Smród budzi mnie nad ranem

Reprtaż

W naszej wsi powstały trzy fermy, w sumie 12 kurników, do trzech cykli produkcyjnych rocznie. W czasie epidemii ptasiej grypy uśmiercono całe stado, 70 tysięcy indyków. Boimy się, że nam taki plan zagospodarowania przestrzennego zrobią, że zostaną tylko kurniki, nic więcej – mówią Maria Firynowicz i Marzena Waligóra, mieszkanki wsi Tarnowa i założycielki stowarzyszenia Tarnowska Rospuda.

Od pola do stołu_Krytyka Polityczna

Tekst powstał we współpracy ze Stowarzyszeniem im. Stanisława Brzozowskiego w ramach cyklu „Od pola do miejskiego stołu”.

Marta Sapała: Daleko macie do ferm?

Maria Firynowicz: Jakieś dwieście metrów. Są takie dni, gdy wieje od strony indyczarni, że nie da się wyjść na taras, rozstawić grilla, wywiesić prania. Zdarza się, że smród budzi mnie nad ranem. Ale w Tarnowie są też domy, które leżą jeszcze bliżej – kilkanaście, kilkadziesiąt metrów.

Marzena Waligóra: Chodźmy na piętro, pokażę. Z pokoju mojej córki widać dachy fermy, z którą sąsiaduje Marylka. To pierwszy przemysłowy obiekt, który pojawił się w wiosce w 2013 roku. Mamy do niego niespełna czterysta metrów. Ale przez kilka lat sąsiadowałam bezpośrednio z chlewnią na kilkaset tuczników. Miałam ją za płotem.

Oddzielał was właściwie tylko pas rozjeżdżonej przez ciężarówki ziemi. Jak doszło do tego, że chlewnia pojawiła się w szklarni, u sąsiadów zza płota?

MW: Szklarnie należały do mojego wujostwa. Kiedyś rosły w nich pomidory i goździki, a w latach 90., gdy przyszła koniunktura na grzyby – pieczarki. W 2016 roku mąż kuzynki zapytał czy może do pustych cieplarni wwieźć na dwa tygodnie prosięta. Akurat robił dezynfekcję swojej chlewni. Zgodziłam się. Dlaczego miałabym nie pomóc? Tygodnie przeszły w miesiące, te w całe lata. Tylko stada prosiąt się wymieniały.

Też mam szklarnie. Od 37 lat uprawiam w nich pomidory, w sezonie pracuję przy nich non stop, zbiór zaczynam o 6:00 rano, o 21:00 kończę sprzedaż. Ludzie, którzy przychodzili kupować pomidory, pytali czy nie przeszkadza mi smród. Starsza córka mieszka w Poznaniu; przyjeżdżała w sobotę z synkiem, ale zabierała go natychmiast do parku w Wolsztynie. Młodsza, która była wtedy licealistką, nie zapraszała koleżanek. Robiłam remont, malarz mówił, że nie jest w stanie kanapki przełknąć. Amoniak wgryzał się w zasłony, tapicerkę, wywieszone pranie. Czasem wydawało mi się, że mam go w oddechu. Pomidory również intensywnie pachną, ale gdy smród świńskich odchodów zaczęłam czuć nie tylko na dworze, ale też pod szkłem, to wymiękłam.

Sąsiad miał świadomość, jak bardzo dokucza wam fetor z jego chlewni?

MW: Na początku dopytywałam, kiedy się to skończy, mówiłam, że nie da się wytrzymać. Bezskutecznie. Gdy wyczerpały się możliwości dogadania się, postanowiliśmy razem z innym sąsiadem sięgnąć po narzędzia administracyjne. Chodziłam od urzędu do urzędu, pisałam pisma. Inspekcja Weterynaryjna stwierdziła, że dobrostan świń jest zachowany. Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska zarządził zgłoszenie instalacji do starostwa. Ostatecznie Powiatowy Inspektorat Nadzoru Budowlanego, do którego zwróciliśmy się ze skargą na samowolę budowlaną, nakazał przywrócenie poprzedniego sposobu użytkowania szklarni. Sąsiad zaczął wywozić zwierzęta, trwało to kilka miesięcy. Gehenna się skończyła, ale sprawa wciąż jest w toku, skończy się najpewniej w Naczelnym Sądzie Administracyjnym.

MF: Ta chlewnia przeszkadzała nie tylko Marzenie. Pod listem protestacyjnym podpisało się szesnaście rodzin z okolicy. My również.

Burmistrz waszej gminy, odpowiadając na interpelację jednego z radnych, tłumaczył, że to konflikt rodzinny, sąsiedzki. Czułaś wsparcie samorządowych władz, gdy prowadziłaś batalię z sąsiadem?

MW: Większe dostałam w urzędach wojewódzkich. Tam byłam po prostu petentką, urzędnicy podpowiadali co zrobić, gdzie pójść. U nas w gminie sieć powiązań jest gęsta, wszyscy się znają, bywa, że są zależni od siebie, to nie ułatwia prowadzenia takich spraw.

MF: Ja też słyszałam, między innymi od urzędników, że mam ważyć słowa, upominano mnie, gdy wspominałam – w wypadku innych spornych instalacji w Tarnowie – o faworyzowaniu inwestorów. Ale nawet gdy się spojrzy na oficjalne dokumenty takie jak studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego dla gminy Rakoniewice, to widać jak są ustawione priorytety. Ani słowa o zagrożeniach dla środowiska czy naszego zdrowia, powodowanych przez fermy. Za to podkreśla się ich potencjał gospodarczy.

W wiejskich społecznościach inwestorzy są postrzegani jak dobrodzieje, sypią pieniędzmi na festyny, elewacje, wyposażenie dla strażaków, jak potrzeba kasy, sołtysi idą do nich. Czasem mam wrażenie, że część wsi wolałaby, żebyśmy siedziały cicho, nie wychylały się, mówi się o nas, że pyskujemy, albo że jesteśmy wariatkami. Kiedyś usłyszałam od kogoś, że to wieś, a na wsi powinno być miejsce dla takiej produkcji. „Na wsi ma śmierdzieć”.

A może wieś, tak jak postulowała kilka lat temu Renata Beger, właśnie ma śmierdzieć?

MW: Wieś może pachnieć obornikiem, sianem, lipą, kurzem, ziemią po deszczu. Ale nie może być tak, żeby z powodu zapachów człowiek nie był w stanie funkcjonować. Moja mama miała w latach 70. kurnik na tysiąc niosek, pracowałam w nim jako nastolatka, zbierałam jajka do wiaderka. Szczerze nienawidziłam tej roboty. Amoniak czułam w nozdrzach nawet gdy się wykąpałam. Ułyszałam zarzut, że teraz protestuję, a przecież to moja mama miała pierwszą fermę we wsi.

MF: Gdy w 2013 roku zbierałam podpisy pod protestem przeciwko indyczarni, mama Marzeny powiedziała, że podpisze się właśnie dlatego, że sama hodowała nioski. Ja też pochodzę z gospodarstwa, wiem, czym śmierdzi wieś. Chów przemysłowy to nie to samo co hodowla przyzagrodowa. Inna skala, dużo większe uciążliwości.

MW: U nas kury miały grzędy, wybieg, mogły grzebać w ziemi. Mama kupowała marchewkę od rolnika z zielonogórskiego, tato, który był wtedy dyrektorem mleczarni w Wolsztynie, przywoził chudy twaróg w kostkach, żeby miały co dziobać. Mieszkaliśmy wtedy na skraju wioski, nie mieliśmy sąsiadów. Od tego czasu wieś bardzo się zmieniła.

MF: Małe gospodarstwa upadają, nie wytrzymują konkurencji z fermami. Młodzi ludzie nie chcą żyć w takich warunkach, więc uciekają do miasta. A wartość naszych domów i działek spada.

Obie czujecie się mocno związane z Tarnową.

MW: To rodzinna wioska mojej mamy, mieszkam tu od szóstego roku życia. Całe życie pracuję w szklarniach, zaczęłam zaraz po szkole ogrodniczej.

MF: Ja urodziłam się w Prochach, ale z Tarnowy pochodzi rodzina mojego męża. Mieli tu małe gospodarstwo, uprawiali pomidory, kalafiory, kapustę. Trzymali też zwierzęta, jak niemal każdy w wiosce, ale nigdzie nie było chowu na przemysłową skalę. Nawet owczarnia, która działała w tutejszym PGR-ze, nie miała takiego rozmachu. Teraz jesteśmy praktycznie otoczeni przez fabryki indyczego mięsa – od południa, północy i wschodu. Pierwsza powstała koło mnie, właśnie w budynkach byłej owczarni.

MW: Już w 2007 roku Animex [Agri Plus sp z o.o.] chciał w niej zainstalować tysiąc siedemset świń.

Animex S.A. był już wtedy pod kontrolą amerykańskiego koncernu Smithfields Foods Inc., budował zaplecze produkcyjne dla zakładów mięsnych. To był czas, gdy w Polsce rozkręcał się tucz nakładczy.

MW: Wieś się wtedy po raz pierwszy zbuntowała. Nawet mój sąsiad, mimo, że mieszka w innej gminie, protestował. Tarnowa liczy jakieś sto domów, wioska do czasów II wojny światowej była dwujęzyczna, mieszkali tu Niemcy i Polacy. Kanały melioracyjne, które odprowadzają wodę z pól do Obry, były budowane w XIX wieku przez Olendrów. Nasze domy leżą na obszarze Natura 2000. To Wielki Łęg Obrzański, część Pradoliny Warszawa-Berlin, wyjątkowo cenny przyrodniczo obszar. Gniazdują tu czaple, kanie i kuropatwy, przelatują żurawie, są dęby o pomnikowych rozmiarach.

Gerard Tomiak, burmistrz Rakoniewic, który w 2007 roku był przewodniczącym rady miejskiej, powiedział w jednym w wywiadów, że nie zgodzimy się na tyle świń w Tarnowie, że to jest taka nasza Rospuda. Animex miał już pozytywną decyzję, ale gmina ostatecznie nie zezwoliła na chów.

To dlatego wprowadziłyście Rospudę do nazwy stowarzyszenia, które założyłyście podczas kolejnego protestu, w 2020 roku?

Stowarzyszenie powstało, żeby być stroną w postępowaniu administracyjnym przeciwko kolejnemu inwestorowi, który też próbował w Tarnowie postawić chlewnię. Tym razem był to indywidualny przedsiębiorca, który chciał zbudować obiekt na dwa tysiące świń. Do budowy nie doszło. Wioska znów zaczęła protestować. Inwestor się wycofał.

Dwukrotnie udało się wam więc zablokować budowę przemysłowych obiektów. Przeciwko tuczarniom indyków społeczność nie protestowała?

MW: Chyba słabiej. Władze też nam tego nie ułatwiły. Zresztą uważam, że do zablokowania budowy chlewni w 2020 roku przyczynił się nie tylko nasz opór, ale również to, że pojawienie się świń we wsi mogłoby zagrozić indykom. Różyca, którą roznosi trzoda chlewna, jest niebezpieczna też dla drobiu.

MF: Protestowała! Sama zbierałam podpisy. Gdy w 2013 roku mąż dowiedział się, przypadkiem, że ma powstać taka ferma, poszłam najpierw do burmistrza. Dowiedziałam się od urzędnika, że konsultacje społeczne już były, papiery poszły, pozamiatane. Ogłoszenie wisiało w sklepie, niemal nikt się nie dowiedział, więc przyszło tylko kilka osób. Burmistrz obiecał kolejne spotkanie, ale odwołał, a w końcu wysłał swoich urzędników z segregatorami pełnymi dokumentów. Wszystkie na korzyść inwestora.

Zaczęłam chodzić z listą po wsi; wielu mieszkańców stwierdziło, że smrodu nie będzie, za to będzie praca. Zebrałam 61 podpisów. Nic się nie da już zrobić, usłyszałam w gminie, będziemy płacić odszkodowanie, jeśli się wycofamy. Mam żal do burmistrza o to, że tym razem nie stanął w naszej obronie.

Ile jest w tej chwili indyków?

MW: Ostatecznie w naszej wsi powstały trzy fermy, w sumie 12 kurników, do trzech, jak twierdzą właściciele, cykli produkcyjnych rocznie. Te dwie kolejne wyrosły jak grzyby po deszczu, nawet nie zarejestrowaliśmy kiedy. W czasie epidemii ptasiej grypy w 2020 uśmiercono całe stado, 70 tysięcy ptaków; pomiot długo leżał na polu, w foliowym rękawie.

MF: Pryzmy kurzaka są wszędzie, miesza się go z podłożem pieczarkowym, to się kisi, paruje, kurzy, wiatr roznosi nawóz na duże odległości. Gdy kurnik się czyści po łapance, wokół unosi się mgła. Zawiesina snuje się nad polem.

MW: Kierunek, w jakim idzie nasza gmina, jest przerażający. Ta część Wielkopolski to drobiowe zagłębie podobne do tego w Żurominie. Fermy się integrują i rozwijają pionowo, obrastają w wylęgarnie, paszarnie, ubojnie, infrastrukturę do przerobu odchodów. Policzyłam kiedyś, na prośbę Green REV Institute, ile inwestycji jest w całym powiecie grodziskim. 53! Sporów społecznych było więcej – Jabłonna, Stodolsko, w niedalekiej Wiosce też rozbudowują się kurniki.

Prawnicy i aktywiści, którzy wspierają społeczności protestujące przeciwko tego typu inwestycjom, mówią, że jedynym skutecznym narzędziem obrony są obecnie plany zagospodarowania przestrzennego.

MW: Nie podoba mi się, gdy dowiaduję się, że poprawki do ustawy o planowaniu przestrzennym, które mogłyby utrudnić powstawanie takich obiektów, zgłoszone przez Senat, przepadają w Sejmie. O plan zagospodarowania przestrzennego dla Tarnowy walczymy od kilku lat. Słyszałyśmy od władz, że brakuje studium, podkładów geodezyjnych i pieniędzy. Studium powstało w 2020 roku.

Ale problem smrodu można by załatwić nie tylko planami. Tej chlewni, która męczyła mnie i sąsiadów przez kilka lat, nie byłoby, gdybyśmy mieli ustawę odorową.

Ministerstwo Klimatu i Środowiska chciało nam taką podarować. W czerwcu 2021 roku stanęłaś pod resortem razem z mieszkańcami innych polskich wsi. Protestowaliście przeciwko rządowemu projektowi ustawy odorowej. Dlaczego?

MW: A co to za odległość? 210 metrów? Albo 500? Te odległości powinny być większe – minimum kilometr, a najlepiej trzy kilometry jak w przepisach o bioasekuracji. Jeśli już fermy mają powstawać, to w szczerym polu. Ale jaki inwestor będzie chciał wziąć na siebie doprowadzenie całej infrastruktury? Stawiają fabryki we wsiach, bo tak jest im wygodniej, nie trzeba płacić za drogę, za przyłącza, wszystko jest.

MF: Poza tym ta ustawa załatwia tylko kwestię przyszłych inwestycji. A co z tymi, co już istnieją?

Wyrzucenie ferm poza miejsca, gdzie osiedlają się ludzie, załatwi być może kwestię odorów, ale nie samego dobrostanu zwierząt. Zniknie coś, co dokucza, ale też nie pozwala zapomnieć, co się dzieje za ścianami kurników, chlewni i obór.

MW: Smród nie daje o tym zapomnieć, to prawda. W chlewni sąsiada nie było rusztu, bezodpływowego zbiornika na płynną gnojowicę, pod szklarnią nie dałoby się tego zrobić, więc świnie przez cały cykl załatwiały się w ściółkę. Jak prosięta były małe, czuło się jeszcze woń słomy. Gdy któraś ze świń padała, ciało lądowało na zewnątrz, przykryte aluminiową wanienką i czekało, aż przyjedzie wóz utylizacyjny. To czasem trwało, więc do smrodu odchodów dochodził też fetor rozkładającej się padliny.

Hałas też sygnalizuje, co się dzieje; mój teść też miał kiedyś świnie, kilkadziesiąt, trzymał je na podwórzu. I one żyły tak, że jak najadły się rano, to pół dnia spały, kwik zaczynał się popołudniu, gdy znów przychodziła pora karmienia. Świnie u mojego sąsiada kwiczały non stop. Ja nawet dzwoniłam do niego, mówiłam, słuchaj, te prosięta się tam pozagryzają. A jak one miały tego nie robić? W ścisku, duchocie, przecież siedziały w kojcach ustawionych w szklarni.

MF: Raz nagrałam gulgot indyków. Słychać je u mnie na tarasie, udaje im się zagłuszyć świerszcze. Jest mi ich żal, od razu myślę o kopciuszkach i pliszkach, które tu latają. Zadziwia mnie beztroska naszych władz, zachowują się jakby nie zdawały sobie sprawy z tego, jakie są koszty środowiskowe chowu przemysłowego. Skażone powietrze, gleba, woda. Przecież im więcej kurników w okolicy, tym mniej wody w studniach. Zdarzyło się, że rolnik, który sprzedał ziemię pod fermę, musiał wozić beczkowozami wodę dla swoich krów. Dla mnie okropne jest też to, jak obecność ferm dewastuje wizualnie ten piękny, morenowy krajobraz.

Co się dzieje z ludzkim ciałem, gdy nie można uciec od smrodu?

MF: Mnie mdli. Nigdy nie wymiotowałam, ale nudności mam często. Pojawiły się problemy ze snem, stany obniżonego nastroju, myślę, że to też ma związek z tym, czym oddycham.

MW: Zdarzało się, że od smrodu z chlewni bolała mnie głowa. Chodziłam poirytowana, wściekła, non stop przeklinałam. Nie da się udowodnić związku, ale mam też chrypę, podrażnienie gardła, ścisk w krtani, który pewnie jest też na tle nerwowym. Była taka Wigilia, że mogłam przełknąć tylko herbatę. Po wyprowadzce świń zaczęłam swobodniej oddychać, odstawiłam sterydy, ale nadal chodzę do laryngologa i alergologa.

MF: Dlaczego mamy tak zarośnięty ogród? Bo zieleń oddziela nas od smrodu. Ale w ogrodzie widzę też jak duże jest zanieczyszczenie powietrza. Na gałęziach, pniach, płotach rozrasta się porost, który lubi azot.

MW: I pokrzywa, ona też jest azotolubna. Rośnie wszędzie.

Pokrzywa to synantropijna sygnalistka.

MW: W Kodeksie Przeciwdziałania Uciążliwościom Zapachowym [dokument przygotowany w 2016 roku przez Ministerstwo Środowiska] jest zalecenie, żeby otaczać fermy pasami zadrzewień. Nasze stowarzyszenie posadziło między indyczarnią a wsią kilka rzędów brzóz, z trzystu sadzonek przeżyło kilkanaście. Leśnik mówił, że najpewniej z powodu zanieczyszczenia powietrza.

MF: Chciałybyśmy, żeby hodowcy o to zadbali.

Nie zależy wam na tym, żeby fermy całkowicie zniknęły?

MF: Przede wszystkim chcemy planów zagospodarowania przestrzennego, które zablokują budowę kolejnych obiektów. My się cały czas boimy, że nie skończy się na trzech fermach. Inwestorzy mają jeszcze w okolicy działki, ostatnio wyrąbano część lasu, chodzą słuchy, że ma powstać przetwórnia pomiotu. A w tych obiektach, które już stoją, niech zaczną dbać o to, żeby nie smrodzić, nie emitować szkodliwych substancji. Przecież są technologiczne rozwiązania.

MW: We mnie jest dużo frustracji. Czuję się zmęczona, pchamy to z Marylką praktycznie same, wkurza mnie to, że ludzie, młodzi, po studiach nie rozumieją, że tu chodzi nie tylko o nasz komfort, ale też zdrowie. Stowarzyszenie ma stronę na Facebooku, wrzucamy różne posty. Ptaszki oraz kwiatki wszyscy lajkują, posty o fermach – pojedyncze osoby. Jak jest mi już bardzo źle, to idę do rozmnażarki. Pędzę tam sadzonki pomidorów, ale mam też małą leśną szkółkę. Zbieram sadzonki drzew, sąsiedzi mi przynoszą samosiejki, rozmnażam je sama z zebranych nasion, gałązek. Mam ich już kilkaset. Jak już będę miała wszystkiego dość, zburzę szklarnię i posadzę na jej miejscu las. A sama może gdzieś wyjadę.

MF: Kiedyś usłyszałam, że jak nam śmierdzi, to możemy się wyprowadzić. I faktycznie nieraz myślałam, żeby rzucić to wszystko i się przenieść, nie mogłam spać w nocy, tyle myśli. Bo ile można walczyć z wiatrakami. Boję się, że nam taki plan zagospodarowania przestrzennego zrobią, że zostaną tylko kurniki, nic więcej.

MW: A ja czasem myślę, że przed każdym domem w Tarnowie powinien stanąć kurnik, może wtedy wieś się przebudzi.

**

Skontaktowałam się ze współwłaścicielem Indrolu, Maciejem Siejkiem. Był zaskoczony pytaniami o uciążliwości odorowe w Tarnowie. Przyznał, że w związku z tym, że nie dochodzą do niego skargi od mieszkańców, nie zastanawiał się dotąd nad rozwiązaniami, które mogłyby ograniczyć trudne zapachy. Zaznaczył, że woń z obiektów znajdujących się na terenie wsi może być odczuwalna okresowo, podczas ostatnich tygodni tuczu, ale on sam nie uważa jej za uciążliwą.

Zapytałam też Gerarda Tomiaka, burmistrza gminy Rakoniewice, na terenie której leży Tarnowa, o to czy zrównoważony rozwój (jeden ze strategicznych celów gminy) da się pogodzić z obecnością ferm na jej terenie. Odpisał, że samorządy muszą przestrzegać obowiązujących procedur, a instytucje uzgadniające wnioski inwestorów o wydanie decyzji o uwarunkowaniach środowiskowych – takie jak Wody Polskie, Regionalna Dyrekcja Ochrony Środowiska oraz Sanepid – wydają na ogół pozytywne decyzje i opinie.

Miejscowy plan, który mógłby uniemożliwić powstanie w Tarnowie kolejnych obiektów prowadzących intensywny chów zwierząt, na razie nie powstanie. 24 lipca prezydent Andrzej Duda podpisał nowelizację ustawy o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym, o której wspomina w wywiadzie Marzena Waligóra. Zgodnie z nią każda gmina będzie musiała najpierw przyjąć plan ogólny.

Przymiarki do stworzenia aktu prawnego, który uregulowałby kwestie związane z zapachową jakością powietrza w Polsce, nie tylko na wsi, trwają od ponad dwóch dekad. Ogłoszony w 2021 roku projekt ustawy o minimalnej odległości dla planowanego przedsięwzięcia sektora rolnictwa, którego funkcjonowanie może wiązać się z ryzykiem powstawania uciążliwości zapachowej, podzielił los poprzedników. Gdy w kwietniu dopytywałam Ministerstwo Klimatu i Środowiska o stan prac, dowiedziałam się, że „niemożliwe jest jednoznaczne określenie, kiedy projekt zostanie przekazany do prac w parlamencie”.

**

Tekst ukazał się pierwotnie na portalu krytykapolityczna.pl.

Zawarte w wywiadzie poglądy i konkluzje wyrażają opinie rozmówczyń i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.