Gordyjski węzeł suszy

Opinia

Raport „Woda w rolnictwie” pokazuje, że bez gruntownej reformy kłopoty polskiego rolnictwa, a co za tym całej gospodarki, będą się pogłębiać.  

Drugi tekst bloga Michała Olszewskiego

Polityka wodna w Polsce przypomina węzeł gordyjski: mnóstwo sprzecznych interesów (choć wszystkim zależy, żeby wody nie zabrakło), dużo grup nacisku, zadawnione problemy, na które nakładają się nowe. Choć, trzeba przyznać, w ciągu kilku ostatnich lat, dokonała się zasadnicza zmiana, którą można porównać z rosnącą wiedzą obywateli o zanieczyszczeniu powietrzu. Podobnie jak smog, woda stała się jednym z ważniejszych tematów debaty publicznej. Trudno zresztą, żeby było inaczej, skoro w porze suchej jesteśmy o krok od racjonowania wody czy wyłączania elektrowni węglowych.

Owszem, mamy szereg deklaracji politycznych, wskazujących na zrozumienie problemu. Owszem, podejmowane są punktowe działania, w których celują głównie duże miasta, przestraszone widmem niedoborów wody przeplatających się z podtopieniami. 44 polskie miasta wspólnie z Ministerstwem Środowiska biorą udział w projekcie, który ma pomóc w adaptacji do zmian klimatu. Jednym z liderów dobrych praktyk jest Bydgoszcz, która wprowadza rozwiązania pozwalające na gromadzenie wody nie tylko z posesji, ale też parkingów, dróg i parków. Miasto inwestuje w przydomowe zbiorniki na deszczówkę, rewitalizację miejskich cieków czy stosowanie powierzchni przepuszczalnych zamiast asfaltu lub kostki brukowej.

Przygotowany przez koalicję Żywa Ziemia i Fundację im. Heinricha Bölla w Warszawie raport „Woda w rolnictwie” odsłania jednak problem systemowy. Poza granicami dużych miast rozpościera się bowiem teren idących już w dekady błędów i zaniedbań w gospodarce wodnej. Dramat ten obrazowo ujął prof. Wiktor Kotowski, specjalista od ochrony mokradeł, porównując Polskę do mieszkania, którego właściciel wyszedł, pozostawiają odkręcone wszystkie kurki. Woda z terenu Polski ucieka na potęgę i nie widać na razie siły, która mogłaby ją powstrzymać. Tę smutną konstatację potwierdza ekspertyza, skupiająca się na systemowych błędach, jakie zostały popełnione na obszarach wiejskich.

Na najpoważniejszy z nich wskazują Przemysław Nawrocki i Piotr Nieznański z Fundacji WWF, zajmujący się od wielu lat ochroną wód.  Z ich wyliczeń wynika, że w latach 2010-2017 uregulowano i odmulono w Polsce ok. 38 tys. km cieków. Większość tych prac została wykonana na terenach rolnych a nawet leśnych, z dala od zabudowań. To wynik, z jednej strony, presji rolników, którzy domagają się ochrony terenów uprawnych przed zalaniem, z drugiej zaś działalności meliorantów, którzy w ten sposób wykorzystywali strumień unijnych pieniędzy. Co więcej, część prac prowadzono na terenach zagrożonych wysychaniem. Efekty tych działań są wyraźnie widoczne: wody powierzchniowe odprowadzane są z terenów szybciej, co skutkuje jeszcze głębszą suszą. Nadal osuszane są mokradła – najtańszy i najskuteczniejszy sposób na poprawienie retencji w terenach wiejskich. Na dodatek na masową skalę niszczone były zasoby przyrodnicze rzek, m.in. ryby .  Jednym ze smutnych paradoksów polskiej polityki wodnej jest fakt, że w ciągu 16 od wejścia Polski do Unii Europejskiej woda ma lepszą jakość, za sprawą znacznie mniejszego niż w poprzednich dekadach zrzutu ścieków komunalnych i przemysłowych do wód), natomiast jest w niej coraz mniej życia – w wyprostowanych, odmulonych rzekach ze zniszczonymi tarliskami zanika bioróżnorodność. Zdaniem ekspertów, degradacja rzek w Polsce postępuje około 100 razy szybciej niż poprawa ich jakości. 

To tylko część alarmującego raportu. Opisuje on polski krajobraz rolny początku XXI wieku. Wyraźnie widać, że przyjęcie modelu wielkoskalowych gospodarstw i monokultur uprawnych doprowadziło do powtórzenia błędów, z którymi obecnie próbują radzić sobie Niemcy czy Francja. Nie dosyć, że ginie tradycyjny krajobraz rolniczy, sprzyjający bioróżnorodności i retencjonowanie wody (zadrzewienia śródpolne, oczka wodne, tereny podmokłe), to nad wyprostowanymi rzekami powstały gospodarstwa z zaburzoną strukturą produkcji mięsnej i upraw. Jak pisze Maria Staniszewska: -  Najgorsze jednak jest to, że większość gospodarstw w ogóle nie ma zwierząt, z kolei wiele innych to fermy przemysłowe, gdzie obsada jest zdecydowanie zbyt duża w stosunku do powierzchni posiadanych użytków rolnych. To właśnie fermy zwierząt, wskutek coraz większej skali produkcji i negatywnego oddziaływania na środowisko, tworzą tzw. „hot spots”, czyli miejsca szczególnie niebezpieczne (z punktu widzenia zanieczyszczenia wód), będące źródłem największego zrzutu biogenów do wód powierzchniowych i gruntowych, ponieważ nie są w stanie ich się pozbyć poprzez nawożenie swoich ziem w gospodarstwach, a wywożenie nawozów naturalnych na większe odległości jest nieopłacalne.   

Jest w końcu w raporcie wyraźnie obecny kontekst najszerszy i być może najbardziej niepokojący. To postępujące gwałtownie zmiany klimatyczne, ze skali których lobby rolnicze nie do końca chyba zdaje sobie jeszcze sprawę. Że wody jest zbyt mało, staje się jasne dla największych sceptyków klimatycznych. Ale czy rolnicy zdają sobie sprawę, że równocześnie z ryzykiem susz rośnie ryzyko deszczy nawalnych, gradobicia, błyskawicznych powodzi? Jak wskazuje prof. Zbigniew Karaczun z SGGW, wydłuża się okres wegetacyjny roślin, co sprowadza nowe niebezpieczeństwa na sadowników (ryzyko majowych przymrozków występuje w momencie fazy wzrostu najbardziej podatnej na tzw. stres zimna). Wraz z rosnącą temperaturą rośnie również niebezpieczeństwo nowych chorób, nowych szkodników oraz zmniejszenia wydajności zwierząt hodowlanych, np. krów. Może się również okazać, że gruntownej przebudowy wymagają uprawy rolne: według Karaczuna ziemniaki będą powoli zastępowane przez sorgo, upowszechnią się też w jeszcze większym stopniu niż dotychczas uprawy kukurydzy. 

Czy jest jakieś światełko w tunelu? Rząd, przymuszony przez coraz widoczniejszy kryzys wodny, rozpoczął prace nad ustawą, która ma wprowadzić rozwiązania zachęcające bądź zmuszające do zwiększenia retencji, zarówno w miastach jak i na terenach wiejskich. Obok dobrych rozwiązań, takich jak zwiększenie liczby podatników płacących daninę od uszczelnionych powierzchni, otwiera szeroko drzwi do wielkich inwestycji przeciwpowodziowych i ogranicza kontrolę ekologów nad planowaną budową zbiorników czy regulacją rzek. Nie rozwiązuje natomiast problemów systemowych.

Gordyjskiego węzła polityki wodnej nie da się rozwiązać, co pokazuje raport „Woda w rolnictwie” za pomocą starych narzędzi. Żeby poradzić sobie z suszą i zmianami klimatycznymi potrzebna jest fundamentalna przebudowa myślenia, tak decydentów, jak i rolników.

Na czym ma ona polegać? Najogólniej: również na wsi musi rozpocząć się walka o każdą kroplę wody. Nie dokona się ona bez zmian w sposobie prowadzenia gospodarki rolnej. Jeśli decydenci i rolnicy nie zrozumieją, że trzcinowiska, tereny podmokłe oraz bobrowiska muszą na powrót stać się nieodłącznym elementem pejzażu wiejskiego, kryzys będzie się pogłębiał. To zaś związane jest z koniecznością innego niż dotychczas spojrzenia na system dopłat dla rolników, tak, by w większym stopniu premiował on gospodarkę sprzyjającą utrzymywaniu wody.  

Autorzy raportu wskazują na przykład na konieczność wprowadzenia tzw. pakietów retencyjnych, czyli systemu dopłat dla rolników, którzy wykonują prace zwiększające retencję na należących do nich terenach: odstępują od konserwacji rowów melioracyjnych na gruntach nieużytkowanych rolniczo, ograniczają konserwację rowów na łąkach i pastwiskach, utrzymują stawy bobrowe, sztuczne śródpolne oczka wodne i niewielkie mokradła. To pozornie drobne działanie w skali kraju może mieć większe znaczenie niż wielki zbiornik przeciwpowodziowy, którego koszty, tak społeczne, środowiskowe, jak i finansowe, są olbrzymie. Eksperci proponują również ograniczyć do minimum prace regulacyjne i odmulenia rzek.

Bez głębokich zmian będziemy nadal obserwować szybko stepowiejący krajobraz kraju, taki, jak w środkowo-zachodniej Polsce, gdzie dramatycznie szybko obniża się poziom jezior, wysychają rzeki, zamiera turystyka wodna, rośnie natomiast konieczność rozbudowy drogiej infrastruktury irygacyjnej.

Przypomnijmy na koniec, że mowa o kraju, który przez setki lat uznawany był za jeden z niewyczerpanych spichlerzy Europy.

Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.