Jak wyjść rakiem z kopalni

Blog

W sektorze  energetycznym i wśród polityków prawicowych dojrzewa refleksja, że Polska oparta na węglu to konstrukcja mityczna i nierealistyczna. Jeżeli nawet najbardziej zatwardziali zwolennicy gospodarki węglowej wycofują się ze swoich postulatów, to znak, że tradycyjnego modelu energetyki nie da się dłużej utrzymać. ​

 

Herten, kopalnia Ewald

Czy konserwatywny rząd Prawa i Sprawiedliwości, który do władzy doszedł między innymi dzięki radykalnej retoryce antyklimatycznej i deklaracjom, że Polska nadal będzie krajem kopalń, zmieni swoją retorykę? W ostatnich miesiącach pojawiły się sygnały wskazujące, że politycy zamierzają zmienić energetyczne portfolio kraju. Oczywiście, deklaracji, że założenia, jakie prezentowała prawica w czasie kampanii 2015 roku (nie będziemy zamykać kopalń, Polska musi opierać się na węglu kamiennym i brunatnym) były błędne, raczej się nie doczekamy, byłoby to bowiem przyznanie się do niewiedzy lub mamienia opinii publicznej. Nie ma to jednak znaczenia, ważne, że w sektorze  energetycznym i wśród polityków prawicowych, dojrzewa w końcu refleksja, że Polska oparta na węglu to konstrukcja mityczna i coraz mniej mająca wspólnego z realiami.

Najpierw Polska Grupa Górnicza, największy producent węgla kamiennego w Europie, ogłosiła, że wycofuje się ze sprzedaży detalicznej mułów i flotów, czyli odpadów węglowych. Nie trafią również one do spółek komunalnych, a obecne zapasy zostaną spalone, jak to postulowali od dawna ekolodzy, w urządzeniach do tego przeznaczonych. PGG sprzedawała rocznie ok. 900 tys. ton odpadów węglowych, co stanowi 2,5 proc. ogólnych przychodów firmy. Ten gest ma jednak duże znaczenie, ponieważ wpisuje się w działania antysmogowe. Muły i floty odpowiadają za wysokie zanieczyszczenie powietrza w polskich miastach, a wycofanie najtańszych sortów węgla może spowodować mniejsze zapotrzebowanie na węgiel niż obecnie (również ten lepszej jakości). Śladem PGG zamierzają iść inne spółki węglowe.

W podobnym kierunku idzie podpisane we wrześniu przez wicepremiera Mateusza Morawieckiego rozporządzenie, zakazujące sprzedaży pieców na węgiel szkodzących środowisku, tzw. kopciuchów. Od 1 października firmy nie będą mogły ich produkować, a od lipca 2018 r. wejdzie w życie zakaz sprzedaży tego typu urządzeń w Polsce. Do użytku dopuszczone są tylko akredytowane kotły piątej generacji, spełniające restrykcyjne normy. Co ważne, przepisy dotyczą urządzeń małych, stosowanych w domach. Ta decyzja, podobnie jak zakaz spalania odpadów węglowych, może długofalowo zmienić rynek węgla sprzedawanego odbiorcom indywidualnym i zachęcić do poszukiwania innych rozwiązań. Oczywiście, sytuacja może rozwinąć się w różnych kierunkach: właściciele starych pieców węglowych mogą zrezygnować z tego źródła energii w ogóle, albo zdecydować się na nowe instalacje. Niemniej jednak widać, że refleksja nad rolą węgla w miksie energetycznym całego kraju, ale i gospodarstw domowych, jest coraz poważniejsza.

Istotną rolę w namyśle nad kształtem sektora energetycznego pełnią informacje z granic, szczególnie wschodnich. Rząd PiS ze zdumieniem odkrył, że rzekoma niepodległość energetyczna, fundowana na własnych źródłach energii, to kolos na glinianych nogach. Nie tylko dlatego, że przemysł górniczy mimo prób restrukturyzacji nadal boryka się z potężnymi problemami. Również dlatego, że kryzys w polskiej pranży wydobywczej, połączony z utrzymywaniem centralnej roli węgla jako surowca dla elektrowni i elektrociepłowni, doprowadził do sytuacji, przed którą analitycy ostrzegali już dawno: import węgla staje się warunkiem uniknięcia przerw w dostawach energii. W ubiegłym roku do Polski trafiło ok. 10 mln ton węgla kamiennego, z czego większość z Rosji (przy łącznym zużyciu ok. 80 mln ton tego surowca). Oznacza to, że nasza, tak hołubiona od lat, niezależność energetyczna, ma charakter iluzoryczny.

Stan rzecz, najkrócej rzecz ujmując, jest następujący: unijna klimatyczna nie zmieni się a proces dekarbonizacji gospodarki będzie postępował. Eksperci szacują, że opłacalne ekonomicznie złoża polskiego węgla kamiennego skończą się za ok. 20 lat, a brunatnego - za 30 lat. Suchej nitki na ekonomii górnictwa nie pozostawił też czerwcowy raport Najwyższej Izby Kontroli - wynika z niego, że wsparcie dla sektora górniczego w latach 2007-2015 wyniosło ponad 65 mld złotych. Kiedy podobne wyliczenia prezentowali ekolodzy i ekonomiści związani z zielonymi think tankami - politycy nie traktowali ich poważnie. Tym razem jednak miażdżący raport zaprezentowała najważniejsza polska instytucja kontrolna. Jego wydźwięk jest tym bardziej pesymistyczny, że kolejne ekipy próbowały modernizować sektor wydobywczy i energetyczny. Niestety, z marnym skutkiem.

Prawdopodobnie wszystkie te fakty sprawiają, że polski minister energetyki Krzysztof Tchórzewski zapowiedział, że w kraju powstanie jeszcze jedna duża elektrownia węglowa i na tym koniec. Co w zamian? Być może elektrownia atomowa, być może elektrownie gazowe, być może farmy wiatrowe. Nie tak dawno ten sam minister przekonywał, że węgiel jest polskim skarbem, a odnawialne źródła energii są nieopłacalne. Ta przemiana jest wyraźnym sygnałem - jeżeli najbardziej zatwardziali zwolennicy gospodarki węglowej wycofują się chyłkiem ze swoich postulatów, to znak, że tradycyjnego modelu energetyki naprawdę nie jesteśmy w stanie dłużej utrzymać. Szkoda tylko, że polscy politycy zabrali się za wyważanie drzwi, które już od dawna są otwarte.   

Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.