Tęsknota za Konfederacją i rosnące konflikty na tle rasowym

Korespondecja z Wiginii

Nastroje białej większości postanowiłem dokładniej zbadać, kiedy mój znajomy Scott, pochodzący z Los Angeles pracownik rządowy z Waszyngtonu, zdradził iż nie rozumie o co chodzi z polityką historyczną wokół dziedzictwa Konfederacji. - Po pierwsze, u nas w Kalifornii to nie ma żadnego znaczenia. Ta tożsamość jest niewidoczna. Po drugie, czemu to ma być dowód na esencję amerykańskiego patriotyzmu, skoro byli to buntownicy i zdrajcy? - pyta retorycznie.

Wybory prezydenckie w USA 2020

Dlatego udałem się do Richmond, stolicy dawnej Konfederacji. W dawnym Białym Domu tego państwa o krótkim żywocie jest muzeum poświęcone jego dziedzictwu i tożsamości. Wicedyrektorka placówki Stephanie Arduini uważa, że rosnący sentyment za Konfederacją wynika z tego, że biali zatęsknili za czasami, kiedy mieli społeczną przewagę.

Kiedy w 2008 r. Barack Obama wygrał wybory wszystkim się wydawało, że Ameryka stała się społeczeństwem postrasowym - takim, w którym kolor skóry nie ma żadnego politycznego znaczenia. Tymczasem to właśnie przez osiem lat prezydentury pierwszej afroamerykańskiej głowy państwa - oczywiście nie z jej winy - napięcia na tle rasowym wzrosły. Socjologowie nie przewidzieli jednej rzeczy: że prezydent-Afroamerykanin będzie siłą rzeczy z każdą kwestia polityczną kojarzyć się ludziom z podziałami wedle etnicznej linii.

I tak na przykład  poparcie dla Obamacare było o 20 proc. wyższe wśród niebiałych niż wśród białych. Ale nie tylko kwestia reformy systemu ochrony zdrowia tak dzieliła. Wzrosły różnice w identyfikacji partyjnej, tzn. republikanie przez osiem lat stali się partią przede wszystkim właśnie białych, a demokraci - wszystkich pozostałych. Odbiór działań rządu w zakresie gospodarki też się różnił w zależności od rasy. Nawet pies Obamy - Bo, portugalski pies dowodny, był odbierany inaczej przez Afroamerykanów, a inaczej przez resztę. Biała Ameryka się do niego przekonała dopiero kiedy się okazało, że prezydentowi sprezentował go senator Ted Kennedy, patriarcha słynnej politycznej familii z Massachusetts. „Problem naprawdę sprowadza się do tego, że są ludzie, którzy mnie nie lubią i z automatu krytykują każdą polityczną propozycję mojego rządu, bo uważają że prezydent USA nie powinien mieć ciemnego koloru skóry” - powiedział Barack Obama w wywiadzie udzielonym Davidowi Reminckowi z „New Yorkera”. Co więcej, Barack Obama był najrzadziej wspominającym kwestie rasowe prezydentem od czasów Franklina Delano Roosevelta, a trzeba przypomnieć, że po drodze byli Kennedy i Johnson, za których odbyła się rewolucja ruchu praw obywatelskich i stopniowe wygaszanie segregacji. Poprzednia głowa państwa jak ognia unikała afiliacji z własną grupą rasową. Jeszcze w czasie prawyborów 2008 r. małżeństwo Clintonów chciało go zmarginalizować przedstawiając go jako lidera etnicznego, tymczasem on od razu się od tego odciął i oświadczył, że kandyduje bo chce być prezydentem wszystkich Amerykanów.

Stephanie Arduini uważa, że Obama był dla białej Ameryki ostatecznym dowodem na osłabienie jej wpływów i pozycji. W 2012 r. zdobył tylko 39 proc. głosów tego elektoratu, najmniej ze wszystkich powojennych demokratów z wyjątkiem Waltera Mondale’a w 1984 r. 40, a nawet 20 lat temu nie byłby w stanie wygrać wyborów, gdyby nie koalicja oparta o mniejszości etniczne.

Jest jeszcze jeden osobliwy przykład na pełzającą wojnę rasową w Ameryce. Teoretycznie w mediach i popkulturze obowiązują parytety, filmy wyłącznie o białych i przez takich zrobione budzą kontrowersje, a „Czarna Pantera” chwilę po premierze została uznana za ważny tekst kultury. Ale pod powierzchnią wszystko pulsuje. Postanowił z tego skorzystać Władimir Putin. Trolling, jak zafundował Ameryce przy okazji wyborów 2016 r. opierał się w dużym stopniu na eksponowaniu i podsycaniu konfliktu na tle etnicznym. I szczuciu białych przeciwko czarnym. Dlatego, trochę przez przypadek, Donald Trump stał się idolem i nadzieją tych pierwszych, bo dawał im - upokorzonym przez kolejne kryzysy ekonomiczne, zamykanie fabryk i rosnące nierówności - szansę na odzyskanie miejsca w kolejce do American Dreamu.

Stąd też taki silny opór białych z prowincji przeciwko demonstrującym Afroamerykanom (i ich sojusznikom) z Black Live Matters, co tak idealnie rozgrywa Donald Trump, tym razem urzędujący prezydent ubiegający się o reelekcję. Mówi sporo o hordach chuliganów i grabieżców, którzy będą napadać na białe osiedla, co skończy się apokalipsą. Jego słowa o tym, że jest przywódcą „prawa i porządku” działają na wyobraźnię jego docelowego wyborcy. A to, że przy okazji antagonizuje milczącą większość, dla jego politycznej wyobraźni nie ma znaczenia.

 

Tekst powstał we współpracy z Fundacją im. Heinricha Bölla w Warszawie w ramach wyprawy Radosława Korzyckiego do Stanów Zjednoczonych. 

Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.