Łatwo jest mówić o Złotym Wieku Berlina. Każdy ma swoją wyidealizowaną erę w historii miasta: rozpasaną Republikę Weimarską przed nazistami, lata 70. Iggy'ego i Bowie'go przed upadkiem muru albo Berlin squattersów, czyli stare, dobre lata 90. Dlatego kiedy ktoś zaczyna narzekać, że coś się zmieniło w mieście, łatwo jest to zrzucić na karb indywidualnego poczucia wyższości związanego z „byłem tu, kiedy...”. Jednak w ostatnich latach rzeczywiście czuje się zmianę.
Berlin zawsze radził sobie z biedą lepiej niż inne europejskie stolice, jednak tym razem miasto przyjęło model ekonomiczny, który pozwala zarabiać na biedzie. Pomysł polega na kapitalizacji marki Berlina jako „miasta kreatywnego” - ale również, sądząc z tego, co działo się do tej pory, na likwidacji usług publicznych, wyprzedaży mieszkań socjalnych i opracowaniu nowych strategii, które pozwolą zarabiać na gustach miłośników miasta. Ten nowy Berlin jest miejscem, w którym ekspresja indywidualnej wyobraźni wspiera, pośrednio lub bezpośrednio, plan wzbogacenia małej grupy ludzi. Wkrótce niektórym szczęśliwym Berlińczykom i ekspatom wreszcie uda się przyciągnąć kapitał inwestycyjny z Londynu, Palo Alto i Bostonu. Ale innym – malowniczej biedocie i kreatywnym bezrobotnym, którzy czynią to miasto tak atrakcyjnym – trudniej będzie związać koniec z końcem.
W tej historii nie ma nic nowego. Berliński sen to ta sama fantazja, którą próbują realizować niektóre nietypowe dzielnice wielkich miast w Stanach Zjednoczonych. Jednak stawka, o którą toczy się gra, w Berlinie jest wyższa niż gdzie indziej. Po pierwsze, w czasie kiedy ta historia się zaczyna, Berlin był bardziej finansowo zrujnowany niż jakiekolwiek inne zachodnioeuropejskie miasto i był podtrzymywany przy życiu przez transfery rządowe. Na 2005 rok przypadł szczyt bezrobocia, które osiągnęło w mieście 19% i przypominało poziom z czasów Wielkiej Depresji. W tym samym roku dług Berlina się podwoił. W połowie lat 2000 Berlin nie wykupywał długów Aten. Berlin był Atenami.
To tutaj, w metropolii pogrążonej w ekonomicznym zastoju, burmistrz Klaus Wowereit, czule nazywany też „Wowi”, stanął przed urzędem miasta i przedstawił plan dziesięcioletni dla miasta. Zaczął od potępienia strajkujących pracowników transportu publicznego za „próby sparaliżowania życia publicznego”, ale wyśnił również wielki sen dla miasta, które nazywał „biednym, ale seksownym”. Wyobraził sobie przyszłość, w której bardziej modna klasa pracująca prosperowałaby nieobciążona związkami zawodowymi: „Wyobraźcie sobie tysiąc kobiet i mężczyzn w każdym wieku, zgromadzonych na Światowym Kongresie Zawodów Kreatywnych. Projektanci, którzy tu żyją, przedstawią swoje pomysły największym korporacjom świata” i „Berlin stanie się Mekką klasy kreatywnej”. Piosenka nowej, wartej 10 milionów Euro kampanii promocyjnej miasta była dostępna jako dzwonek do ściągnięcia na telefon komórkowy: ośmiosekundowa, z turecka pobrzmiewająca melodia stworzona przez didżeja techno z powtarzającym się wezwaniem “be Berlin, be Berlin, be Berlin.”
Kilometr dalej właśnie wyburzano najbardziej rozpoznawalne ikony miasta. Ogromny Pałac Republiki, zbudowany w latach 70. przez Wschodnie Niemcy, był unikalnym betonowo-szklanym socjalistycznym megapleksem, w którym oprócz krajowej legislatury mieściły się również teatr, kręgielnia i lodziarnia. Miasto odrzuciło rozmaite apele o odnowienie budynku i przeznaczenie na nowe cele – ostatnie betonowe kolumny upadły pod koniec 2008 roku. Po zakończeniu rozbiórki na miejscu wyrósł biało-niebieski sześcian - „Tymczasowa Galeria Sztuki”, w której znalazły się instalacje ze starych drzwi i innych pozostałości. Tam też organizowano spotkania z krytykami sztuki, a raz nawet koncert zespołu kanadyjskich ekspatów, którzy rzępolili na gitarach jednocześnie próbując się wydostać z ogromnej plastikowej torby wypełnionej dymem. Finansowe wsparcie Tymczasowej Galerii pochodziło ze źródeł dość statecznych jak na tak odważne przedsięwzięcie: od producenta ubrań, agencji reklamowej, firmy farmaceutycznej i amerykańskiej kancelarii prawnej. Ta ostatnia, która twierdziła, że „działa na strategicznych przecięciach globalnej ekonomii” najwidoczniej uznała, że miejsce spotkań artystów, hipsterów i ekspatów stanowi takie przecięcie. To był ten Nowy Berlin: miasto, w którym umiarkowanie śmiały sześcian zbudowany przez firmy zastąpił pałac dla ludu zbudowany przez rząd.
Ten spektakl musiał przysporzyć dumy Wowiemu. Od kiedy w 2005 liczba osób zatrudnionych w „kreatywnych” dziedzinach takich jak design, media i moda przerosła liczbę tych zatrudnionych w przemysłach wytwórczych, poszedł na całość i oparł swoją strategię katalizowania wzrostu gospodarczego i inwestycji na wystawach sztuki i koncertach zespołów grających noise. W tym samym roku Berlin dołączył do „Sieci Miast Kreatywnych” UNESCO, co oficjalnie potwierdziło jego status jako jednego ze światowych „inkubatorów kreatywnych klastrów” gdzie ludzie „tworzą synergie, które optymalizują ich potencjał”. W międzyczasie dwucyfrowe bezrobocie i tanie nieruchomości uczyniły Berlin rynkiem podporządkowanym pracodawcom i kupującym. Pozostało jednak pytanie: w jaki sposób miasto mogłoby pozostać „biedne, ale seksowne” skoro intencją Wowiego było wzbogacenie się?
Czerwone irokezy nowej klasy robotniczej
Pojawia się hipster. W latach 2000 berliński pakiet powitalny składający się z pilsnera, falfela, Airbnb i nieprzespanych nocy w słynnym Berghain (nazwanym przez czasopismo jednej z linii lotniczych jako „najlepszy klub świata”) był wielkim sukcesem. Liczba nocy, które turyści spędzali w mieście podwoiła się między 2003 a 2011 rokiem – z jedenastu do dwudziestu dwóch milionów. Typowy turysta w Berlinie zaczął się zmieniać - poczynając od spornego zwycięstwa Busha w 2000 roku i przyspieszając po recesji w 2008 – z Niemca na nie-Niemca, z za dużych swetrów akademickich profesorów na zygzakowate fryzury i fluorescencyjne bluzy artystów albo przynajmniej artystowskich typów. Kiedy czynsze szczytowały na Brooklynie, w San Francisco, Vancouver, Melbourne, Kopenhadze i Londynie, Berlin kusił. Strumień młodych ludzi z magisterkami z literatury, sztuki i teorii przyjechały do miasta w poszukiwaniu pokojów w dzielonych mieszkaniach. Craigstlist stało się tablicą ogłoszeniową dla skradzionych rowerów i homogenicznych pokoi umeblowanych w Ikei, za które sprytni właściciele życzyli sobie o 100 euro więcej niż zwykle, i obiecywali bliskość „obecnie hipsterskiej dzielnicy Berlin-Neuköln, z mnóstwem barów, galerii i międzynarodowych artystów”.
Sprzężenie zwrotne zaczęło działać, kiedy ludzie z odległych miejsc zaczęli przyjeżdżać do miasta ze względu na jego podobieństwo do miejsc, które opuszczali. Tatuaże, wcześniej stosowane wyłącznie przez białą niemiecką klasę pracującą, zaczęły się pojawiać w kawiarnianych ogródkach; szorty zaczęły się pojawiać na mężczyznach. W 2010 roku Kalifornijczycy sprzedawali huevos rancheros za 8 euro paryżanom ubranym w azteckie wzory, podczas gdy Duńczycy ubrani w bezkształtne czarne worki popijali lemoniadę z liczi. Hiszpanie gotowali ogromne paelle na pchlich targach, a Brytyjczycy zajmowali się odzyskiwaniem modnych używanych ciuchów, kupując je na pchlich targach w tureckich i arabskich dzielnicach na południu i sprzedający za wielokrotnie wyższą cenę w hipsterskich i turystycznych dzielnicach na północy miasta. W ubiegłym listopadzie New York Times Magazine opublikował historię pewnego Australijczyka, który musiał wyjechać, bo tak dobrze się bawił, że nie był w stanie pracować.
Ci, którzy zostali, musieli znaleźć zatrudnienie, i niektórzy ekspaci znaleźli pracę instalatorów sztuki w galeriach w Mitte, podczas gdy inni sami stworzyli swoje miejsca pracy jako piekarze ciasteczek, instruktorki jogi, mechanicy rowerowi, promotorki muzyczne i iPadowi didżeje. Wielu udawało się przeżyć dzięki tacom salami z bułką za 1 euro i byli wdzięczni, że jedzenie w Niemczech jest takie tanie. Na niektórych ulicach coraz rzadziej można było usłyszeć lokalny język. Lekarzy znających angielski i rady dotyczące imigracji można było znaleźć na stronie dla ekspatów „Toytown Germany”, której nazwa dobrze oddaje atmosferę wiecznej młodości i zabawy. Wielu wierzyło, że znaleźli raj dla bohemy.
Burmistrz Wowi powrócił do źródeł hipsterstwa kiedy ubiegał się o reelekcję w 2011 roku. Bilbordy w całym mieście pokazywały jego nowych Berlińczyków w ich naturalnym stanie – interakcji z wyświetlaczem ciekłokrystalicznym. Na jednym widać było młodego ojca w kowbojskiej koszuli, który sprawdza sms-y trzymając na rękach swoje dziecko ubrane w strój kościotrupa. Inny pokazywał dwie kobiety, jedną w okularach á la Sally Jessy Raphael, pochylone nad ekranem i zajęte rasteryzacją. Na trzecim Wowi we własnej osobie, na ekranie smartfona. Ty, widz, zrobiłeś to zdjęcie burmistrza-celebryty. Witaj, klaso kreatywna – wołały bilbordy – doceniamy twoje klikanie i oglądanie.
I nie mówił tego już sam tylko Wowi, teraz cała Niemiecka Partia Socjaldemokratyczna zdecydowała postawić swoją przyszłość na nową, podłączoną do internetu klasę pracującą. Symbolem tej zmiany był internetowy guru socjaldemokratów, Sascha Lobo, znany z czerwonego irokeza, wąsów á la Fu Manchu i bezprzewodowych słuchawek, które często nosi na zdjęciach. W swojej książce z 2006 roku „My nazywamy to pracą” Lobo zachwycał się „cyfrową bohemą” i twierdził, że jest „online przez większość czasu, kiedy nie śpi”. Podczas kampanii w 2009 roku Lobo wielokrotnie pojawiał się na scenie na tle czerwonego loga SPD (nawiązującego do jej marksistowskich korzeni jako partii robotniczej), które idealnie współgrało z kolorem jego irokeza. W tym samym czasie Lobo występował w reklamach Vodafone, w których muzyka house towarzyszyła poklatkowym ujęciom ulic Berlina, a Lobo wysyłał smsy i fotografował się w miejskim autobusie. Te reklamy dostarczyły duchowej podstawy dla kampanii wyborczej Wowiego w 2011 roku. Nadszedł czas cyfrowej bohemy, ona stanowiła nowy elektorat dla starej SPD.
Ale kto miał pozostać biedny i kto miał spieniężyć seksowność tego nowego wspaniałego Berlina? W 2010 NYT opisywał „falę międzynarodowych typów kreatywnych” zamieszkujących dzielnice Kreuzberg i Neuköln z „kawiarniami, winiarniami, sklepami z żywnością organiczną i... wyjątkowo modnym comiesięcznym targiem staroci”. Dwa lata później, inny skryba Timesa (tym razem w dziale nieruchomości) opiewał wzrost wartości nieruchomości w mieście, cytując i pośrednika w sprzedaży „studiów tańca i jogi”, które mnożą się w podwórkach kamienic dawniej zamieszkiwanych przez klasę robotniczą, i imigrantkę z Australii, która w swoim mieszkaniu organizuje „wykłady o sztuce i koncerty”, i twierdzi, że jego wartość podwoiła się w ciągu 5 lat. Artykuł opisywał również protesty przeciw gentryfkacji z czerwca 2010 jako „beztroskie”; według autora aktywiści, nawet ci, którzy zostali aresztowani, stanowili po prostu część „kosmopolitycznego tłumu” „ożywiającego” okolicę.
W rzeczywistości skargi protestujących nie były czysto estetyczne. Odsetek Berlińczyków korzystających z jakiejś formy pomocy społecznej zbliżył się do 20% w czasie, kiedy w Timesie pojawił się wspomniany artykuł; działania Wowiego były zdecydowanie pro-sexy – Tydzień Mody dostał pozwolenie na zajęcie najlepszych lokalizacji i nawet na postawienie namiotu nad pomnikiem upamiętniającym palenie książek przez nazistów – ale nie były ukierunkowane na biednych. Spiegel donosił, że w czasie boomu turystycznego burmistrz wyprzedał 110 tys. jednostek mieszkaniowych z zasobów komunalnych posiadanych przez miasto i obciął dopłaty dla kolejnych 28 tys. Czynsze w uprzednio dofinansowywanych budynkach wzrosły o więcej niż 20%. Koszty utrzymania mieszkań również wzrosły w tamtym czasie o około 20%, koszty życia w mieście – jeszcze więcej. Te sprzeczności były wyjątkowo wyraźnie widoczne w dzielnicach o największym stężeniu turystów i hipsterów. Na Kreuzbergu i Friedrichshainie, które według oficjalnej strony miasta obiecywały „żywy miejski gwar i różnorodność na każdym rogu”, zarówno poziom bezrobocia (16%) jak i wysokość czynszów przekraczały miejską średnią, czynsze w niektórych miejscach o prawie 50%. Neuköln z najwyższym w mieście bezrobociem, którym dotknięty jest jeden na 5 mieszkańców, było świadkiem wzrostu czynszów w niektórych miejscach nawet o 17% w ciągu kilku lat. To były świetne czasy dla właścicieli domów w Berlinie. Dla pracowników? Nie bardzo.
Podczas kiedy rosła przepaść pomiędzy czynszami a zarobkami, artyści i ekspaci stali się kozłami ofiarnymi. Zaszłego lata cały Berlin został oklejony naklejkami „Berlin cię nie kocha” i mnożyły się przypadki niewpuszczania ekspatów do barów. Właściciele jednego baru zyskali międzynarodowy rozgłos, kiedy w następujących słowach potępili swoją klientelę w wyprodukowanym przez siebie krótkim filmie: „wszyscy ci pierdoleni studenci, artyści, nieroby, cała ta mafia zwana klasą kreatywną”. Pojawiły się nowe znaki. Na drzwiach jednej galerii ktoś napisał markerem: „Zakaz wstępu dla hipsterów z USA” a ktoś inny dopisał „Ludzie naśladujący amerykańskich hipsterów też nie są mile widziani. Możliwości pomieszczenia hiszpańskich hipsterów i turystów zostały wyczerpane”. Termin EU-Ausländer pojawiał się coraz częściej, zwłaszcza kiedy Hiszpanie i Grecy poszukiwali tu schronienia przed zapaścią ekonomiczną we własnych krajach a tabloidy krzyczały „żadnych niemieckich pieniędzy dla Aten”. W 2012 roku magazyn Zitty opublikował na okładce człowieka w fioletowej koszuli w kratkę, masywnych okularach i z wąsami, i ogłosił hipstera z Neuköln „ulubionym obiektem nienawiści” w mieście.
Napięcie przekształciło się w przemoc w okolicy jeszcze nie dotkniętej gentryfikacją, kiedy na ulicy, na której dotychczas znajdowała się szkoła dla taksówkarzy, salon tajskiego masażu i salon z maszynami do gry, z dnia na dzień pojawiły się dwie nowe modne restauracje i jeden koktajl bar. Pewnego ranka niedługo po wielkim otwarciu, klienci zobaczyli wybite okna i czerwoną farbę rozlaną na chodniku. Głównym obiektem ataku był bar, który z czerwoną farbą spływającą po kremowej elewacji wyglądał jak zakończenie artystycznego performansu – jednocześnie wywrotowo i odpychająco. Indymedia opublikowały anonimowy list od sprawców ataku:
Modny koktajl bar dla yuppies i studentów z zachodnich Niemiec ma zostać otwarty w miejscu, gdzie jeszcze parę miesięcy temu mieszkańcy mogli kupić świeże pieczywo w lokalnej piekarni. Nie jesteśmy zainteresowani tego rodzaju planami rewitalizacji naszej dzielnicy. Wkrótce mieszkańcy podzielą los piekarzy, kiedy nie będzie już ich stać na czynsz, a koktajl bar ściągnie tu hipsterów! Czynsze drastycznie wzrosną i nie będzie nas stać już na nic.
Mimo to wzrost populacji hipsterów nie zatrzymał się i osiągnął szczyt podczas zeszłorocznej „Berlińskiej Olimpiady Hipsterów”. Ponad sześć tysięcy osób kibicowało uczestnikom przeciągania wąskich dżinsów, zawodów w kręceniu winylem i w skokach w płóciennej torbie. Większość informacji prasowych bawiła się w łatwe żarty nt. autoironicznej natury tej olimpiady, publikując i wyśmiewając zdjęcia szczupłych młodych mężczyzn i kobiet w okularach w rogowych oprawkach, rzucających do nieba okulary w rogowych oprawkach. Niewielu zadało sobie pytanie, co oznacza przyjazd do Berlina ponad sześciu tysięcy osób luźno definiowanych jako klasa kreatywna. Czy sen Wowiego się spełnił? Czy była to próba generalna przed Światowym Kongresem w 2019?
Yummies króla toalet
Kiedy gazety zajmowały się płytką krytyką anty-atletyzmu berlińskich hipsterów, to agencja reklamowa, Wall Inc. dostarczyła najwnikliwszej analizy tego, co się stało. Firma ma ugruntowaną obecność w Berlinie, gdzie po raz pierwszy postawiła nogę w 1984 po wygraniu przetargu na budowę i utrzymanie tysiąca przystanków autobusowych w zamian za pozwolenie na umieszczanie reklam na tychże przystankach. Rok po zburzeniu (innego) muru, Wall Inc. zbudowała kolejnych 800 przystanków we wschodnim Berlinie i wprowadziła zachodnie reklamy na komunistyczne ulice. Potem, w latach 90., Wall Inc. przejęło system toalet publicznych w mieście, zapewniając sobie prawo do użytkowania 11 powierzchni reklamowych przez 25 lat w zamian za budowę i utrzymanie każdej publicznej toalety. Podczas gdy stare toalety były dostępne za darmo, nowe kosztowały 50 fenigów. Tak więc za każdą usługę, którą firma sprzedała – a miasto świadczyło wcześniej za darmo – Wall Inc. otrzymywało również koncesję na używanie przestrzeni publicznej. Ta wymiana doprowadziła do faktycznego monopolu na reklamę zewnętrzną i nadania właścicielowi firmy, Hansowi Wall, nieformalnego tytułu „króla toalet”. Grając na brzmieniu niemieckiego słowa oznaczającego toaletę (Klo) Wall sprytnie nazwał swój model rozwoju Klo-balizacją, trafny termin na ten rodzaj alchemii, która zamienia usługi publiczne w usługi prywatne generujące dochód z reklam.
W listopadzie ubiegłego roku królowie toalet wystartowali z nową kampanią, dumnie nazywając swoją nową docelową grupę demograficzną: Yummie. Młoda, Miejska i Mobilna (Young, Urban, Mobile), uosabiana w kampanii przez fikcyjną postać, której twórcy dali na imię Jessica. 34-letnia kobieta z angielskim imieniem, zmierzwioną blond czupryną i czerwoną szminką, mieszkająca w Berlinie, z jednej strony reprezentowała wytarty hipsterski szyk (czego dowodem były niebieskie retro okulary), z drugiej strony jej profesja pośredniczki nieruchomości wskazywał na zawodową zaradność. Na stronie internetowej formy Jessica opowiadała światu, jak lubi wychodzić ze znajomymi, „a kiedy wychodzimy, szczególnie ważne jest doświadczyć czegoś fajnego!”. Jessiki głód fajności i jej niewymuszony modny styl tłumaczą atrakcyjność Yummie: to oni kształtują gusta, to oni są konsumentami-koneserami, którzy odkrywają i ustalają nowe trendy.
W ten sposób berlińska hipsterka została brutalnie zredukowana do swojej komercyjnej istoty. Jeśli kliknąć na “Was ist ein Yummie?” dowiemy się, że:
Yummies lubią konsumować. Grupa docelowa ma skłonność do wydawania więcej niż planuje i do spontanicznych zakupów. Są ciekawi i otwarci na inspiracje. Zawsze są na czasie, podążają za trendami i sami stają się trendsetterami. Dzięki swojemu cyfrowemu towarzyszowi, smartfonowi, nigdy niczego nie przegapią.
Ale w jaki sposób reklamodawca miał uzyskać dostęp do grupy, która z zasady unika tradycyjnych nośników takich jak prasa, radio i telewizja? Wall wypróbowało nową strategię oferując bezpłatny internet na dwudziestu przystankach autobusowych i zewnętrzne kontakty do ładowania urządzeń elektronicznych. Oczywiście nie było to naprawdę za darmo: użytkownicy publicznego internetu musieli ściągnąć aplikację Wall Inc., co zrobiło czterdzieści tysięcy mieszkańców miasta. Długofalową strategię Wall Inc. ujawniło w zeszłym roku: „Yummie Net”, czyli sieć opatrzony reklamami „ciekawych miejsc” w mieście, w których zgodnie z badaniami Wall Inc. Yummies „zbierają się spontanicznie”. Reklamy mają być zainstalowane na meblach ulicznych należących do Wall Inc. - ławkach, przystankach itd. - w pobliżu kin, barów, kawiarni i muzeów. Kiedy Yummies będą pić piwo i palić własnoręcznie skręcone papierosy siedząc przy składanych drewnianych stolikach otaczających każdą kawiarnię i bar w Berlinie, Yummie Net będzie śledzić swoją smakowitą zdobycz. Tak będzie, ponieważ nowy kreatywny Berlin jest również sprywatyzowanym Berlinem, gdzie firmy takie jak Wall Inc. dostarczają niezbędnej infrastruktury w zamian za możliwość zarobienia na Yummies. Yummie Net wskazuje na jeszcze bardziej niepokojący fakt: miejsca publiczne, w których spędzają czas berlińczycy, nie są tak naprawdę miejscami rozrywki i kultury, ale lukratywnymi celami na mapie. Poczucie wyzwolenia, które tak wielu przyciąga do Berlina, jest możliwe tylko w cieniu nowego Muru (Wall Inc.).
Monetyzując Toytown
To poczucie wyzwolenia musi się opłacić, musi się pozbyć wszelkich śladów politycznego aktywizmu. Toytown trzeba zmonetyzować.
Weźmy na przykład sektor technologiczny miasta. Dziennikarz Forbesa porównywał w styczniu 2013 roku rozwijającą się kulturę start-upów i berlińskie innowacje technologiczne do – oczywiście – upadku komunizmu: „Kiedy ostatni raz [w 1989] byłem w Berlinie, miała tam miejsce rewolucja. Teraz zaczęła się kolejna, tylko że tym razem nie ma ona nic wspólnego z polityką”. To był ten rodzaj kreatywności, o który chodziło Wowiemu. W styczniu odwiedził dzielnicę, która sama siebie nazywa Aleją Krzemową i na ostatni przystanek wybrał najświeższą success story: Woogę, która mieści się na dwóch piętrach dawnej piekarni w dzielnicy Prenzlauer Berg. Firma produkuje gry internetowe dla portali społecznościowych i jest największym takim przedsięwzięciem w Europie. Ponad 100 milionów osób grało w jej sztandarową grę „Diamond Dash”, a kolejne miliony korzystały z innych propozycji Woogi, takich jak gra, w której „możesz zbudować razem z przyjaciółmi królestwo swoich snów na magicznej wyspie”. Poprzez kreowanie światów niekończącej się zabawy do 2012 roku Wooga przyciągnęła 32 miliony dolarów kapitału inwestycyjnego.
Przekaz Wowiego: ”biedny, ale seksowny” z pewnością znalazł odzew w Alei Krzemowej. Na przykład strona rekrutacyjna Woogi zaprasza do przyjazdu do pracy w „najbardziej odlotowym mieście Europy”, w królestwie twoich snów, gdzie możesz pójść na „imprezy odbywające się głęboko pod ziemią w bunkrach, starych browarach, opuszczonych fabrykach” i rozkoszować się atmosferą „przypominającą Nowy Jork z lat 80”. Twitter ogłosił, że ulokuje swoją niemiecką siedzibę w najbardziej odlotowym z miast, twierdząc, że przyciąga ich „alternatywna atmosfera”, a Google włożył ponad milion euro w kompleks poprzemysłowy niedaleko pomnika Muru Berlińskiego. Nazwa budynku - „the Factory” - nawiązuje do dziedzictwa Warhola, jednocześnie zgrabnie podsumowując przeniesienie miejskich sił wytwórczych z fabryki na ekran.
Możliwe, że tym razem Złoty Wiek naprawdę się skończył. W czasach, kiedy berlińczycy wieszali huśtawki we framugach okien, malowali swoje domy na jaskrawe kolory i sadzili ogrody na dachach, to nie miało się opłacać. Jednak w mieście oficjalnej kreatywności wszystko jest inaczej. Berlińska fantazja i zabawa zostały przez SPD zamienione w markę, sprzedane kapitałowi inwestycyjnemu i wywieszone przed nosem mieszkańców w postaci Yummie Net. Kiedy Wowi opuszczał loft, w którym mieści się biuro Woogi, miał na sobie apaszkę z wyszytym cytatem z Jeanne Moreau: „Najpiękniejsze wspomnienia to te, które dopiero nadejdą”. Z tym cytatem do twarzy jest komuś, kto nadzorował wymazanie tak wielu starych wspomnień. Pomniki wzniesione przez Niemcy Wschodnie zostały zburzone. Usługi społeczne zostały wyprzedane, a wraz z nimi w przeszłość odeszła pamięć o mieście jako miejscu współdzielonych dóbr publicznych. Z odejściem przemysłu wytwórczego, do historii przeszło wyobrażenie miasta jako miejsca pracy manualnej. Kreatywne reformy poskutkowały wzbogaceniem się niewielu, w tym pewnej liczby nowo-przybyłych, ale niewiele zrobiły dla pozostałych mieszkańców miasta. Do dzisiaj co piąty berlińczyk żyje poniżej granicy ubóstwa, a liczba ta rośnie każdego roku. Ci, którzy szukają winnych tego co się stało – modelu rozwoju, w którym miejsca najdroższe do życia mają również największy poziom bezrobocia, i w którym miasto znane w Niemczech jako „stolica biedy” jest sprzedawane za granicą ze względu na malowniczość i atrakcyjność tej biedy – powinni zapomnieć o ekspatach i hipsterach, nieważne, jak łatwym są celem ataków. To nie hipsterzy splądrowali Berlin; zrobił to człowiek uśmiechający się ze smartfona.
Tłumaczenie: Maria Dębińska.
Artykuł pochodzi z The Baffler No. 23, 2013. Fundacja posiada prawa autorskie do publikacji tłumaczenia "Sacking Berlin".