Trzeba działać już, teraz! Póki jest życie!

Był całkiem ciepły majowy dzień, ale słońce nie sprawiało, że czuła się lepiej. Bolało ją w klatce piersiowej, była słaba, nie miała sił nawet chodzić. Wtedy też pierwszy raz od czasu przyjazdu do Warszawy straciła przytomność. Trafiła na SOR. Tam lekarze postawili wstępną, niepokojącą diagnozę: 43-letnia wtedy Rada Sorochynska mogła ich zdaniem mieć raka płuc i jednocześnie raka piersi. Jak to?! Ta informacja ją zszokowała, nie spodziewała się usłyszeć najgorszej wiadomości.

Rada Sorochynska

Specjaliści odesłali ją do Otwocka na dalsze badania. Leżała w szpitalnym łóżku kliniki i biła się z myślami. Co będzie z córkami, ma 16- i 24-latkę, jeśli stąd nie wyjdzie? Wojna i tak zabrała im już dom, zmusiła do wyjazdu z kraju. Jeszcze nie zdołały się w Polsce na dobre urządzić, a teraz to? Tyle miała w ostatnich tygodniach rzeczy na głowie, tyle się wydarzyło, że nawet nie myślała, by się badać, zresztą jeszcze w Ukrainie czuła się całkiem dobrze.

Pierwsze przypuszczenia się nie sprawdziły. Płuca były wolne od nowotworu, ale po wykonaniu biopsji, mnóstwa badań i prześwietleń lekarze podejrzewali gruźlicę. Co do drugiej diagnozy lekarze jednak się nie mylili. Rak piersi był u Rady na tak zaawansowanym etapie, że pozostawało im tylko wykonać podwójną mastektomię. Zgodziła się na niezwłoczne wycięcie obu piersi.

Wcześniej jej i jej rodzinie wydawało się, że to wojna będzie tematem do rozmów numer jeden. Córki na początku przyjazdu do Polski w lutym 2022 roku ciągle płakały, tęskniły za Ukrainą, prosiły: „mamo zabierz nas do domu”. Rada dzwoniła do męża, pytał jej: „ ale do czego ty chcesz wracać? Na Żytomierz spada bomba za bombą”. Do dziś właściwie nawet nie wie, co stało się z domem, bo do wyjazdu nikt z rodziny już do niego nie zajrzał. Kiedy kilka tygodni później okazało się, że matka jest chora, dziewczynki przestały zadręczać ją prośbami o powrót. Starsza córka od razu poszła do pracy, zmywała naczynia w jednej z warszawskich restauracji po 15 godzin dziennie i ani słowem się nie skarżyła. Najważniejsze było tylko, żeby zarobić na leki dla mamy i żeby wyzdrowiała.

Do domu, którym stał się wówczas dla Rady ośrodek pomagający osobom uchodźczym przy Chmielnej, wróciła po półtoramiesięcznym leczeniu. Nadal słabiutka, ale szczęśliwa, bo dalszemu rozwojowi choroby udało się zapobiec. Plamy widoczne na płucach na rentgenie wprawdzie nie zniknęły, ale nadal się bada.

Gdy tylko Rada Sorochynska wyszła ze szpitala, zmieniła podejście. Do swojego zdrowia, do codzienności i przyszłości. Stwierdziła, że nie ma co dłużej rozpamiętywać tego, co było czy liczyć, że wojna w Ukrainie lada dzień się skończy. Trzeba działać już, teraz! Póki jest życie! „Mam szczęście - mówi - bo przecież żyję”.

Wcześniej w Ukrainie? Żyła zwyczajnie, radośnie, w całkiem dobrych warunkach. Pracowała razem z mężem w prężnie działającej rodzinnej firmie produkującej orzechy. Zbierali je rodziną tonami, by po obróbce sprzedawać je za granicą z zyskiem. Mieli w Żytomierzu piękny dom, ogród. Sąsiedzi byli a to Romami, a to Ukraińcami, żyli ze sobą w zgodzie, przyjaźnie. Wojna jej to wszystko zabrała, dzisiaj nie ma nic.

Tak przynajmniej do niedawna myślała. Bo kiedy przyjechała do Polski z córkami i bratową, rodzina trafiła do niewielkiego miasteczka przy granicy. Wszystkie miały zbierać tam truskawki, praca na nich czekała. Tylko kiedy właściciel działki dowiedział się, że “ukraińscy uchodźcy”, których planował zatrudnić mieli romskie pochodzenie, odmówił i nawet nie ukrywał powodu. „Nie wiedziałem, że to będą Romowie” - wyjaśnił krótko i zdania nie zmienił.

Na początku życia w nowym kraju takie doświadczenie było zwyczajnie przykre. Mogło podciąć skrzydła. Rada pamięta, że była gotowa, gdyby stać ją było wtedy na powrót do Ukrainy, wsiąść z rodziną w pierwszy możliwy autobus. Dziś? „Cóż, co było minęło”, macha ręką i nawet tych wydarzeń nie rozpamiętuje. Bo ważne, że trafiła później z córkami do Warszawy, a po wyleczeniu, sprawy powoli zaczęły się układać.

I teraz tak jak Radzie na początku jej pobytu w Polsce pomogli wolontariusze, tak ona wolontaryjnie pomaga tym, którzy trafiają do Warszawy z Ukrainy. Jako mentorka Fundacji W Stronę Dialogu próbuje pomóc im w oswojeniu się z nową rzeczywistością, rozwiązywać z nimi codzienne problemy, od planowania zakupów, wypełniania papierów, po znalezienie im domu, w którym będą mogli zamieszkać.

Pamięta, że na początku jeszcze myślała, a może by tak ruszyć dalej, na Zachód? Ktoś z rodziny był w Niemczech, ktoś w innym kraju, zastanawiała się, czy by do nich nie dołączyć. Ale na początku towarzyszyło jej myślenie, że może nie ma co ruszać w głąb Europy, skoro wojna pewnie się niebawem skończy. Dopiero po diagnozie czuła, że nie chce już w życiu z niczym czekać i zaczęła układać swoje życie tu i teraz.

Dziś odnajduje się w Warszawie całkiem dobrze. Pomaganie innym jest po prostu zajęciem dającym satysfakcję, a i jej samej pomaga w walce z myślami o chorobie. Zasada jest prosta: kiedy Rada jest zajęta, nie ma czasu na zastanawianie się, czy rak wróci. Kiedy działa, czuje, że ma sprawczość, sama o sobie decyduje. I właściwie myśli, że te jej życiowe doświadczenia, i wojenne, przymusowa emigracja, utrata domu, i rozłąka z bliskimi, wszystko to uczyniło ją silniejszą. Przydaje się w też w rozmowach z ludźmi, którzy czują dzisiaj to, co ona.

Poza tym, co Rada chce podkreślić, mimo tego wszystkiego nie straciła optymizmu. Nie wie, skąd go w niej tyle, taka już musiała się urodzić. I to dla niej piękne, że widzi go też w swoich córkach. Może początkowo nie miały w sobie za wiele radości, ale gdy patrzy, jak sobie radzą dzisiaj, to ją cieszy. Każda matka bez względu na pochodzenie i tradycje, czułaby taką satysfakcję, jaką czuje Rada.

Dlatego nie powie już więcej, że wojna wszystko jej zabrała, że nic nie ma. A córki, rodzina, praca? To jej sens. Wszystko inne ma dla Rady Sorochynskiej mniejsze znaczenie.