Zaproszona na fundacyjną debatę o wizjach i realiach niemieckiej transformacji energetycznej Bärbel Höhn, przewodnicząca Komisji Środowiska w niemieckim Bundestagu, opowiada w wywiadzie dla Euractiv.pl o doświadczeniach z Energiewende, reakcjach społeczeństwa, zagrożeniach, a także wpływie na obszary węglowe.
Niemcy przeszły poważną transformację swojego sektora energetycznego, tzw. „Energiewende”. Odeszliście od węgla i energii jądrowej w stronę energii odnawialnej. Jak oceniłaby pani ten proces?
Był on bardzo udany. Obecnie udział odnawialnych źródeł energii w naszym miksie energetycznym wynosi 28 proc. Są one teraz największym, najważniejszym źródłem energii w Niemczech, czyli czerpiemy więcej energii ze źródeł odnawialnych niż z jakiegokolwiek innego źródła
Udało nam się także przekonać do „Energiewende” społeczeństwo. Jeżeli zapytać ludzi na ulicy, co sądzą o tym projekcie, jestem pewna, że ponad trzy czwarte z nich by go poparło. Większość Niemców jest też skłonna zaakceptować umiarkowanie wyższe ceny w zamian za tę transformację.
Mówiąc o cenach energii, jak opisałaby pani społeczne koszty przejścia na energię odnawialną? W ostatnich miesiącach polscy górnicy powstrzymali rządowe plany zamknięcia kopalń węglowych – czy „Energiewende” także pozostawiła wiele osób z branży węglowej bez pracy?
Mieszkam w uprzemysłowionym i bogatym w węgiel Zagłębiu Ruhry, w landzie Nadrenii-Westfalii Północnej. Mój teść sam był górnikiem, więc znam te problemy z pierwszej ręki.
W szczytowym okresie w latach 60. i 70. w moim regionie pracowało w branży węglowej ponad 600 tys. osób. Dziś jest tutaj tylko 15 tys. miejsc pracy powiązanych z węglem kamiennym oraz 22 tys. z węglem brunatnym – choć te spadki zaczęły się na długo przed „Energiewende”.
Odnawialne źródła energii tworzą nowe możliwości zatrudnienia. Górnicy, których praca wymaga dużych zdolności technicznych mogą znaleźć nową pracę jako np. ślusarze. Nawet całe firmy mogą się dostosować do nowych warunków. W moim regionie jest na przykład siedziba koncernu stalowego ThyssenKrupp. Kiedyś produkowali sprzęt dla elektrowni węglowych, ale teraz wytwarzają komponenty do wiatraków i innych odnawialnych źródeł energii.
ThyssenKrupp jest jednym z największych koncernów stalowych na świecie, ale co z tymi, którzy tracą posady? Praca w kopalniach wymaga zazwyczaj wielu ludzi – a jak wielu ślusarzy potrzeba w regionie?
Nie ma łatwej odpowiedzi na to pytanie.
Należy zauważyć, że kopalnie wraz z postępem technologicznym potrzebują mniej pracowników. Ponadto, subsydiowanie branży węglowej czy w ogóle paliw kopalnych oznacza, że nie ma pieniędzy do inwestowania w przyszłość. Zwolennicy takich subsydiów są więźniami przeszłości, zakładnikami skostniałego myślenia. Patrząc wstecz nie dostrzegają możliwości, jakie niesie przyszłość, a jedynie ryzyko. Przykładowo, w Zagłębiu Ruhry jest wiele hałd węglowych. Część osób postrzega je tylko jako wspomnienie dawnych czasów prosperity. Jednak ktoś z nowym sposobem myślenia mógłby powiedzieć: „hej, postawmy wiatraki na tych hałdach!”.
Pozostaje też pytanie, jaki moment jest odpowiedni na wprowadzanie zmian. Jeśli zwrot ku energetyce odnawialnej nastąpi zbyt późno, zbyt wcześnie lub bez odpowiednich przygotowań, to regionach może dojść do ubóstwo lub zadłużenia.
Jest jeszcze jeden aspekt zmian, który może być istotny dla państw z mocnym sektorem rolniczym takich jak Polska. Sprawując funkcję ministry rolnictwa w rządzie Nadrenii-Westfalii Północnej przez 10 lat, od 1995 do 2005 r., miałam okazję zaobserwować, jakie przynosi system energetyczny oparty na prosumpcji, gdy konsumenci stają się jednocześnie producentami.
Zubożałe, niemal opuszczone i pozbawione przyszłości wsie zmieniły się w szczęśliwe społeczności tętniące życiem. Energetyka prosumencka nie tylko pozwala rolnikom oszczędzić na rachunkach – daje im również skromne, ale stałe źródło dochodu, które pomaga zabezpieczyć stabilność finansową w razie kłopotów na rynku towarów rolnych.
Biorąc pod uwagę te wszystkie warunki i czynniki, jak Niemcom udało się dokonać tak znaczącej reformy systemu energetycznego?
Początki były skromne. Pierwsze regulacje pozwalające na prosumencki model produkcji energii elektrycznej nie spotkały się ze sprzeciwem głównych lobbyistów, ponieważ nikomu nawet się nie śniło, że energetyka prosumencka może stanowić więcej niż 5 proc. rynku.
Nawet my, Zieloni, nie doceniliśmy potencjału OZE. Mieliśmy nadzieję na maksimum 12,5 proc. udziału w rynku w 2010 r., a teraz mamy ponad dwa razy tyle.
Teraz wiatraki produkują energię taniej niż elektrownie węglowe – sprawiają wręcz, że te elektrownie są stratne, jako że mocno obniżają ceny. Nawet względnie droższa opcja, ogniwa fotowoltaiczne, stopniowo tanieją – ich koszt spadł o 80 proc. w ciągu ostatnich 10 lat.
Obecnie mamy 1,3 mln prosumenckich gospodarstw domowych, które wiedzą, że taniej jest produkować energię indywidualnie niż płacić elektrowniom. Dodatkowo prosumenci mogą też na produkcji własnej zarobić. Stworzyła się już zatem silna baza poparcia dla zielonej polityki. A próba ich ograniczenia byłaby czynem wbrew woli społeczeństwa.
A nie było żadnego większego sprzeciwu, kiedy fala energetyki odnawialnej zaczęła nabierać pędu?
Oczywiście, że był. Firmy energetyczne, np. RWE, mają wiele do powiedzenia w polityce, a nie były szczęśliwe z powodu poniesionych strat. One tworzą wiele miejsc pracy i są znacznym źródłem dochodu dla wielu miast, które mają w nich udziały, więc ich zdanie wpływa na wielu polityków. A biorąc pod uwagę, że wicekanclerz Sigmar Gabriel chce walczyć o fotel kanclerski w najbliższych wyborach, będzie potrzebował wsparcia z landów zależnych od paliw kopalnych. Z tego powodu chciałby wprowadzić limity na maksymalny udział odnawialnych źródeł energii w miksie energetycznym. Udało mu się także opodatkować ogniwa fotowoltaiczne.
Ponadto, kiedy chadecy doszli do władzy, zdecydowali się zatrzymać zapoczątkowany przez koalicję SPD i Zielonych proces odchodzenia od energii jądrowej. Kilka miesięcy później miała jednak miejsce katastrofa w Fukuszimie, co zmusiło partię do dołączenia do narodowego konsensusu i zamykania dalszych elektrowni. Energetyka odnawialna łatwo wypełniła próżnię po dziewięciu wyłączonych wtedy elektrowniach jądrowych.
A co było najważniejsze w przekonywaniu ludzi do poparcia odnawialnych źródeł energii?
Społeczności lokalne. Kiedy burmistrzowie, zwłaszcza w małych miasteczka, uświadomili sobie, jak wiele można zaoszczędzić dzięki tym źródłom energii i energetyce prosumenckiej, stali się ambasadorami tych pomysłów. Promowali je w swoich regionach i dawali przykłady dobrych praktyk dla innych zainteresowanych, ułatwiając cały proces.
Wspomniała pani o subsydiach. W Polsce trwa debata nt. subsydiowaniu odnawialnych źródeł energii – jaka ich forma, w pani odczuciu, byłaby najlepsza?
Nasze prawo dot. energii odnawialnej jasno mówi, że subsydia muszą być regularnie zmniejszane. W efekcie rośnie opłacalność inwestycji w OZE, jako że producenci nie mogą za bardzo polegać na rządowym wsparciu. Obecnie subsydia dla fotowoltaiki to 12,5 eurocentów za kWh. W 2004 r. wynosiły one 56 eurocentów za kWh, więc obniżyły się pięciokrotnie.
Polska sytuacja jest, czy też będzie, łatwiejsza od niemieckiej. Musieliśmy ponieść ciężar rozwijania wielu nowych technologii. System musiał zagwarantować, że elektrownia fotowoltaiczna będzie miała dochód przez 20 lat, choć według aktualnych standardów jest już niewydajna. To było konieczne, by zmniejszyć koszty.
Państwa wprowadzające energię odnawialną do swojego miksu dopiero teraz mogą więc czerpać korzyści z efektów naszej pracy. Na starcie mają do dyspozycji wydajną technologią stworzoną przez nas, więc najprawdopodobniej polskie ramy wsparcia dla energetyki odnawialnej będą mniej kosztowne niż niemieckie.
Część sceptyków w Polsce argumentuje jednak, że nasz kraj różni się uwarunkowaniami klimatycznymi oraz rzeźbą terenu od Niemiec. Wiatry nie są tak silne, a dni tak słoneczne, jak w Niemczech. Co możemy zrobić w tej sytuacji?
Ten argument brzmi, jakby był sprzed dekady i ktoś nie był świadomy postępów w technologii produkowania energii z surowców odnawialnych. Możemy teraz budować wyższe i wydajniejsze wiatraki, tak więc słabsze wiatry nie stanowią przeszkody.
Także technologia stała się dużo tańsza – zarówno w kwestiach finansowych, jak i środowiskowych. Przykładowo, zależnie od nasłonecznienia koszt budowy elektrowni słonecznej zwróci się w ciągu 1,5 roku do 2 lat. Dla wiatraka jest to tylko miesiąc. Jeżeli zaś chodzi o koszty środowiskowe, to wiatrak w ciągu swojego działania wyprodukuje 20 do 25 razy więcej energii niż zużyto na jego produkcję.
Mimo to ostatnie miesiące pokazały, że branża węglowa ma cały czas silną pozycję w Polsce. Czy CCS mogłoby być pomostem do zielonej energii?
Zachowałabym ostrożność w tej kwestii. Ta technologia wiąże się z dwoma rodzajami ryzyka: przyrodniczym i gospodarczym.
Rozumiem, że ryzyko przyrodnicze oznacza brak odpowiedniego doświadczenia w korzystaniu z tej technologii i potencjalne, jeszcze nieznane efekty składowania dwutlenku węgla przez długi czas. Ale jakie jest ryzyko ekonomiczne?
Mówiąc wprost – koszty. Dodawanie instalacji CCS do już istniejących elektrowni często wymaga poważnych zmian, więc jest to bardzo kosztowny i długi proces. Jednak nawet w przypadku nowych elektrowni, CCS jest niemożliwie drogie. Gdyby przeznaczyć te pieniądze, np., na elektrownie wiatrowe, więcej korzyści byłyby o wiele większe. Po prostu nie opłaca się inwestować w CCS.
Co by pani poradziła w takim razie Polsce?
Nie chcemy pouczać innych – musicie znaleźć swoją własną drogę! Udało nam się przetrzeć szlak, więc mamy nadzieję, że wasza droga będzie łatwiejsza.
Rozmawiał Krzysztof Kokoszczyński z Euractiv.pl
Możliwość przeprowadzenia wywiadu została zapewniona przez Fundację im. Heinricha Bölla w Warszawie.