Jak polityka białych bogaczy odchodzi do lamusa.

Wywiad

 – Nowa opowieść o polityce i władzy wyniosła do zwycięstwa kobiety, do których teraz Trump krzyczy: „Wracajcie, skąd przyszłyście”.  Tylko że one są właśnie stąd. Z Ocasio-Cortez identyfikuje się ogromna społeczność latynoskich imigrantów z nowojorskiego Queens. Z czarnoskórą kongresmenką Ayanną Pressley – wspólnota czarnoskórych mieszkańców i mieszkanek Bostonu. Z Rashidą Tlaib – muzułmanie mieszkający w Michigan – mówi nam Rachelle Suissa, założycielka organizacji Dare to Run.

Tekst powstał w ramach programu Transatlantic Media Fellowships, w którym Fundacja im. Heinricha Bölla wspiera zaangażowane dziennikarstwo i udziela stypendiów dla dziennikarzy na podróż do Stanów Zjednoczonych. Anna Kiedrzynek, dziennikarka Newsweeka i stypendystka w kategorii „demokracja i prawa człowieka”, gościła w Nowym Jorku i Waszyngtonie, zbierając relacje na temat na temat kobiet działających w polityce USA.

Rachelle Suissa ma nieco ponad 30 lat, pracuje w jednej z nowojorskich korporacji, a w czasie wolnym chce wciągać Amerykanki do polityki. W ramach organizacji Dare to Run poprowadzi złożony z dwóch semestrów kurs skutecznego kandydowania, do którego chce zachęcić nie tylko dziewczyny z wielkich miast o progresywnych poglądach, ale także zwolenniczki Partii Republikańskiej z konserwatywnych stanów tzw. Pasa Biblijnego.

– Ludzie, którzy nami rządzą, powinni być zwierciadłem amerykańskiego społeczeństwa. A czy ono składa się w 80 procentach z białych mężczyzn? Nie! – mówi Suissa. I zachęca kobiety, aby odważyły się startować w wyborach na każdym szczeblu amerykańskiej polityki.

ANNA KIEDRZYNEK: Powiedzmy, że jestem 29-letnią czarnoskórą Amerykanką. Mieszkam w Bostonie, skończyłam państwowy college, pracuję w organizacji pozarządowej, a po godzinach dorabiam w barze. Nie pochodzę z zamożnej rodziny i niewiele wiem o kulisach polityki, jednak bywam skuteczna w zmienianiu mojej wspólnoty sąsiedzkiej – udało mi się zorganizować warsztaty dla młodzieży z tzw. trudnych środowisk. Nadawałabym się na polityczkę?

RACHELLE SUISSA: Oczywiście! Jeśli chcesz kandydować na jedno z lokalnych stanowisk, na przykład związane z edukacją, to właśnie teraz jest idealny moment. Kto wie, jeśli się sprawdzisz, to może być twój pierwszy krok do kariery na poziomie stanowym lub nawet federalnym.

Ale przecież nie mam pieniędzy. Do tego nie skończyłam studiów prawniczych ani ekonomicznych. Od czego powinnam zacząć?

Od znalezienia takiej organizacji jak moja. To ona wyposaży cię w umiejętności potrzebne podczas każdej kampanii politycznej w tym kraju, bez względu na to, czy zechcesz startować do rady miasta czy do Senatu. Mam tu na myśli fundraising, komunikację z mediami, z wyborcami, budowanie własnej marki, a w przypadku zwycięstwa – kierowanie własnym biurem i tworzenie projektów legislacyjnych. Tego wszystkiego nauczysz się też na moim kursie.

Na fali oburzenia działaniami Donalda Trumpa – który w praktyce reprezentuje interesy jednej tylko grupy mieszkańców Ameryki, czyli konserwatywnych białych mężczyzn – nastąpiła ogromna mobilizacja aktywistów i aktywistek działających na rzecz zwiększenia roli kobiet w polityce. Organizacji takich jak Dare to Run coraz więcej, a te, które działają w Stanach od dawna – jak choćby IGNITE National (pisaliśmy o nich tutaj – AK) – zwiększają zasięg działania i docierają do coraz większej liczby potencjalnych kandydatek. W dużych miastach, zwłaszcza na obu wybrzeżach USA, młode kobiety chcące wejść do polityki mają dużą szansę znaleźć przynajmniej jeden kurs, program stypendialny albo organizację, która nauczy je podstaw prowadzenia kampanii i zainspiruje do działania.

Co nadal nie zmienia faktu, że do rozpoczęcia kariery politycznej – nawet na szczeblu lokalnym – potrzebne są fundusze. Jak je zdobyć?

Inspiracją może być Alexandra Ocasio-Cortez. Nie ona jedna prowadziła całkowicie oddolną kampanię przed wyborami do Kongresu, jednak to ona odniosła najbardziej medialne, szeroko komentowane zwycięstwo. Dlaczego? Bo była w stanie zmobilizować ludzi, a nie korporacje. Ona i jej znajomi chodzili od drzwi do drzwi, spotykali się z wyborcami, rozmawiali z nimi, rozdawali ulotki, stojąc przy wejściach do stacji metra. Wchodzili w dialog z lokalnymi aktywistami i szukali sojuszników wśród osób o podobnych poglądach i celach. Dotarli do imigrantów, przedstawicieli związków zawodowych, do nisko opłacanych robotników. Ta masa ludzi wsparła ją potem także finansowo.

Takich oddolnych, prowadzonych bez wsparcia partii kampanii było przed wyborami w 2018 r. dużo więcej. Jednak nie każda zakończyła się sukcesem.

Żeby zbudować podobną sieć sojuszników w swojej okolicy, potrzebny jest zapał, energia, cierpliwość i oddanie. Oczywiście, że nie każda kampania oparta na oddolnym aktywizmie musi się udać. Ale sam fakt, że ten rodzaj uprawiania polityki wdarł się do amerykańskiego mainstreamu, pokazuje, że opowieść o polityce jako klubie białych, bogatych mężczyzn, do którego niezależne kandydatki nie mają wstępu, odchodzi do lamusa.

Jaka będzie ta nowa opowieść o amerykańskiej polityce?

Powoli wkraczamy w narrację, która mówi: politycy i polityczki powinni reprezentować jak najszerszy przekrój społeczny. Skoro Ameryka jest różnorodna i kolorowa – taki też powinien być Kongres. Bo czy społeczeństwo tego kraju składa się w 80 procentach z białych mężczyzn? Nie! Ta nowa opowieść o polityce i władzy wyniosła do zwycięstwa kobiety, do których teraz Trump krzyczy: „wracajcie, skąd przyszłyście”. Tylko że one są właśnie stąd. Z Ocasio-Cortez identyfikuje się ogromna społeczność latynoskich imigrantów z nowojorskiego Queens. Z czarnoskórą kongresmenką Ayanną Pressley – wspólnota czarnoskórych mieszkańców i mieszkanek Bostonu. Z Rashidą Tlaib – muzułmanie mieszkający w Michigan.

Mówisz teraz o polityczkach progresywnych, niezależnych lub związanych z Partią Demokratyczną. Wydaje się oczywiste, że w tej nowej narracji jest miejsce przede wszystkim dla nich. Natomiast ty zachęcasz do udziału w swoim kursie – oraz do startowania w wyborach – także zwolenniczki Partii Republikańskiej. Dlaczego?

Z dwóch powodów. Po pierwsze – większy udział republikanek w życiu politycznym przysłuży się wszystkim, demokratom też. Z moich obserwacji wynika, że kobiety w tej partii są znacznie bardziej skłonne niż mężczyźni do negocjacji z oponentami na temat kwestii praw kobiet, edukacji, służby zdrowia. Po drugie – to nawiązanie do tradycji. Gdy byłam na studiach, wpadło mi w ręce opracowanie zawierające profile wszystkich kobiet zasiadających w Kongresie od początku jego istnienia. Zobaczyłam wtedy, że od lat 20. do 40. zdecydowana większość kongresmenek wywodziła się z Partii Republikańskiej. To one przecierały szlaki demokratkom, które wkroczyły do wielkiej polityki dużo później, na fali zmian społecznych w latach 60. i 70. ubiegłego wieku. Jednak to Republikanie jako pierwsi wprowadzili swoje przedstawicielki do Kongresu. Chociaż – o czym należy z całą uczciwością wspomnieć – te kobiety nie startowały w wyścigu o najważniejsze stanowiska w kraju tylko dlatego, że tego chciały.

To znaczy?

Zdarzało się, że gdy polityk niespodziewanie umierał, jego rodzina zachęcała wdowę, by „objęła” stanowisko po nim. Zarówno partia, jak i wyborcy, mieli wtedy pewność, że jego dzieło będzie kontynuowane. Nie ma to zbyt wiele wspólnego z emancypacją kobiet, parytetami albo świadomym zwiększeniem udziału kobiet w polityce. Ale to pokazało – i to bardzo wcześnie, bo jeszcze przed drugą wojną światową – że kobiety są w stanie pełnić ważne funkcje na poziomie stanowym oraz federalnym i że radzą sobie w polityce tak dobrze jak ich mężowie, bracia albo ojcowie. Kiedy w latach 60. wybuchła rewolucja obyczajowa i kształtowały się ruchy feministyczne, kobiety w Stanach zaczęły myśleć o polityce w sposób śmiały i w pełni świadomy. To wtedy wywiązała się dyskusja o partycypacji kobiet w życiu publicznym, która trwa do dzisiaj. I faktycznie, prym w niej wiodą już nie republikanki, ale polityczki o demokratycznych poglądach. Co nie zmienia faktu, że warto o tych pierwszych, konserwatywnych kongresmenkach pamiętać, bo im też sporo zawdzięczamy. Obecnie ze smutkiem muszę stwierdzić, że Republikanom prawie w ogóle nie zależy na wspieraniu kobiet w szeregach ich partii.

W programie twojego kursu znalazłam taką zapowiedź: „Chcę pokazać uczestniczkom najważniejsze momenty w dziejach kobiecej partycypacji w życiu politycznym Stanów Zjednoczonych”. Jakie momenty masz na myśli i dlaczego są tak istotne?

Poza wspomnianym już dwudziestoleciem międzywojennym oraz latami 60. na pewno myślę o roku 1992. Wtedy także, podobnie jak w 2018 r., mówiono o „roku kobiet”. Cztery zupełnie nowe polityczki z Partii Demokratycznej dostały się do Senatu, Kalifornia została pierwszym w historii stanem, w którym obydwa miejsca w izbie wyższej Kongresu przypadły kobietom, a kandydatka Demokratów Carol Moseley Braun została pierwszą czarnoskórą senatorką. Ten rewelacyjny wynik był poprzedzony pamiętną komisją senacką w sprawie Anity Hill, czarnoskórej prawniczki, która oskarżyła o molestowanie kandydata na sędziego Sądu Najwyższego, Clarence’a Thomasa. Hill zeznawała, siedząc naprzeciwko gremium złożonego niemal wyłącznie z białych mężczyzn, którzy zadawali jej agresywne, napastliwe pytania. Joe Biden – tak, ten sam Biden, który od lat deklaruje się jako wielki sojusznik kobiet – dopytywał Hill, czy aby na pewno nie przychodziła do pracy ubrana zbyt prowokacyjnie.

Hill przegrała, a Thomas został członkiem Sądu Najwyższego. 27 lat później na oczach Ameryki rozegrał się niemal identyczny scenariusz z udziałem prof. Christine Blasey Ford i Bretta Kavanaugh.

I tak samo jak w 1992 r., niedługo później kobiety znów z sukcesem zawalczyły o miejsca w Senacie i Izbie Reprezentantów, a media okrzyknęły ten okres „rokiem kobiet”. To pokazuje, że gniew może być decydującym katalizatorem. Nie mam na to dowodów, ale sądzę, że kontrast między zachowaniem Kavanaugh we wrześniu 2018 r., który podczas przesłuchania pocił się jak mysz, krzyczał i ekscytował jak mały chłopiec, podczas gdy oskarżająca go Blasey Ford była spokojna, opanowana i wiarygodna, dał do myślenia wielu młodym kobietom. Także tym, które pozwoliły sobie wcześniej wmówić, że może są zbyt „emocjonalne”, aby zajmować się polityką. 

Wszystkie te czynniki – gniew, kompromitacja Kavanaugh, ale i wspomniana już ogromna oddolna mobilizacja wokół kampanii Ocasio-Cortaz w Nowym Jorku czy Ayanny Pressley w Bostonie – przekładają się na rosnące zainteresowanie udziałem w polityce wśród Amerykanek. Niestety, nie wszędzie. W jaki sposób zamierzasz obudzić polityczne aspiracje w mieszkankach najbardziej konserwatywnych regionów kraju?

To prawda, że na środkowych Zachodzie i południu USA liczba kobiet we władzach stanowych jest wciąż bardzo niska, a zainteresowanie polityką mniejsze niż na wschodnim i zachodnim wybrzeżu. Jednak organizacje obywatelskie i aktywiści są wszędzie. Jestem w trakcie budowania sieci kontaktów w Tennessee, Północnej i Południowej Karolinie, w Północnej Dakocie i Oklahomie. Moim celem jest zbudowanie tam bazy ekspertów i aktywistów, którzy pomogą mi w rekrutacji uczestniczek kursu. Moim celem jest przeszkolenie pięciu tysięcy kobiet w 14 stanach w ciągu 5 lat. Aktualnie nadal rekrutujemy kandydatki w Nowym Jorku. Tutaj pierwszy semestr zajęć rozpocznie się już pod koniec lata.

Kto zgłosił się do programu?

Swój udział potwierdziła m. in. pielęgniarka z New Jersey, młoda aktywistka z doświadczeniem w pisaniu wniosków grantowych oraz nauczycielka. Bardzo różne kobiety, które łączy jedno – każda ma doświadczenie w zarządzaniu: klasą pełną niesfornych dzieciaków, oddziałem w szpitalu, czy organizacją pozarządową. Mamy też badaczkę, która fascynuje się statystyką i bazami danych. Mam nadzieję, że kurs, który przygotowałam, pokaże im, że mogą zarządzać czymś więcej: radą, komisją, departamentem, a później, kto wie, być może całym miastem albo i krajem.

Tekst ukazał się pierwotnie 24 lipca 2019 Newsweek Polska.  

Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autorki i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.