Gniew kobiet ogarnia Amerykę

Transatlantic Media Fellowship

– Trump był człowiekiem znikąd, bez żadnych politycznych koneksji i doświadczenia, bez porządnego wykształcenia i kwalifikacji, a mimo to nie miał żadnych oporów przed tym, żeby wejść do polityki. „Dlaczego więc ja mam mieć?” – pyta mnie coraz więcej młodych dziewczyn, które już teraz – udzielając się w radzie miasta, odbywając staże i startując w lokalnych wyborach – mają więcej doświadczenia w polityce niż Trump na początku swojej kampanii wyborczej – mówi nam Anne Moses, twórczyni IGNITE National, największej w USA organizacji non-profit wspierającej młode Amerykanki w ich politycznych aspiracjach.

Tekst powstał w ramach programu Transatlantic Media Fellowships, w którym wspieramy zaangażowane dziennikarstwo i udzielamy stypendium dla dziennikarzy na podróż do Stanów Zjednoczonych i napisanie relacji w jednym z trzech priorytetowych dla Fundacji obszarów: polityka klimatyczna i energetyczna, demokracja i prawa człowieka oraz polityka zagraniczna i bezpieczeństwa.  Anna Kiedrzynek jest jedną z trojga tegorocznych stypendystów.

Kiedy Moses zakładała IGNITE w 2010 r., miała ambitny plan znalezienia 50 dziewczyn deklarujących zamiar wystartowania w wyborach – przede wszystkim na poziomie stanowym lub lokalnym. Promowaniem obecnych już w mainstreamie kandydatek, gotowych do wyścigu na poziomie federalnym, zajmowały się inne, bardziej prominentne organizacje, jak np. komitet wyborczy Emily’s List. Ich głównym zadaniem jest wspieranie demokratycznych kandydatek oraz polecanie ich potencjalnym darczyńcom, gotowym finansować kosztowne kampanie wyborcze do Kongresu.

Moses miała inny pomysł – chciała pokazać młodym dziewczynom bez doświadczenia w wielkiej polityce, pochodzącym ze zwykłych, niezbyt zamożnych rodzin, że mogą wejść na polityczną ścieżkę i utrzymać się na niej. Chciała też pokazać, że uprawianie polityki na poziomie lokalnym nie jest wiedzą tajemną, ale czymś, czego można się nauczyć podczas odpowiedniego treningu. I że stanowisko w radzie miasta może stać się trampoliną do późniejszej wygranej na poziomie stanowym i federalnym.

9 lat temu Anne udało się zrekrutować 50 kobiet, z czego kilkanaście wystartowało w lokalnych wyborach – i wygrało. Teraz IGNITE obejmuje swoim zasięgiem 20 stanów i co roku organizuje szkolenia dla 5 tysięcy studentek college’ów, a do tego oferuje kursy dla nastolatek oraz uczennic szkół podstawowych. Od dwóch lat w biurze organizacji w Kalifornii urywają się telefony. To jeden z niewielu pozytywnych skutków stylu uprawiania polityki i niektórych wypowiedzi Donalda Trumpa, które rozsierdziły młode kobiety w całym kraju i dały im impuls do działania.

Ania Kiedrzynek: W wyborach do Kongresu USA w 2018 r. wystartowała rekordowa liczba kandydatek, z czego aż 131 udało się wywalczyć stanowiska w parlamencie. Rok 2018 określono mianem „roku kobiet”. Czy to już ten moment, kiedy organizacje podobne do twojej mogą wreszcie powiedzieć „udało się, dobra robota”?

Anne Moses: W żadnym wypadku. Organizacja Narodów Zjednoczonych podaje, że średnia liczba kobiet w parlamentach państw demokratycznych wynosi ok. 30 proc. ogółu posłów. W Rwandzie i Boliwii przekracza 50 procent! USA wciąż znajdują się poniżej średniej. U nas parlamentarzystki stanowią niecałe 24 proc. spośród wszystkich posłów i senatorów. To wciąż bardzo mało. Więcej kobiet mogłoby startować – i wygrywać – gdyby uwierzyło w swoje kompetencje i otrzymało wsparcie organizacyjne i merytoryczne.

To dlatego postanowiłaś założyć IGNITE?

– Do 2010 r. pracowałam w kilku potężnych i dobrze znanych w USA organizacjach promujących udział kobiet w polityce. Próbowałam wtedy namawiać do startowania w wyborach trzydziestokilku- i czterdziestolatki. Zazwyczaj bez powodzenia. Powody zawsze były podobne: poza nieuzasadnioną niewiarą we własne kompetencje pojawiał się wątek dzieci, starszych rodziców, którymi trzeba się zająć, pracy zawodowej na etat, która pochłania mnóstwo czasu i energii, braku wsparcia ze strony męża. Rozumiałam ich niechęć, bo uprawianie polityki na poziomie lokalnym w USA oznacza po prostu podjęcie dodatkowej i kiepsko płatnej pracy po godzinach. Dla tych kobiet oznaczałoby to często trzeci albo czwarty etat. Zdałam sobie wówczas sprawę, że pracę u podstaw trzeba zacząć w innym miejscu i na innym etapie życia kobiet – czyli wtedy, kiedy mają po 20 lat, zaczynają dorosłe życie i nie są jeszcze obciążone tak licznymi obowiązkami. To jest najlepszy moment na to, aby zainteresować je polityką i pokazać, że poprzez startowanie w lokalnych wyborach mogą one wpływać na swoją społeczność i zmieniać ją na lepsze. A później – jeśli oczywiście będą tego chciały – próbować swoich sił na poziomie stanowym. Wejście do tzw. wielkiej polityki jest dla kobiety łatwiejsze, jeśli wcześniej nabrała doświadczenia w radzie miasta albo jednej z lokalnych rad lub komisji.

Na stronie waszej organizacji cytujecie badania, z których wynika, że ambicje dziewczyn zainteresowanych w liceum polityką wyparowują na etapie college’u. Występuje coś w rodzaju „efektu mrożącego”, a inicjatywę nagle przejmują młodzi chłopcy, którzy znacznie chętniej niż koleżanki startują w wyborach do władz uniwersyteckich kampusów. Dlaczego tak się dzieje?

– Nie jestem pewna, czy po 2016 r. te badania nadal są aktualne (śmiech). A poważnie: nie jestem socjologiem, więc mogę tylko zgadywać. Z moich własnych obserwacji i doświadczenia wynika, że przejście z liceum do college’u jest dla młodych ludzi jednym z najbardziej stresujących doświadczeń. To ogromna zmiana i wielu młodych nastawia się po prostu na przetrwanie tego okresu. Z jakichś powodów dla kobiet jest to wyjątkowo trudne. Dlatego wiele z nich skupia się wtedy na nauce i wpasowaniu w nowe środowisko. Nie chcą nawet myśleć o ściąganiu na siebie dodatkowej uwagi poprzez startowanie w wyborach. Podkreślam jednak: ostatnie dwa i pół roku przyniosło w tym względzie ogromną zmianę. Zainteresowanie studentek polityką i szeroko pojętym aktywizmem społecznym przerasta nasze najśmielsze oczekiwania. Skończyły się czasy, kiedy to my musiałyśmy namawiać studentki do zakładania na swoich kampusach kół dyskusyjnych pod szyldem IGNITE. Od wielu miesięcy to one zgłaszają się do nas i pytają: co możemy zrobić, aby się zaangażować? Czy możecie przyjechać do nas i poprowadzić szkolenia?

Czego uczycie na takich szkoleniach?

– Absolutnych podstaw. Uczymy jak zebrać pieniądze na kampanię wyborczą, jak zdefiniować swój program i cele, jak rozmawiać z wyborcami oraz zarejestrować swoje nazwisko na liście. Uczymy szacowania, ile głosów jest potrzebnych, aby wygrać w wyścigu o dane stanowisko. Ale nie tylko – naszym zadaniem jako IGNITE jest też zachęcanie młodych do udziału w wyborach. Nasze podopieczne organizują na terenie swoich kampusów akcje zachęcające studentów do głosowania.

W swoich wypowiedziach często na poły żartobliwie podkreślasz, jak wiele młode kobiety zawdzięczają prezydenturze Donalda Trumpa. Co masz na myśli?

– Jak wiemy, Trump nie jest zbyt przyjemnym facetem (śmiech). Ale jego wygrana uświadomiła wielu młodym dziewczynom, że mężczyźni z reguły nie myślą w kategoriach: „och, czy będę się nadawał do pełnienia najważniejszego urzędu w USA? Czy mam wystarczające kwalifikacje?”, tylko po prostu startują. To oznacza, że poprzeczki, które same sobie zawieszamy tak cholernie wysoko, myśląc cały czas, że jesteśmy za słabo wykształcone, za mało przygotowane, niewystarczające – nie są żadnym wytłumaczeniem do tego, żeby nie startować. Trump był człowiekiem znikąd, bez żadnych politycznych koneksji i doświadczenia, bez porządnego wykształcenia i kwalifikacji, a mimo to nie miał żadnych oporów przed tym, żeby wejść do polityki. „Dlaczego więc ja mam mieć?” – pyta mnie coraz więcej młodych dziewczyn, które już teraz – udzielając się w radzie miasta, odbywając staże w Waszyngtonie i startując w lokalnych wyborach – mają więcej doświadczenia w polityce niż Trump na początku swojej kampanii wyborczej.

Jaką rolę w przebudzeniu politycznym młodych kobiet odegrały wielkie marsze organizowane w Waszyngtonie w marcu 2017 i 2018 roku?

Myślę, że decydującą. Wątpliwości, jakie ogarniają wiele kobiet na początku ich przygody z polityką, dotyczą nie tylko ich kompetencji, ale także tego, czy znajdzie się ktoś, kto będzie na nie głosował. Więc kiedy tłumy zagniewanych kobiet wyszły na ulicę, aby zaprotestować przeciwko wypowiedziom Donalda Trumpa, a później grupa kilku licealistów i licealistek z Parkland na Florydzie porwała za sobą setki tysięcy młodych ludzi w demonstracji na rzecz ograniczenia dostępu do broni palnej, dziewczyny o progresywnych poglądach nagle zobaczyły, że ich potencjalny elektorat istnieje – a do tego wychodzi na ulice, żeby działać, krzyczeć, zmieniać ten kraj. To dało im niesamowitego kopa do działania. Szeroko opisywana przez media kampania wyborcza Alexandry Ocasio-Cortez jeszcze bardziej napędzała tę machinę.

Jak odpowiedziałbyś na ulubiony argument konserwatystów sprzeciwiających się parytetom w polityce: „to nie płeć powinna się liczyć, tylko kompetencje”?

– Och, teraz czuję się tak, jakbym rozmawiała z politykiem Partii Republikańskiej (śmiech). Oczywiście że kompetencje są ważne. Przecież nie mówię, że kobiety startujące w wyborach powinny być ich pozbawione! Wręcz przeciwnie, po to organizuję szkolenia na kampusach i namawiam moje podopieczne do szkolenia się i samodoskonalenia, aby miały tych umiejętności jak najwięcej. Ale musimy pamiętać, że w demokracji poza kompetencjami liczy się też reprezentacja. Społeczeństwo amerykańskie w 50 procentach składa się z kobiet: białych, czarnoskórych, Latynosek, katoliczek, muzułmanek, Azjatek…

Władza powinna odzwierciedlać zróżnicowaną strukturę tego społeczeństwa, żeby jak najlepiej odpowiadać na jego potrzeby?

- Jakim cudem biały 60-latek z bogatej rodziny może coś wiedzieć o doświadczeniach czarnej dziewczyny z nowojorskiego Queens? Ja nie chcę, żeby czarnoskóre dziewczyny z Queens zastąpiły wszystkich starszych, doświadczonych kongresmenów albo gubernatorów. Chcę tylko, żeby niektóre z nich mogły z nimi usiąść przy jednym stole i tworzyć politykę tego kraju. Tak jak tworzyła ją Barbara Boxer, senator, która po objęciu urzędu 30 lat temu zwróciła uwagę swoich kolegów na to, że amerykański Instytut Zdrowia Publicznego prowadzi badania nad lekami na raka wyłącznie na podstawie podarowanych tej instytucji zwłok męskich pacjentów. Nikomu – ani lekarzom, ani władzom odpowiedzialnym za działalność Instytutu – nie przyszło wcześniej do głowy, że taki materiał może być niewystarczający, że anatomia kobiecego ciała jest nieco inna i też zasługuje na uwagę, bo przecież kobiety też zapadają na nowotwory. Nie chcę przez to powiedzieć, że mężczyźni byli wtedy okropni i nie troszczyli się o kobiety. Oni po prostu o tym nie pomyśleli. To naturalne, że widzimy świat głównie przez pryzmat własnego doświadczenia. Po czym przyszła Barbara Boxer, jedna z nielicznych w tamtym okresie polityczek na szczeblu federalnym, i zapytała: hola, hola, a co z nami? O to samo pytają teraz kobiety takie jak Ocasio-Cortez czy Ayanna Pressley. Oraz podopieczne IGNITE. Chcę, żeby „A co z nami?” wybrzmiewało najgłośniej jak się da.

Tekst ukazał się pierwotnie 8 lipca 2019 Newsweek Polska.  

Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autorki i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.