O amerykańsko-rosyjskich koneksjach

Zdjęcie murala, na którym Trump całuje Putina. tytuł oryginalny: Mindaugas Bonanu's street art, Lithuania
Teaser Image Caption
Mural autorstwa Mindaugasa Bonanu, Litwa.

Dlaczego sekretarzem stanu USA ma zostać bliski Putinowi Rex Tillerson, szef koncernu naftowego ExxonMobil? Jak Rosja sabotowała kampanię i jak wpływa na amerykańską politykę poprzez kongresmenów? Śledztwo dziennikarskie Radosława Korzyckiego.

Media tradycyjne i społecznościowe są zalane ostatnio spekulacjami, czemu Donald Trump chce, żeby szefem jego dyplomacji był prezes koncernu paliwowego Exxon, bez żadnego doświadczenia w polityce. A specjaliści od spisków, jak dowodzi dr Michał Bilewicz, lubują się w teoriach wzajemnie się wykluczających. Jedno wiemy na pewno. Rex Tillerson pozostaje w zażyłości z Władimirem Putinem. Rosyjski prezydent uwieńczył nawet tę relację nadając amerykańskiemu biznesmenowi Order Przyjaźni, ustanowione 22 lata temu przez Jelcyna odznaczenie za współprace między narodami. Jednocześnie Centralna Agencja Wywiadowcza poinformowała członków Kongresu, że Kreml próbował różnymi siłami wpłynąć na wynik wyborów prezydenckich.

Dlatego przyjrzyjmy się z ostrożnością temu, co da się ustalić na pewno. Może uda się w ten sposób zdystansować do przeróżnych conspiracy theories.

Trump poznał Tillersona dopiero po wyborach. Dlaczego człowiek, o którym 8 listopada w świecie politycznym mało kto słyszał, ma być łącznikiem prezydenta z liderami innych krajów? Ciekawą koncepcję wysuwa Josh Marshall, doświadczony reporter piszący dla „The Atlantic” i „New Yorkera”, autor jednego z najpopularniejszych blogów poświęconych polityce Talking Points Memo. „Czasem najprostsze wyjaśnienia są najbliższe prawdy. Tillerson mógł pokonać tak wytrawnych graczy jak Mitt Romney, Rudy Giuliani czy gen. David Petraeus, bo po prostu był jedynym, który zgadzał się na kompletnie odmienną od dotychczasowej doktrynę wobec Rosji”, napisał. Dziennikarz twierdzi, że rozmowy przy żabich udkach w trzygwiazdkowej restauracji (wizerunkowo osobliwe, jak na rzecznika amerykańskich oburzonych) w sprawie objęcia teki szefa dyplomacji między Trumpem a nieformalnym liderem umiarkowanej frakcji Partii Republikańskiej Mittem Romney'em, który walczył o prezydenturę z Obamą w 2012 r., były już bardzo zaawansowane, jednak obydwu polityków podzielił stosunek do Kremla. Romney nie chciał iść na ustępstwa i sam się wycofał. Petraeus jako dowódca różnych formacji po 1989 i etosowy republikanin też byłby w tej sprawie oporny. 

Pamiętajmy, że prezydent elekt jest impulsywny, działa pod wpływem emocji, a współpracowników dobiera sobie pod kątem tego czy ich lubi czy nie. Z Tillersonem, biznesmenem mówiącym z twardym teksańskim akcentem, od razu znalazł wspólny język. Romney'a woleli wiceprezydent-elekt Mike Pence i przyszły szef Kancelarii Prezydenta Reince Priebus. Ale ludzie z trumpowskiego uniwersum, czyli kierujący jego wyborczym sztabem Steve Bannon i Kellyanne Conway stanowczo się mu sprzeciwiali przypominając zwycięzcy wyborów ile w czasie kampanii Romney krwi napsuł. To też, ze względu na osobowość Trumpa, z pewnością przesunęło języczek u wagi. Elekt jest absolutnym nowicjuszem w polityce, wystraszył się odpowiedzialności, i po zrezygnowaniu z nominowania Romney'a zasięgnął języka u doświadczonych elder statesmen, czyli dojrzałych mężów stanu, ci w tej sytuacji polecili Tillersona i klamka zapadła.

Tu kluczową rolę odegrała szefowa dyplomacji podczas drugiej kadencji Busha juniora Condoleeza Rice, która jeszcze miesiąc przed wyborami namawiała Trumpa do wycofania się po tym, jak świat usłyszał „taśmy prawdy” z serią mizoginicznych komentarzy kandydata prawicy. 30 listopada spotkała się ona z Pencem i zaproponowała Tillersona. Dwa dni później to samo zrobił Robert Gates, minister obrony u Busha i Obamy. Gates znał teksańskiego biznesmena z harcerstwa. Obaj bowiem pełnili funkcję naczelnika Boy Scouts of America.

Trzecim autorytetem u którego Trump zasięgnął języka był 86-letni James Baker, jeden z najważniejszych insiderów Partii Republikańskiej, czyli partyjnych wyjadaczy ze związkami towarzyskimi z każdą frakcją. Ten minister finansów w rządzie Reagana i spraw zagranicznych w gabinecie Busha seniora oraz akuszer zwycięskiej ofensywy prawników na Florydzie 2000 r., kiedy przedłużało się liczenie głosów po wyborczym remisie młodego Busha i demokraty Ala Gore'a powiedział elektowi, że kluczowe jest doświadczenie Tillersona w biznesowych negocjacjach z Rosją.

Tu się jednak pojawia pewien problem. Sędziwy Baker jest partnerem w firmie Baker Botts (nazwanej na cześć jego dziadka), która reprezentuje zarówno Exxona jak i jego rosyjskiego kontrahenta, koncern energetyczny Rosneft (należący do państwa). W  2014 r. amerykańskie ministerstwo finansów po aneksji Krymu wpisało prezesa Rosnefta Igora Seczina na listę persona non grata. Do tego wśród klientów Baker Botts jest Gazprom. Nie do końca wiadomo jakie osobiste związki z Moskwą ma reaganowski minister, ale jako partner w firmie czerpie na pewno zyski z pomocy przy zawieraniu ponadgranicznych transakcji.

Z kolei Condoleezza Rice i Robert Gates mają wspólną firmę consultingową o nazwie Rice Hadley Gates, która reprezentuje interesy Exxonu na świecie. Tymczasem firma Tillersona prowadzi wraz z Rosneftem wspólne interesy w rosyjskiej części Arktyki, na Morzu Czarnym i na Syberii. Informuje o tym strona internetowa Exxonu.

Republikańscy senatorowie o neokonserwatywnych poglądach, czyli opowiadający się za utrzymaniem amerykańskiego zaangażowania w świat oraz za pomocą militarną Ukrainie już ogłosili, że będą bojkotować Tillersona i zagłosują przeciwko jego nominacji. John McCain z Arizony, Lindsey Graham z Południowej Karoliny i Marco Rubio z Florydy oświadczyli wspólnie, że szefem dyplomacji USA nie może być człowiek, który przyjął order od Putina.

Pojawia się też problem organizacyjno-strategiczny. Donald Trump zapowiedział, że pierwszym zastępcą Tillersona zostanie b. ambasador przy ONZ i bushowski jastrząb John Bolton. Kilka tygodni temu na łamach Tygodnika wypowiedział się on o Władimirze Putinie w bardzo ostrych słowach:

Dokonując aneksji Krymu, Moskwa naruszyła zasadę – bronioną w Europie przez Stany Zjednoczone od 1945 r. – że granice państw nie mogą być zmieniane przy użyciu siły. I spotkała się jedynie z niegroźnymi dla siebie tego konsekwencjami. Dziś Rosja mąci dalej, np. instalując systemy obrony powietrznej S-400 na Krymie i oskarżając Ukrainę o prowokacje. Dowództwo NATO słusznie obawia się, że może dojść do kolejnych naruszeń terytorium Ukrainy przez Rosjan.

Państwa bałtyckie niemal panicznie boją się, że Putin sprowokuje jakieś incydenty podczas ostatnich dni urzędowania Obamy – wykorzystując jego słabość, jak też niepewność związaną z okresem przejściowym, która panowałaby niezależnie od tego, kto wygrałby w USA wybory. Moskwa zaczęła już masowe cyberataki przeciw Bałtom, a wymyślone przez nią zarzuty złego traktowania etnicznych Rosjan w tych krajach mogą dostarczyć Kremlowi pretekstu do interwencji zbrojnej. (...)

Jeszcze bardziej niepokojące są podejrzenia, że rosyjski wywiad wpływał na przebieg naszych wyborów, włamując się do komputerów Demokratów i Republikanów. Dla Europejczyków to oczywiście nic nowego: często padali oni ofiarą rosyjskich kampanii dezinformacyjnych, kupowania wpływu czy nieskrywanych oszustw wyborczych. (...)

To marsz naprzód Putina i wycofywanie się Ameryki powinny były być głównymi tematami dyskusji. Politycy potrafią bez końca mówić o sprawach drugorzędnych – gdy tymczasem nie ma nic ważniejszego dla bezpieczeństwa USA. Niedocenienie tego przez kandydatów i strategów uruchamia mechanizm samospełniającego się proroctwa: porażka w przywództwie i informowaniu obywateli o sprawach światowych pozostawia ich z fałszywym przekonaniem, iż zagrożenia z zewnątrz nie są dość poważne, by się nimi martwić. Niestety, to naród amerykański kiedyś zapłaci cenę za tę krótkowzroczność.”

Jak dyplomata o takich poglądach dogada się ze swoim bezpośrednim szefem, którego zadaniem będzie stworzenie nowej, gołębiej doktryny w stosunkach z Rosją? Nie wiem, czy ktokolwiek jest dziś w stanie odpowiedzieć na to pytanie.

A teraz spójrzmy na wspomnianą przez Boltona sprawę sabotowania przez Moskwę wyborów prezydenckich.

Dziennikarze śledczy telewizji NBC dotarli do dwóch wysokich urzędników CIA, którzy przygotowywali raport dla członków Kongresu na temat rosyjskich cyberataków. Agenci przyznali, że pewnymi elementami operacji osobiście dowodził Władimir Putin, szczególnie włamaniem do skrzynek mailowych głównych współpracowników Hillary Clinton oraz kierownictwa Komitetu Wykonawczego Partii Demokratycznej. Chociaż wielu komentatorów upiera się, że ujawnienie ich sekretów przesądziło o przegranej b. Pierwszej Damy, to żadnych badań elektoratu potwierdzających ten werdykt dotąd nie przeprowadzono.

Putin na początku planował osobistą vendettę przeciwko Clinton, bo za jej kadencji w MSZ bardzo pogorszyły się relacje z Rosją oraz dlatego, że... jest ona kobietą. Tymczasem kolejne sukcesy w obnażaniu kulis amerykańskiej polityki go tylko zachęciły do tego, by rzucić wyzwanie całemu systemowi. Według CIA Rosji zaczęło zależeć nie tylko na skompromitowaniu Clinton, ale także na zwycięstwie Donalda Trumpa i budowaniu z nim jako prezydentem nowego sojuszu. „Do takiej oceny sytuacji doszliśmy zważywszy na to jak działa rosyjski rząd. Decyzje w tej sprawie mogli podjąć tylko najbliżsi ludzie Putina, co dowodzi, że strategię przygotowywano na Kremlu” - powiedzieli urzędnicy CIA stacji NBC.

Tymczasem w natłoku informacji o hackowaniu wyborów prezydenckich zgubiły się informacje o tym, że Rosja manipulowała także przy głosowaniu na kongresmenów i senatorów. „Poczułam się jakbym stanęła na centralnym placu nago. Po ujawnieniu maili z naszą sekretną strategią cała kampania legła w gruzach” - powiedziała New York Timesowi Annette Taddeo, demokratka, która przegrała prawybory w jednym z okręgów południowej Florydy. Wtóruje jej sekretarz generalna Komitetu Wykonawczego demokratów Kelly Ward. „To nie są już brudne gierki konkurentów z wewnętrznego podwórka. To jednostronny atak obcego mocarstwa na jednego tylko z aktorów na politycznej scenie” - wyznała nowojorskiej gazecie.

CIA zebrała dowody na to, że hackerzy Kremla dłubali przy wyborach do Izby Reprezentantów i Senatu w Pensylwanii, Ohio, Illinois, Nowym Meksyku i Północnej Karolinie. Grupa cyberterrorystów nazwała się Guccifer 2.0 (prowadzili też na wordpressie swojego bloga) i oferowała zdobyte sekrety dziennikarzom od prawa do lewa. A w dobie spadającej oglądalności i czytelnictwa wiele redakcji się skusiło na te gorące newsy. 

Wszystko zaczęło się w marcu, kiedy metodą pishingu, czyli podając się za operatorów partyjnych serwerów hackerzy wyciągnęli od demokratycznej wierchuszki hasła do skrzynek. Dalej wszystko potoczyło się efektem domina. Według NYT Guccifer 2.0 skupił się na tych okręgach, w których sondaże wskazywały na remis. W niemal wszystkich wygrali republikanie.

Nie będzie nadużyciem stwierdzenie, że Putin ma tez swojego człowieka w Kongresie. Jest nim ultrakonserwatywny kalifornijski kongresmen Dana Rohrabacher. Nie będzie nadużyciem, bo nie trzeba nawet szukać jego tajnych kont w Rosji albo jeszcze bardziej złowrogich dowodów na współpracę. Wystarczy go posłuchać. Ten szef kongresowej podkomisji ds. Europy i Eurazji w Komisji Spraw Zagranicznych niejednokrotnie chwalił rosyjskiego prezydenta i nazywał go prawdziwym mężem stanu. Ciekawostka: to Rohrabacher był gospodarzem wizyty, kiedy Antoni Macierewicz, jeszcze jako poseł opozycji udał się wraz z Anną Fotygą do Waszyngtonu, by szukać wsparcia dla inicjatywy powołania międzynarodowej komisji do zbadania katastrofy smoleńskiej.

Rohrabacher ma też na koncie pewną operację lobbingową, którą przeprowadził w imieniu Kremla. Otóż w 2009 r. w moskiewskim więzieniu zmarł 37-letni prawnik Siergiej Magnitski, który wcześniej ujawnił nadużycia w organach skarbowych Rosji. Przekręty sięgały 400 mld dol. Ślad prowadził do samego Putina. W rezultacie ten whisterblower został poddany represjom i osadzony pod fałszywymi zarzutami w areszcie, gdzie zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. W 2012 r. Izba Reprezentantów uchwaliła tzw. ustawę Magnitskiego wydawania wiz do USA grupie urzędników związanych z jego śmiercią. Kreml w odpowiedzi zakazał adoptowania przez Amerykanów dzieci z rosyjskich sierocińców. Kongresmen Rohrabacher wielokrotnie jeździł do Moskwy, spotykał się bez świadków z różnymi ludźmi reżimu, a po powrocie do Waszyngtonu pracował nad odwołaniem ustawy Magnitskiego. Dotąd mu się nie udało, ale zmiana w Białym Domu i ogólna atmosfera każe podejrzewać, że sprawa wróci na agendę. W miniony wtorek, kiedy świat patrzył na tragedię Aleppo, kalifornijski republikanin zatwittował: „Naszym wrogiem nie jest ani Asad ani Putin, tylko islamski terroryzm. Potrzebujemy tych przywódców do walki z islamistami”.

W tej całej putinowskiej ofensywie przeciwko Ameryce jest jeszcze jeden dość operetkowy motyw. Otóż pewien kalifornijski dysydent, który znalazł wolność (i żonę) w Jekaterynburgu postanowił powalczyć o zorganizowanie referendum w sprawie odłączenia się Kalifornii od Stanów Zjednoczonych. Luois Marinelli nad Calexitem pracuje zdalnie, bo rosyjska żona ma kłopot ze zdobyciem amerykańskiej wizy. Bloomberg News podał informację, że Kreml wypłaca mu na ten cel jakieś skromne kieszonkowe.

Artykuł powstał dla Tygodnika Powszechnego dzięki wsparciu Fundacji im. Heinricha Bölla.

Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.