Z energią w stronę słońca

Komentarz

Konieczność przejścia Polski na „zieloną stronę mocy” nie wynika wyłącznie z chęci ochrony klimatu czy potrzeby realizacji unijnych postanowień. Leży ono w interesie środowiska, gospodarki i społeczeństwa. Słowem: nas wszystkich.

 

Tekst pochodzi z 37. numeru Magazynu Kontakt pt.: ”Ekolodzy będą zbawieni”, wydanego we współpracy z Fundacją im. Heinricha Bölla w Warszawie.   

„Im dalej w las, tym więcej drzew” – mówi stare, polskie przysłowie, które sprawdza się także w przypadku polityki energetyczno-klimatycznej. Od początku było wiadomo, jaki jest jej cel: ograniczenie emisji gazów cieplarnianych do poziomu bezpiecznego dla funkcjonowania człowieka na Ziemi. Pojawiły się jednak pytania szczegółowe: z kim?; kiedy?; za ile?; co?; jak?; komu?

Odpowiedzi na większość z nich już znamy. Również w Polsce.

Po co?                                                                  

Kiedy w 1992 roku w Rio de Janeiro 195 państw podpisało Konwencję o przeciwdziałaniu zmianom klimatu, można było jeszcze powątpiewać, czy to, przed czym konwencja miała nas ochronić, rzeczywiście nadejdzie. Kolejne dwadzieścia pięć (a szczególnie ostatnie dziesięć) lat obserwacji klimatu na Ziemi brutalnie pozbawiło nas złudzeń.

Spójrzmy w statystyki. Najcieplejsze lata w historii pomiarów? 2017, 2015, 2016. Najgwałtowniejsze huragany? Haiynan w roku 2013, Patricia w 2015 roku, Irma w 2017 roku. Najmniejszy zasięg lodu arktycznego? Lata 2010, 2007 i 2012. Wyliczankę można ciągnąć. Niestety, nie sposób wymienić równie wielu osiągnięć w zakresie ograniczania emisji gazów cieplarnianych z ludzkiej działalności. Jest wręcz coraz gorzej. W 2017 roku osiągnęliśmy nowy globalny rekord emisji gazów cieplarnianych – 32,5 gigatony. Wciąż chcemy eksplorować dotychczas niewykorzystane, ale trudniej położone złoża paliw, na przykład w Arktyce. Wydobycie staje się coraz droższe, ale mimo to konsumpcja paliw uparcie nie chce spaść – przeciwnie, ciągle rośnie. W 2017 osiągnęliśmy rekordowe poziomy dziennego wydobycia ropy i gazu, a wydobycie węgla ponownie wzrosło po krótkim okresie spadku.

Taki oto jest globalny kontekst, od którego trudno uciec, jeśli chcemy mówić o polityce energetycznej Polski: świat na krawędzi.

Z kim?

Wydawać by się mogło, że Polska jest zakładnikiem unijnej polityki energetyczno-klimatycznej. Tej polityki, która ma za zadanie pomóc w osiągnięciu globalnego celu, jakim jest ograniczenie emisji gazów cieplarnianych o nawet 90 procent do 2050 roku. Tej polityki, która nakłada wysokie podatki na emisję, która wymaga zamknięcia nierentownych kopalni węgla i która zakłada, że odnawialne źródła energii (OZE) osiągną 32 procent udziału w produkcji energii już za dwanaście lat.

Ale Polska nie jest członkiem Unii Europejskiej z przymusu i ma wpływ na jej politykę. Ów wpływ widać niestety głównie wtedy, gdy gramy pod siebie. W 2005 roku wynegocjowaliśmy największy budżet pomocowy z krajów UE na lata 2007–2013. W 2008 roku wynegocjowaliśmy niższe niż średnio w UE zobowiązania dotyczące udziału produkcji energii z OZE do roku 2020. Co więcej, mamy prawo zwiększyć emisję o 14 procent w tej samej perspektywie czasowej. W 2014 roku osiągnęliśmy największą pulę darmowych uprawnień do emisji gazów cieplarnianych dla przemysłu. To wszystko egoistyczne posunięcia. Warto jednak odnotować, że w 2014 roku wnieśliśmy także konstruktywny pomysł stworzenia tak zwanej Unii Energetycznej, która pozwala na wspólne zakupy gazu ziemnego przez kraje UE i łatwiejszą wymianę energii elektrycznej pomiędzy państwami. Idea ta stała się podstawą myślenia o bezpieczeństwie energetycznym całej Unii Europejskiej. Można więc uznać, że na arenie międzynarodowej radzimy sobie wcale nie najgorzej.

Kiedy i za ile?

Wiele solidnych scenariuszy rozwoju Polski podkreśla, że aktywne odejście od paliw kopalnych może być dobrze wykorzystaną szansą. W opracowaniu „Niskoemisyjna Polska 2050” z 2012 roku Instytut na rzecz Ekorozwoju oraz Instytut Badań Strukturalnych pokazują, że struktura wytwarzania energii z dużym udziałem OZE może przynieść w przyszłości niższe koszty produkcji energii niż pozostanie przy tak znaczącym udziale węgla. Tańsza niż przy dalszym wykorzystaniu węgla w efekcie może być także energia dla odbiorców końcowych – zarówno przemysłowych, jak i indywidualnych. Z opracowania Forum Energii „Polska Energetyka 2050. 4 scenariusze” z 2017 roku płyną bardzo podobne wnioski: jeszcze przez dziesięć lat roczne koszty produkcji energii będą najniższe przy strategii faworyzowania węgla – o ile gwałtownie nie wzrosną ceny uprawnień do emisji CO2. Z czasem to jednak scenariusze zakładające inwestycje w odnawialne źródła energii oraz dywersyfikację jej źródeł okazują się tańsze. Jednocześnie pewne jest, że koszty produkcji energii wzrosną wraz ze zwiększaniem się opłat za emisję gazów cieplarnianych. Jeśli więc możemy wybrać z półki towar tańszy lub w podobnej cenie, ale lepszy, to po co przepłacać za bubel?

Tym bardziej, że także inne koszty scenariuszy z dużym udziałem OZE w produkcji energii są znacznie niższe niż w przypadku scenariuszy wykorzystujących paliwa kopalne, w tym energetykę jądrową. I nie chodzi wcale tylko o wspomniane ceny emisji gazów cieplarnianych! Należy uwzględnić także koszty zdrowotne ponoszone przez ludzi, którzy dziś wdychają pył zamiast powietrza, oraz koszty ich leczenia. Energetyka oparta na węglu to także wyższe koszty związane z mniejszymi plonami na obszarach leja depresyjnego kopalni. To również koszt życia górników, którzy ryzykują, wydobywając węgiel z podziemnych pokładów o niebezpiecznie wysokiej zawartości metanu. Dodatkowy, choć ukryty, rachunek za wydobywanie polskiego węgla płacimy zresztą wszyscy: w 2016 roku całkowite wsparcie dla energetyki węglowej z budżetu państwa polskiego wyniosło około 0,2 procent PKB.

Niezależnie od przyjętego scenariusza koszty energii wzrosną także w związku z koniecznością modernizacji sieci elektroenergetycznych w Polsce. Nie można dopuścić do tego, aby energia wciąż płynęła starymi kablami o wysokiej zawodności – i to niezależnie od tego, czy będzie zielona, czerwona, czy czarna. Średnia długość przerwy w dostawie prądu w przypadku awarii w obrębie polskiej sieci energetycznej wynosi ponad czterysta minut! A przecież wzrastają wymagania energetyczne odbiorców. Rolnictwo, sektor informatyczny czy w przyszłości także transport samochodowy – wszystkie te branże nie mogą zaakceptować tak długich przerw w działalności bez strat gospodarczych. Ponieważ więc energia będzie coraz droższa, rosło będzie zapotrzebowanie na rozwiązania typu SMART, które pozwolą ją oszczędzić lub lepiej wykorzystać.

Nie można zaniedbać także kwestii bezpieczeństwa energetycznego. Główną bolączką polskiej energetycznej racji stanu – opartej o paliwa kopalne – staje się ich import. Najbardziej boli chyba fakt, że dotyczy on w coraz większym stopniu surowca w Polsce dostępnego, czyli węgla kamiennego. W 2017 roku zaimportowaliśmy go ponad 13 milionów ton, czyli ponad 17 procent krajowego zapotrzebowania. Forum Energii przewiduje, że jeśli nie zmniejszymy wykorzystania węgla kamiennego w polskiej energetyce, wskaźnik ten może wzrosnąć nawet do 70 procent. A przecież większość tego surowca sprowadzamy do Polski z Rosji, od której i tak jesteśmy już w dużej mierze uzależnieni w sferze importu ropy naftowej (w 90 procentach) oraz gazu ziemnego (w 70 procentach). Sytuacja nie wygląda więc wesoło, nawet biorąc pod uwagę, że Polska jest w Unii Europejskiej jednym z krajów najmniej uzależnionych od importu paliw. Tym przytomniejszy był ruch polskiej dyplomacji, postulującej wspólne zakupy gazu przez państwa UE w ramach wspomnianej Unii Energetycznej – zwłaszcza w sytuacji, w której rynek jest praktycznie zmonopolizowany przez Gazprom.

Co i jak?

A przecież Polska nie ma i nie musi mieć problemów z polityką klimatyczno-energetyczną. Poziom emisji gazów cieplarnianych od końca XX wieku jest w Polsce niższy i wypełnia nasze zobowiązania międzynarodowe: Protokół z Kioto, jego poprawkę dauhańską oraz zobowiązania unijne. Sprzedajemy nadwyżkowe przydziały emisji. Wsparliśmy dotacjami tysiące instalacji kolektorów słonecznych, ogniw fotowoltaicznych i pomp ciepła. Dzięki dotacjom szybko pojawili się i urośli ich polscy producenci. Na poziomie lokalnym źródła ciepła są w trosce o ochronę powietrza masowo wymieniane na bardziej oszczędne lub niskoemisyjne. Krajowy system kolorowych certyfikatów zwiększył produkcję energii elektrycznej z wiatru trzykrotnie, a z biogazu dwukrotnie. W 2015 roku uchwalono Ustawę o OZE, która miała uruchomić taryfy gwarantowane dla małych przydomowych instalacji. Ten entuzjazm wywindował w ciągu paru lat udział odnawialnych źródeł energii w produkcji energii pierwotnej w Polsce od 7 do ponad 13 procent. Osiągnięcie 15 procent w roku 2020 jeszcze trzy lata temu wydawało się nie być problemem.

A potem okazało się, że jeśli z czymś możemy mieć problem, to sami ze sobą.

Po roku 2016 rozwój OZE w Polsce został wstrzymany. Dziwi to nie tylko ze względu na opisaną przed chwilą dynamikę, ale także z uwagi na deklarowaną przez rząd dbałość o niezależność Polski oraz fakt szybkiego podpisania Porozumienia Paryskiego. Obok węgla i, w mniejszym stopniu, gazu to właśnie źródła odnawialne stanowią trzeci zasób energetyczny, który posiadamy i którego nie musimy kupować. Dzięki nim moglibyśmy więc znacznie zwiększyć bezpieczeństwo energetyczne kraju budowane od dołu, począwszy od najmniejszej jednostki społecznej – rodziny – czy, precyzyjniej rzecz ujmując, od gospodarstw domowych. Niestety, w praktyce na małych producentów energii nałożono podatek od każdej wyprodukowanej ilości energii z OZE. Zlikwidowano wszystkie krajowe programy wsparcia dla instalacji odnawialnych źródeł, a obiecany samorządom program wsparcia dla tak zwanych klastrów energii ugrzązł w blokach startowych. Jedyne, co ruszyło, to dotacje dla dużych wytwórców energii odnawialnej w formie aukcji i pomocy bezpośredniej – na przykład dla geotermii. Programy te wsparły jednak przede wszystkim instalacje już istniejące, nie stwarzając popytu na nowe.

Komu?

By zrozumieć, dlaczego tak się dzieje, należy rozwikłać splot czynników politycznych i biznesowych, który wytworzył się na styku skarbu państwa oraz spółek energetycznych będących w jego posiadaniu. Większość z nich opiera swoją działalność biznesową na spalaniu paliw kopalnych i sprzedaży prądu lub ciepła. Widać to w bilansie energetycznym kraju – około 80 procent energii produkujemy z węgla, a kolejne 7 procent z gazu ziemnego. Odpowiadają za to głównie duże państwowe przedsiębiorstwa: PGNiG, PGE, Energia, Enea, Tauron, PGG. Mimo to wydaje się, że balast w postaci aktywów ulokowanych w technologii węglowej nie jest dla nich problemem nie do przeskoczenia. PGE, Tauron czy Enea posiadają wszak niemało instalacji energetyki odnawialnej. Więcej: to właśnie ze strony państwowych spółek energetycznych pojawił się opór przed integracją pionową z upadającymi kopalniami, czyli de facto przejęciem nad nimi kontroli wraz z odpowiedzialnością za ich los i przynoszone przez nie zyski lub straty. Ruch ten pokazał, że węgiel wcale nie jest, a przynajmniej nie musi być perłą w koronie spółek energetycznych, które byłyby w stanie przestawić się na OZE. Tyle tylko, że mówimy o przedsiębiorstwach monopolizujących rynek, a więc obawiających się każdej konkurencji. Tymczasem w ciągu dziesięciu lat wsparcia dla rozwoju odnawialnych źródeł energii owych konkurentów przybyło bardzo wielu. Mało tego – po faktycznym wdrożeniu ustawy o OZE w jej brzmieniu z roku 2015 konkurentem dla dużych spółek, prawdziwych gigantów na polskim rynku energetycznym, mogłaby stać się każda polska rodzina! Nic więc dziwnego, że plany te nie spotkały się z ich poparciem.

A politycy? Dla nich na ogół to, co duże, jest piękne, a przede wszystkim łatwiejsze w obsłudze. Także wcześniej instytucje państwowe miały duże problemy z kierowaniem środków inwestycyjnych do rozproszonych, indywidualnych odbiorców. A politycy obecnego układu rządowego, choć kreślą przed Polską wielkie plany, nie byli w stanie nakreślić spójnej polityki energetycznej na najbliższe lata. Zamiast tego państwowe koncerny energetyczne stały się dla nich fundamentem pod budowę nowej doktryny rozwojowej, podobnej do etatyzmu rodem z dwudziestolecia międzywojennego. Duże spółki lub fundusze są w jej ramach narzędziem do gromadzenia środków na wielkie projekty, poprzez które ma być budowany dobrobyt społeczeństwa. Projektem tego typu może być Centralny Port Komunikacyjny, elektrownia jądrowa czy farmy wiatrowe na morzu. A ich realizacja wymaga nie tylko dużych środków, ale także poparcia społecznego.

Problem polega na tym, że społeczeństwo polskie jest dziś na innym etapie rozwoju niż w latach 30. XX wieku. W efekcie, jeśli w ogóle oczekuje wsparcia od państwa, to z pewnością innego rodzaju. Jesteśmy bardziej świadomi zagrożeń, które czyhają na nas w związku ze zmianami klimatu oraz globalizacją. Również dlatego jako preferowany kierunek rozwoju energetyki w Polsce wskazujemy nie węgiel i paliwa kopalne, ale odnawialne źródła energii. W badaniu przeprowadzonym przez firmę 4P Research Mix na reprezentatywnej próbie tysiąca osób w styczniu 2018 roku aż 95 procent badanych opowiedziało się za rozwojem OZE, a tylko 35 procent za rozwojem energetyki węglowej i 30 procent za rozwojem elektrowni atomowych w Polsce. Bardzo duże są także oczekiwania dotyczące wsparcia rozwoju produkcji energii odnawialnej na poziomie lokalnym. Wiele samorządów lokalnych skorzystało na rozwoju OZE w latach 2006–2016 i chciałoby czynić to nadal. Wpływy do budżetów samorządów z tytułu opłat lokalnych od nowych instalacji OZE – wykorzystywane potem do poprawy infrastruktury komunalnej – są bowiem zauważalne. W wielu gminach termomodernizacja budynków przyniosła także dużą poprawę wizerunku i warunków funkcjonowania polskich szkół, szpitali czy urzędów.

Niestety, w sprawach energetyki nigdy do końca nie umożliwiono samorządom zarządzania w imieniu swoim i swoich mieszkańców. Wymagano od nich za to szeregu kolejnych planów: a to zaopatrzenia w media energetyczne, a to gospodarki niskoemisyjnej, a to klastrów energii. Wszystkie one pozostawały jednak w decyzyjnej próżni – żadna z tych idei nie doczekała się konstruktywnej kontynuacji w postaci programu wsparcia. Tym bardziej szkoda, skoro do samorządności w Polsce mamy naprawdę dużo przekonania.

Nie jestem niestety pewien, że da się ów entuzjazm dla samorządności pogodzić z daleko idącą uzurpacją władzy w postaci państwowego etatyzmu i ręcznego sterowania rozwojem krajowej energetyki. Właśnie przez wzgląd na etatyzm ucieka nam możliwość wpływu na własne otoczenie, który jest kluczem do zrozumienia, dlaczego wierzymy w samorządność. Rząd w 2018 roku niemal w całkowitej tajemnicy przyjął Program rozwoju sektora węgla brunatnego. Zrobił to bez zorganizowania konsultacji społecznych czy procedury strategicznej oceny wpływu dokumentu na środowisko. W podobny sposób przyjęto w tym samym roku także Program rozwoju sektora węgla kamiennego. Obydwa zakładają nowe inwestycje, które odcisną piętno na rozwoju lokalnym konkretnych miejsc w Polsce. Nie uda się uniknąć przesiedleń i degradacji środowiska związanych z budową nowych kopalni węgla brunatnego i kopalni węgla kamiennego. Zagrożone samorządy, zrzeszone w Koalicji „Rozwój TAK – Odkrywki NIE”, od dawna prowadzą więc działania skierowane przeciwko takiej wizji rozwoju.

###

Konieczność przejścia Polski na „zieloną stronę mocy” nie wynika wyłącznie z chęci ochrony klimatu czy potrzeby realizacji unijnych postanowień. W dyskusji na temat przemian polskiego sektora energetycznego uwzględnić trzeba wiele innych zmiennych – w tym również najważniejszą z nich: świadomość polskiego społeczeństwa. Tak długo, jak negatywne strony gospodarki niskoemisyjnej i pozytywne aspekty posiadania węgla w Polsce będą wyolbrzymiane, a druga strona medalu będzie trzymana pod korcem, nie ruszymy z transformacją z miejsca. W interesie naszego wspólnego środowiska jest jak najszybsze obniżenie emisji gazów cieplarnianych i usunięcie innych szkodliwych efektów spalania paliw kopalnych. W interesie społeczeństwa jest dokonanie tego w procesie umożliwiającym sprawiedliwy podział zysków i strat. W interesie gospodarczym naszego kraju jest wykorzystanie przez Polskę tego wyzwania do poprawy swojej sytuacji konkurencyjnej i innowacyjnej, a także ogólnego dobrobytu. Zielona energia jest w interesie nas wszystkich.

Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.