Słynne przytulenie. Reportaż o polsko-niemieckim pojednaniu

Spotkanie Kopacz - Merkel w 25 rocznicę symbolicznego pojednania w Krzyżowej
Teaser Image Caption
Spotkanie Kopacz - Merkel w 25 rocznicę symbolicznego pojednania w Krzyżowej

W 25 rocznicę podpisania traktatu o przyjaznej współpracy reporter Tomasz Kwaśniewski odwiedza wieś Krzyżowa, w której  doszło do przełomowego, pokojowego spotkania z udziałem premiera Mazowieckiego i kanclerza Kohla. Jak mieszkańcy wspominają tamto historyczne wydarzenie? Jak teraz wyglądają relacje z naszym zachodnim sąsiadem?

Tomasz Kwaśniewski

Ja to jestem poglądów takich, że nie uznaję rządów. Królów. Hrabiów. Nic nie uznaję – mówi, choć zapytałem go o coś innego. W ogóle o wszystkim innym mi opowiada, tylko nie o polsko-niemieckim pojednaniu, które odbyło się w tej jego wsi w 1989 roku.

– Ja to bym chciał, żeby socjalizm wrócił. Bo to bezpieczne państwo było. Dwa budynki wystawione i ani grosza kredytu. Wkurwiają mnie te nierówności!

A potem opowiada, że w połowie lat 80. otworzył bar. Sabrina. To od tej biuściastej włoskiej piosenkarki. Że w barze dyskoteki na trzysta osób robił. Że go zamknął pod koniec lat 90., jak zaczęli ćpać i bić się. On też zresztą dostał, o tu, od boksera. Że miał sklep, który zamknął w 2006. Spychacz, koparkę, firmę budowlaną. Że mu zrobili kontrolę skarbową.

Że VAT-u...

– A to polsko-niemieckie pojednanie?

– Zaraz pojednanie. Ja do Niemców nic nie mam. Bo oni ani mnie, ani mojej rodzinie nie zrobili nic złego. Tak samo Ruscy.

Ja z Ruskimi handlowałem w Świdnicy. Dlaczego Polacy nie mogą wybaczyć Rosjanom?

– A pamięta pan w ogóle tę mszę pojednania?

– Co mam nie pamiętać, jak ja wtedy sprzedałem cały samochód piwa. 6 tysięcy butelek. Ludzie kartonami brali. Ale jeszcze o Balcerowiczu panu powiem...

– Nie chcę o Balcerowiczu, tylko o tym, co się tu wtedy działo.

– Z dachu mojego sklepu to obserwowałem. Jak przyjechał Kohl, wszystko widziałem. A potem była msza i oni się ściskali. Mazowiecki z Kohlem. Prawdę mówiąc, to pomyślałem wtedy, że to na pokaz. Wtedy byli jeszcze Ruscy u nas, tak? I oni tę mszę zrobili, żeby im pokazać, że mamy już innych przyjaciół. A wracając do VAT-u...

– Ale wolę wiedzieć, co pan sądzi o stosunkach polsko-niemieckich.

– Wszystko było dobrze, póki Fundacja dla Porozumienia nie uruchomiła swojego baru. Bo wcześniej Niemcy przychodzili do mnie. Wie pan, do której z nimi siedziałem? Do czwartej rano. Aż się żona denerwowała. Ja usypiałem, a oni siedzieli.

Wie pan, dlaczego Niemiec, jak zamawia piwo, to bardzo zimne? Bo nim skończy pić, to by mu się zagotowało. Siedzieli i siedzieli. Ale płacili. Nie jak nasi, że wszystko na kreskę.

Pałac

Krzyżowa. Kilkadziesiąt domów, kościół, sklep, przystanek. 250 dusz, jak później powie mi pani sołtys. I żadnej krowy.

A wracając do ludzi, to większość na rencie lub emeryturze. I dużo bezrobotnych. Z kolei mało młodych. Uciekli. Do miast i za granicę. Rolników, takich, co prowadzą większe gospodarstwa, w Krzyżowej jest czterech. Najprężniejszy, ale o nim później, ma dom naprzeciwko pałacu. Bo w Krzyżowej jest pałac. A w zasadzie zespół pałacowo-folwarczny – przed wojną należał do rodziny von Moltke, po wojnie do PGR-u, a teraz jest własnością Fundacji „Krzyżowa” dla Porozumienia Europejskiego.

Kilka odrestaurowanych budynków, w tym pałac, stajnia, wozownia, mieści międzynarodowe centrum konferencyjne.

Zamawiam kwaśnicę w restauracji U Hrabiego. A potem siadam przy stoliku pod parasolem i patrzę na duży, porośnięty przystrzyżona trawą dziedziniec. To tu 12 listopada 1989 roku, w czasie odprawianej przez arcybiskupa Alfonsa Nossola mszy, premier Mazowiecki uściskał kanclerza Kohla. I vice versa.

Smaczna ta kwaśnica. Odkładam łyżkę, rychtuję dyktafon i ruszam.

Krąg i msza

Dominika Kretschmanna dopadam w pałacu, w pokoju Dorothy von Moltke, matki Helmuta Jamesa von Moltkego, założyciela Kręgu z Krzyżowej. Po niemiecku Kreisauer Kreis.

Ma 43 lata, prawnik, pochodzi z Frankfurtu nad Menem. Jego rodzice urodzili się w Lidzbarku Warmińskim, wtedy to miasto nazywało się Heilsberg. Uciekli do Niemiec przed Armią Czerwoną. Dominik pierwszy raz do Polski przyjechał w 1992 roku, na młodzieżowe spotkanie polsko-niemieckie. A potem nie było już roku, żeby nie był w Polsce. Ma żonę Pol­kę, świetnie mówi po polsku. Do Krzyżowej przyjechał osiem lat temu, jest kierownikiem miejsca pamięci. Ludziom, którzy tu przyjeżdżają, opowiada o dwóch rzeczach. Pierwsza to msza pojednania.

– Przybyło kilka tysięcy osób, w tym mniejszość niemiecka, i atmosfera, od wielu osób to słyszałem, na początku była lodowata. Jakby dwie różne grupy naprzeciw siebie stały. A potem kanclerz z premierem się wyściskali i nagle to jakby pękło.

Legenda jest taka, że to niedźwiedź Kohl, jako ten większy, ściskał słabowitego Mazowieckiego. Ale jak się uważnie przyjrzeć, to tak to nie wyglądało.

Drugą warstwą pamięci jest Krąg z Krzyżowej.

– Po niemiecku bym powiedział: to była grupa ruchu oporu. Po niemiecku, bo to, co robili, nie pasuje do polskiej definicji. A to dlatego, że oni byli przede wszystkim aktywni mentalnie. Przekonani, że narodowy socjalizm, jako coś opartego na przemocy, nie potrwa długo. Trzeba się więc przygotować na to, co będzie potem. W Berlinie spotkali się ponad sto razy, w Krzyżowej trzy – w Domu na Wzgórzu.

W spotkaniach uczestniczyli przedstawiciele robotników, socjaldemokratów, chadeków, narodowców, arystokratów oraz Kościołów. Czyli wszystkie grupy, którym wtedy nie było łatwo się porozumieć.

W 1944 roku, po zamachu na Hitlera, za grupę wzięło się Gestapo. W rezultacie dziesięć osób ze ścisłego kręgu trafiło przed sąd, dziewięć dostało karę śmierci, osiem zostało zabitych. I teraz jest tak, że Niemców odwiedzających Krzyżową najbardziej interesuje Kreis­auer Kreis, a Polaków msza pojednania. Naszą misją jest przekierować uwagę.

– A dlaczego ta msza odbyła się właśnie tu?

– Na początku miała być na Górze Świętej Anny, która jest miejscem pielgrzymek, ale też walk o przynależność Śląska. W czasach narodowego socjalizmu wybudowano tam wielki monument ku czci walczących o to, żeby Niemcy byli na Górnym Śląsku. W 1945 zburzono ten monument, zaczęto budować równie subtelny, ku czci walczących o to, żeby byli tam Polacy – to nie było wtedy najlepsze miejsce na spotkania Kohla z mniejszością niemiecką, która do 1989 roku oficjalnie w Polsce nie istniała.

– No, ale czemu Krzyżowa?

– Różne są narracje. Jedna taka, że Mazowiecki chciał nawiązać do tej tradycji antyfaszystowskiej, pokazać, z jakimi Niemcami Polska chce współpracować. A jeśli chodzi o Kohla, że to się powinno opierać na szacunku. Bo też w tych powojennych planach Kręgu z Krzyżowej Polska istniała.

– A tego miśka to oni mieli sobie strzelić czy to tak wyszło?

– Ja wierzę, że wyszło.

Szał

Drzwi otwarte, tu prawie w każdym domu są otwarte, więc staję na ganku, mówię: – Dzień dobry!

Pani sołtys, trzecia kadencja, zaprasza do środka. Akurat wróciła z Fundacji, pracuje tam w kuchni. Jest rodowitą krzyżowianką. Poza sołtysowaniem udziela się w radzie parafialnej.

– A pamięta pani, co się wydarzyło w 1989 roku?

– No pewnie, 22 lata wtedy miałam. Te pierwsze dni, jak oni zaczęli, że ta msza tutaj będzie, to straszny szał był. Chodzili, sprzątali, tu obok był stary dom, no to go wyklepali, wymalowali, żeby tylko nie straszył. Na rogu, u sąsiadów, tynk się sypał, to im zamalowali. Wojsko to szykowało. Poszłam z córką, niecały rok miała, strasznie dużo ludzi. Autobusy całą noc jechały. Mszy nie wystałam, bo zimno było, dziecko mi zmarzło, więc tego słynnego przytulenia się nie widziałam. To znaczy potem, w telewizji. A jak się to skończyło, to na tych schodach, przy ołtarzu, zdjęcia sobie robiliśmy. Miałam przeżycie, nie mówię.

Przyjeżdżali jacyś Niemcy. Bo jak mieliśmy jeszcze świętej pamięci księdza Kałużę, to on utrzymywał kontakty z Klubem Inteligencji Katolickiej z Wrocławia. I on ich tu przywoził, pokazywał im Krzyżową, ten pałac, tę ruderę. Bo to wtedy w ruinie było. W tych stajniach, tak jak teraz jest jadalnia, to krowy stały...

– Dzień dobry – mówimy pani Bronisławie, mamie pani sołtys. Wraca z pałacowej kuchni, w której dorabia do emerytury.

Pani Bronisława z miejsca włącza się do rozmowy. – Miałam roczek, jak przyjechałam z rodzicami do Krzyżowej. W 1946 roku. Ze Stanisławowa. I myśmy po tym zamku buszowali. Jakie książki tam byli. Jakie różne pieniądze, te przedwojenne. Na strychu. Po piwnicach. Teraz to ja wiem, że to ma jakąś wartość, ale wtedy tośmy to rwali, wyrzucali.

– A o Niemcach co panie myślą?

Pani sołtys: – Ja nigdy nie myślałam, że Niemiec wróg. Bo się już wychowałam w innych czasach. Mama też nic złego o nich mi nie mówiła.

Pani Bronisława: – Jak tu przyjechaliśmy, to w tym domu mieszkała Niemka, Marta. Na nią krzywo już patrzyli, a mój tato znał niemiecki, z nią się zaprzyjaźnił. I tak sobie pomagali. Później ona wyjechała, przyjechała w 1975 roku. Przywiozła tatowi prezenty, poszła na czereśnie, narwała, powiedziała, że jest, jak było. Jak wyjeżdżała, to się do tego domu, o tak, przytuliła. A potem paczkę przysłała.

Pani sołtys: – Taksówkami z Wrocławia tu przyjeżdżali i ludzie się bali, nie? Że ktoś im dom odbierze. A dziś jak ktoś idzie i po niemiecku mówi, to już nie robi na nikim wrażenia. Choć prawda jest i taka, że mogliby się trochę polskiego nauczyć. „Dziękuję”. „Dzień dobry”. To miłe, jak próbują.

– A wy jakąś korzyść z tamtego wydarzenia macie?

Pani Bronisława: – Jak tylko się dowiedzieliśmy, że tu ta msza pojednania będzie, bardzo się ucieszyliśmy. Bo wiedzieliśmy, że będziemy mieć lepiej. I rzeczywiście zaraz telefony nam pozakładali. Drogi porobili. Chodniki. A potem ci z pałacu PGR-u dostali mieszkania. Chociaż na starość się im trafiło.

Pani sołtys: – Mieliśmy szambo robić, ale w pałacu oczyszczalnię robili, to się podłączyliśmy. Ludzie zaczęli o swoje domy dbać. Bo jak ktoś przyjedzie, to żeby widział, że tu ładnie, nie? Tak więc idziemy do przodu. Jak to się mówi: XXI wiek.

Dobrze jest

Pan Zbigniew, lat 64, siedzi przed stodołą, gada przez telefon. No to czekam. A potem o mszę go pytam.

– W telewizorze oglądałem. Ale mogłem tu, bo mama mieszkała w budyneczku na terenie folwarku. No, ale strasznie dużo narodu było. Oni sobie, znaczy Kohl i Mazowiecki, siedzieli na podeście, a potem to przemówienie było, zmarzli, ten Mazowiecki osłabł...

– Osłabł to w Sejmie.

– Tu też.

Tu jeszcze była wtedy stara Wójcikowa, zielara, i ona do niego: „Chodź tu, zrobię ci herbaty, to się zagrzejesz”. Do mieszkania chciała go zabrać.

– A pan do Niemców stosunek ma jaki?

– Ja nie mam nic do nich. O, tu się nawet jeden z nich wybudował. I mieszka. Trochę się kolegujemy, tego.

– Są tacy, co mówią, że przyjadą, wykupią.

– Już nie wykupią. Bo ustawa weszła, że nie wolno. A tak w ogóle to nie oni wykupywali, tylko Kościół. I potem mocno tym handlował.

– Można się włączyć? – to Rysiek, brat cioteczny pana Zbigniewa.

Z.: – O tej mszy panu opowiedz, bo tyś tam był.

R.: – Ja tam mieszkałem. Na dole ciągniki, ja wyżej...

Z.: – O Kohlu opowiadaj!

R.: – Pracowałem do trzeciej rano, przyjeżdżam zmęczony, a u mnie policja. Znaczy Służba Bezpieczeństwa. Nie chcieli mnie wpuścić. Mówię: „Przecież ja tu mieszkam. Chcę się trochu zdrzemnąć”. Jak się obudziłem, to już Służba Bezpieczeństwa mi kawkę robiła. A potem wie pan, u nas był płaski dach, no to my co? Wejdziem, będziem lepiej widzieć. Ale Służba Bezpieczeństwa: masz kamerę, po co masz na dach wchodzić?

Z.: – Bo oni to wszystko kamerami obserwowali.

R.: – No trochu się bali, bo nic nie wiadomo. Ale ja i tak na ten dach wszedłem.

– I jak pan myśli, czemu ten Kohl się z Mazowieckim ściskał?

R.: – Myśmy im byli dłużni kasę. Bo to pożyczki czy coś. I wtedy Kohl, że my, Polacy, odremontujemy te budynki, w sensie pałac, i oni nam te długi umorzą. No i potem zaczęły się te remonty, a nas przesiedlili.

– Ten dom panu dali?

R.: – Nie cały, bo nas tutaj dziesięć rodzin wrąbali.

Z.: – Cztery.

R.: – Jakie cztery. Sześć.

– A jak pan dziś ocenia stosunki polsko-niemieckie?

R.: – Pracowałem w Niemczech, w Czechach też byłem, tak więc ja na nich nie narzekam. I jak tu przyjeżdżają, to się witamy. Morgen czy jak tam idzie. Mnie się zdaje: dobrze jest.

Serce dam, ziemi nie

– Jak oni w 1989 roku przyjechali, to ja tu nie mieszkałem. Tylko moja żona. Zawołać? – pan Marcin, lat 35, próbuje spławić mnie i mój dyktafon. A póki jej nie ma, mówi, że jego zdaniem stosunki polsko-niemieckie są dziś bardzo dobre. – Po prostu ci starsi, co wojnę pamiętają, te straszne rzeczy, powymierali. Jak mój dziadek. Czy babka. O, i jest już żona.

Siadamy na ławeczce. Przypalamy papieroski. I pani Edyta opowiada. Jej mama pochodzi z Makowic, to kilka kilometrów stąd, a tata z Krzyżowej. Ale babcia była z Litwy. Zaraz po wojnie tu przyjechała, dostała pracę w pegeerze i mieszkanie w należącym do folwarku Domu na Wzgórzu.

– Babcia na Litwie miała pola, lasy, nawet tytuł hrabiowski. Po pierwszym mężu była Dunajewska, później jej przeszło na Dunaj, a po drugim Rusiecka. A sama była z Poczobutów.

– To pani też z Poczobutów.

– Na to wychodzi, ale to już piąta woda po kisielu. W każdym razie babcię Ruscy wysiedlili.

– Na mszy pani była?

– Już takie panienki wtedy byłyśmy, żeśmy się wystroiły, same poleciałyśmy. Widziałyśmy wszystko. Jak się ściskali też.

– I co pani wtedy pomyślała?

– A bo ja wiem? Myśmy wtedy tak nie myśleli, bo ja taka panienka była, to co ja tam? Popatrzeć poszłam. Dziś sobie myślę, że to było robione po to, żeby nie było tej tragedii, jaką oni nam wyrządzili. Chociaż teraz to wychodzi, że to my im wyrządziliśmy krzywdę. My pamiętamy, że w Oświęcimiu oni palili tych Żydów, Polaków, a u nich jest teraz jakoś tak mówione, że to Polacy.

– Gdzie jest tak mówione?

– A tak różnie piszą, wrzucają notki na Facebooka. Ale wtedy z tą tragedią, ja nie wiem jak to nazwać, była jasna sprawa i oni chcieli to załagodzić. Zresztą oni tu zaczęli przyjeżdżać wcześniej. Bo nim się to odbyło, to tu były obozy pracy. Znaczy się work campy. Przyczepy kempingowe stały, oni, ta młodzież, z całego świata, porządki tu robili. Robili różne wieczorki, grill, i zapraszali.

– Nie zakochała się pani w żadnym Niemcu?

– Było paru takich chłopaków, chodziło się z nimi na dożynki, festyny. Ja angielskiego ni w ząb, ale słowniczek, na migi i się porozumiewaliśmy.

– A jak pani słyszy głosy, że Niemcy się szarogęszą w Unii?

– W ogóle to oni się teraz też szarogęszą w Polsce. Chcą wracać na swoje dawne ziemie. I niby nie mam do nich antypatii, ale niech jednak oni będą u siebie. Bo to może potem będzie tak jak kiedyś, że zaczną się panoszyć, rządzić, zgermanizują nam szkoły.

– A jak pani chodziła na te work campy?

– Jako panienka, dla mnie to było normalne. Poznawałam kolegów, koleżanki, bawiliśmy się, śmialiśmy, trochę języka się złapało, fajnie było.

– A wyobrażała pani sobie, że może mieć męża Niemca?

– Nie przeszkadzałoby mi to chyba.

– Ale ziemi pani im nie chce sprzedać?

– Bo to jest nasza, polska ziemia, trzeba jej bronić i koniec.

Kuzynka za Niemca wyszła

Najprężniejszy rolnik w Krzyżowej mieszka naprzeciw pałacu. Trzech mężczyzn za stołem siedzi. Dziadek, ojciec i syn. Z czego ojciec pośrodku. Na bujawce.

– Ponoć hoduje pan świnie. Tak powiedziała mi pani sołtys – zagajam.

Ojciec: – Za 3 złote?! Żywiec?! Jak wolny rynek nastał, to było po 5,60. Bo wtedy kupę małych ubojni było, masarni, ale jak my do Unii weszli, to trzeba było je wylikwidować. W zeszłym roku zrezygnowałem. Jak zaczęło się embargo ruskie.

– Co panu zostało?

Ojciec: – Zboża uprawiam. Buraki. Rzepak. Prawie 200 hektarów. Ale buraki to już ostatni rok. I też nie wiadomo, czy nie skończy się tak jak z mlekiem. Bo mleko było opłacalne do zeszłego roku. A jak uwolnili limity, to ze 1,60 złotego na 90 groszy poleciało.

– A pamiętacie panowie, co się tu wydarzyło 12 listopada 1989?

Syn: – Mnie jeszcze na świecie nie było.

Ojciec: – A ja miałem 34 lata i my na daszku wtedy byli. Kohl wysiadł na początku wsi, tam gdzie jest to rozwidlenie, i tak szedł między ludźmi. A jak dwa lata temu, na rocznicę mszy, przyjechała pani premier Kopacz z Angelą Merkel, to my nawet nie wiedzieli, w którym jest samochodzie. Wjechali i wyjechali. A Kohl szedł i szedł.

Dziadek: – I żadnych zamachów nie było wtedy, nic.

Ojciec: – A ludzi było. Tych, jak to mówimy, polskich Niemców, z Opolskiego.

– A wy skąd?

Dziadek: – Z Krakowskiego.

Ojciec: – Dziadek przyjechał w maju 1945 roku. Żeby zasiedlić te ziemie.

Dziadek: – 14 lat wtedy miałem.

W majątku siedzieli Ruscy. A w domach Niemcy. Bo to nie od razu ich wyrzucili. Tylko ich tu ładowali, takie baraki we wsi obok były, tam ich zwozili. Ale wcześniej mieszkaliśmy razem. A sklepu nie było, żeby co kupić zjeść. I pieniędzy.

Ten nasz Niemiec to myślał, że my przyjechali u niego pracować. Prawdziwy hitlerowiec. Brodę miał taką fest. I gnał nas do roboty. Że inaczej jeść nam nie da. Matka to się bała, bo ojciec przyjechał dopiero później. Co tu robić?

Brat próbował knajpę założyć w Boleścinie, to niedaleko, matka do niego poszła, on miał kontakty z bezpieką, niech coś poradzi. No i przyjechało dwóch, na rowerach. Dwa dni go trzymali, jak wrócił, to my już nic nie musieli robić, tylko on nas do jedzenia wołał.

– A potem go i tak wywieźli?

Dziadek: – Sam go wywiozłem. Z żoną i z dzieciakami.

– A jak się w czasie tej mszy Kohl z Mazowieckim ściskał, to co myśleliście?

Dziadek: – No, pojednanie było.

Ojciec: – Wcześniej biskupi przebaczenie robili. Ten słynny list. Ale wtedy to oni bez rządu zrobili. A tu już było oficjalnie. W każdym razie myśmy wtedy się otwarli i teraz ledwie człowiek na starość gdzieś tam pojechał, zobaczył, to nowa władza chce nas znowu zamknąć.

Dziadek: – No to po co to wtedy było?

– A myślą panowie, że pojednanie się udało?

Ojciec: – Im to się udało, bo jak pan patrzy, jak ta młodzież tu przyjeżdża, to jeden Niemiec czarny, drugi Niemiec Turek.

– A nam?

Ojciec: – Nam też, bo my też mamy teraz rodzinę w Niemczech. Kuzynka za Niemca wyszła.

– A korzyści z pałacu jakieś są?

Syn: – W 1998 roku, jak to wyremontowali, to wie pan, tam jest siłownia, sauna, bilard, można było korzystać. A potem zaczęły rzeczy ginąć, na gości złego słowa nie można powiedzieć, to na nas szło. Odmówić nam nie odmówili, ale kazali płacić.

Ojciec: – Teraz oni są sobie, my sobie, kłopot tylko taki, że jak imprezy robią, to samochodów tyle, że nie możemy do domu ze sprzętem wjechać. Pozwolenia na zbudowanie wieży, takiej do przechowywania zboża, też mi odmówili.

Syn: – Konserwator zabytków się nie zgodził, bo pałac.

Dziadek: – No i jak się tu rozwijać?

Ojciec: – Na szczęście wesel już nie robią.

– Dzisiaj będzie.

Ojciec: – Bardzo denerwujące. Bo człowiek śpi, a oni o północy fajerwerki puszczają. I nikt się nie zapyta o pozwolenie.

Homo versus hetero

Na koniec zawsze musi być prezes. No to proszę bardzo, Rafał Borkowski, od czterech tygodni prezes zarządu Fundacji „Krzyżowa”. 47 lat, z wykształcenia matematyk stosowany. W Fundacji zaczynał 26 lat temu jako wolontariusz.

– Msza pojednania?

– Nie byłem. Mnie to wtedy nie interesowało. Przyjeżdżałem na work campy. Sprzątaliśmy, zrobiliśmy pierwszy kiosk info dla turystów. Bo zaczęły przyjeżdżać autobusy z Niemiec. Ale najważniejsze było to, że razem pracowaliśmy.

To był czas, kiedy opadła żelazna kurtyna, ale nie bardzo nas było stać, żeby podróżować, a tu przyjeżdżali ludzie aż dziesięciu narodowości. Polacy, Litwini, Białorusini, Ukraińcy, Rosjanie. Oraz Amerykanie, Szwajcarzy, Irlandczycy, Niemcy i Holendrzy. Pracowaliśmy i dyskutowaliśmy. W 1994 roku uruchomiliśmy pierwsze trzy sale konferencyjne, hotel na 60 miejsc, i tak to się rozwija.

– A jeśli chodzi o bariery?

– Mnie się zdaje, że Niemcy ciągle traktują Polskę trochę jak Trzeci Świat. Wiele akcji kierowanych w naszą stronę to jest przecież pomoc rozwojowa. A to się przekłada na to, że jak my z nimi coś robimy, jakiś biznes, to oni mają w głowach, że Polak może zarabiać mniej. No bo przecież i tak tu pomagamy. Mnie się wydaje, że jakbyśmy się nabzdyczyli, powiedzieli: od teraz równo, wstajemy z kolan, nie wchodzimy w żaden projekt, w którym Polacy i Niemcy nie są tak samo wynagradzani, nie mają parytetowo tych samych funkcji, tobyśmy nic nie mogli zrobić. Bo lwia część pieniędzy, która idzie na różnego rodzaju polsko-niemieckie projekty, pochodzi z Niemiec.

Z kolan trzeba wstawać mądrze. Czyli powoli. I my tak od 26 lat robimy.

– Coś jeszcze?

– Jest taki kłopot, który narasta. Mam na myśli homogeniczność i heterogeniczność społeczeństw.

My jesteśmy homo – nie ma mniejszości narodowych, mniejszości religijnych. I tu jest różnica. Bo Niemcy są hetero. Zdecydowanie. Oni się martwią tym, że my tak strasznie chcemy być homo. Że jesteśmy na „nie” do uchodźców, na „nie” do solidarności. I do pomocy w potrzebie.

***

Reportaż Tomasz Kwaśniewskiego ukazał się 16.06.2016 w jubileuszowym numerze "Dużego Formatu". Wydanie, które powstało we współpracy z Fundacją im. Heinricha Bölla, jest poświęcone tematyce polsko-niemieckiej w kontekście 25 rocznicy podpisania traktatu o dobrym sąsiedztwie.

Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.