To ist nasz Land. O polsko-niemieckich relacjach osobiście i praktycznie

Jesienne liście klonu

Polska i Niemcy. Bliscy sąsiedzi, których od tysiąca lat wiele łączy i dzieli - historia i kultura, wartości i przekonania. Reportaż "Dużego Formatu" ujawnia, jak w codziennych sytuacjach przenikają się mentalności obu narodów. Jak przejawia się ta odwieczna współzależność? Co nas w sobie nawzajem bawi, zaskakuje i ujmuje?

Violetta Szostak, Grzegorz Szymanik

współpraca Łukasz Pilip

Pociąg PKP InterCity Warszawa – Berlin. Głośnik podaje, że zbliżamy się do Frankfurtu nad Odrą. Siedzę w przedziale z dwoma Niemcami i dwoma Polakami. Dwóch jest prawdziwych, a dwóch zmyślonych. Polak Michał: – Po pięciu latach pracy na budowie w Niemczech ma się już w głowie takiego zmyślonego Niemca, który każe dopominać się o swoje, a nie pokornie wyrabiać nadgodziny i czapkować szefowi.

Niemiec Johann: – Po czterech latach w niemiecko-polskiej firmie handlowej mam w głowie takiego Polaka, który mi szepcze na przejściu dla pieszych, gdy jest czerwone światło: idź, nic nie jedzie. Czasem dam się szeptowi skusić, choć pocę się jak mysz. Dlaczego się pocę? To jakby łamać dane sobie słowo.

Niemiec nie chce kota

Umówili się na dworcu głównym w Berlinie.

Anna: – Zapytał, gdzie chcę pójść. Odpowiedziałam: „Du bist mein Führer”. Zawiesił się na chwilę… Chciałam powiedzieć, że on jest dziś przewodnikiem. Ale u nich nie używa się „Führer” w tym znaczeniu, to kojarzy się z Hitlerem.

Paul: – Gdybym był bardziej sztywny, pomyślałbym: „Jestem dla niej małym nazistą”.

Paul odpowiedział na anons Anny, który zamieściła na niemieckim portalu randkowym. Napisała, że ma 40 lat, jest nauczycielką.

Anna: – Od początku chciałam Niemca. Wiedziałam, że nie zwiążę się z Polakiem. Polscy mężczyźni mają problemy ze sobą. Umawiam się z Paulem na godzinę 13 – i on jest o 13! Ma do mnie przyjechać, chcę mu sprawdzić pociągi, a on już wszystko sprawdził! Na tym mi zależało. Żeby po polsku nie rozdzierać szat.

Z Niemcami zawsze pracowało mi się najlepiej. Uprzedzenia? Ja się wychowałam na poniemieckiej wsi pod Gorzowem. Chodziłam do kościoła, który był poniemiecki, mieszkałam w dworku poniemieckim rodziny von Waldow, potem poszłam do liceum w Drezdenku, które jest miasteczkiem poniemieckim. W moim mieszkaniu w Poznaniu – w poniemieckiej kamienicy – najpiękniejszym meblem jest przywieziona do domu poniemiecka szafa.

Są razem drugi rok. Kursują do siebie pociągami co weekend, między jej Poznaniem a jego Berlinem. On jest inżynierem. Ona uczy niemieckiego w podstawówce w Poznaniu i polskiego w szkole dla cudzoziemców.

Paul, jadąc z Berlina do Poznania, widzi po drodze Jezusa w Świebodzinie. Puka się w głowę.

To jest największa różnica, jaką widzi między Anną i sobą: Kościół katolicki.

Paul: – Ale jakbyś pochodziła z Bawarii, to byłby ten sam problem.

Anna: – Ale Paul, ja nie jestem przecież zakochana w Kościele katolickim. No tak, powiedziałam, że ochrzciłabym dzieci, gdybym miała…

Paul: – Poza tym nie ma różnic. Twoi rodzice są jak moi, identyczni. Podobnie żyją, a ojcowie mają takie same brzuchy.

Podróże co weekend męczą. Anna myśli o przeprowadzce do Berlina. Zna język, więc jej będzie łatwiej przenieść życie. Ma 40 lat i wszystko będzie musiała zmienić. Ale znajomi z Berlina mówią: słuchaj, tutaj wiek jest nieważny, żyjesz, jak chcesz.

Przeprowadzka jednak się odwlecze.

Anna: – Wiesz, co nas poróżniło? Kot. Paul nie akceptuje mojego kota. Bo chodzi w nocy, tupie i sierść gubi. Ja nie zostawię kota, Paul nie chce z nim żyć. Będziemy nadal do siebie dojeżdżać.

Niemcy z Kurdystanu

Sławek uczestniczył w blokadach polskiego Marszu Niepodległości (w 2011 r. pomogła w tym grupa niemieckich antyfaszystów)  Wcześniej wiele lat mieszkał w Niemczech. Pisał teksty o polskiej i niemieckiej skrajnej prawicy. – Większość Niemców odrobiła lekcje. Wiedzą, do czego prowadzi nadmierne fiksowanie się na narodzie. Dlatego niemieccy antyfaszyści blokują marsze skrajnej prawicy w Dreźnie, w Wiedniu i w Warszawie. To historyczna odpowiedzialność, którą sobie wypisali na sztandarach. Interweniują tam, gdzie z nadmiaru narodowej dumy wyrastają nacjonalistyczne potwory. Nie tylko antyfaszyści, ale większa część społeczeństwa niemieckiego traktuje narodowość z dużą rezerwą. Nie chodzi o to, żeby wstydzić się flagi, tylko o umiar w wykrzykiwaniu tłumnie: „Jesteśmy Niemcami”. Młodzi wiedzą, że dzisiejsze niemieckie społeczeństwo ma wiele korzeni, określenie „narodowości” słabo je reprezentuje. Demonstracji takiej jak Marsz Niepodległości w Berlinie nie zobaczysz, a jeśli nawet, to więcej ludzi przyjdzie, by ją wyprowadzić za rogatki. Wielu Niemców umie uczyć się od siebie. Pokolenie ’68 od dzisiejszego. Ci z Saksonii od tych z Berlina. Ale Polacy stracili chyba zdolność uczenia się od siebie. Nie chcą. Ja od Niemców – z Berlina, Monachium, Turcji i Kurdystanu – nauczyłem się dorzucać kolejne wartości do swojej tożsamości, a nie obwarowywać się. Długo wydawało mi się, że Niemcy mogliby się nauczyć od Polaków luzu i dystansu, ale to farmazony. Niemiec służbista odszedł dwie generacje temu. Niemiec ma dziś do siebie sto razy więcej dystansu niż Polak. Polak będzie tak długo się upierał, że ma go więcej, aż straci resztki tego swojego luzu.

Moja maselniczka

„Twierdzi, że to mieszkanie przez lata u Niemca zrobiło ze mnie odmieńca” – pisze Magdalena Parys w najnowszej książce „Biała Rika”.

– Bycie odmieńcem pomaga. Chcesz czy nie chcesz, jesteś bardziej empatyczny, więcej czujesz, więcej widzisz – tłumaczy. Jej rodzina uciekła do Niemiec na początku lat 80. Magda nie chciała uciekać i długo nie mogła ucieczki wybaczyć mamie. Na Zachodzie na początku jej się nie podobało – przez kilka miesięcy mieszkali w domu dla uchodźców, w pokoju przedzielonym szafami. Przetrwać pomogła jej kaseta z muzyką Elvisa. Jeździła do Berlina wschodniego, by dotknąć trochę komunistycznego paździerza i poczuć się jak w domu – paskudne lody na Alexanderplatz przypominały te w Polsce.

– Zagubienie było bolesne i wydawało się, że trwa całą wieczność. Ale sprawdziłam w pamiętniku, trwało trzy miesiące – opowiada. W szkole nikt nie chciał siedzieć koło Polki, więc posadzili ją obok dziewczynki na wózku inwalidzkim, miała zajęczą wargę.

– Dzieci są okrutne, ja też byłam, bo nie chciałam z nią siedzieć. Przysiadła się do mnie dziewczynka, której ojciec jest Polakiem, a mama Niemką. Nie mówiła po polsku, ale powiedziała, że ma polską duszę i kocha polską literaturę, tylko gospodarkę woli niemiecką. Dzięki niej zyskałam status w klasie. Tęskniłam za babcią, bzem i drzewem rosnącym pod balkonem, ale miałam już niemieckich przyjaciół. I postanowiłam przestać być ofiarą. Największą obrazą wśród niemieckich dzieci jest: „Du bist ein Opfer”. Jesteś ofiarą – nie panujesz nad życiem, ktoś tobą manipuluje. W Polsce bardzo lubimy wchodzić w rolę ofiary, kontemplować krzywdy. Nauczyłam się też systematyczności i konkretu. W pierwszych dniach mojej emigracji moja klasa wyjeżdżała na wycieczkę. Wychowawczyni powiedziała, że jestem nieprzygotowana, nie mam zeszytu. Na wycieczce? Popukałam się w czoło. Musieliśmy codziennie robić zapiski i protokoły ze zwiedzania. Słowiańska dusza się buntowała, ale teraz wiem, że bardzo mi się to przydało. Kiedy poczułam się Niemką? Gdy potrafiłam już wyrecytować wiersz Schillera? Albo kiedy dostałam najlepszą ocenę z niemieckiego? Kiedy padł mur, cieszyłam się już jak inni berlińczycy. Dzisiaj nie żyję już w szpagacie. Oglądam sobie wszystko z odległości, nie denerwuję się tak bardzo tym, co dzieje się w Polsce, ani tym, co zdarzy się Niemczech. Emigracja dała mi poczucie dystansu.

– A tożsamość? Bohaterka „Białej Riki” wozi ze sobą nadpaloną poniemiecką maselniczkę z domu z Gdańska. Daje jej pewność w odczuwaniu złożonej tożsamości.

– Mam taką maselniczkę. Zabierałam ją na każde spotkania autorskie. Jak czułam się trochę mniej pewna, to dotykałam jej i od razu byłam silniejsza. Przestałam. Noszę  teraz tę maselniczkę w duszy i sercu.

Związek książek

– Miałam dziesięć lat, kiedy trafiłam na film o Annie Frank, nie rozumiałam, dokąd ona na końcu jechała tą ciężarówką. Zaczęłam pytać rodziców – Nina Müller opowiada po polsku. – A potem to już miałam coraz więcej pytań. Co robił dziadek? Szok, bo kochałam mojego dziadka, a dziadek oczywiście brał w wojnie udział. Podobno w Jugosławii był tylko sekretarzem, nie wiem, co robił dokładnie.

Marcin Piekoszewski: – Wszyscy byli sekretarzami...

Nina: – Miałam 22 lata i pierwszy raz do Polski pojechałam na wycieczkę do Auschwitz. Siedziałam w autobusie, patrzyłam przez okno na kraj i… nie umiem wytłumaczyć, to było coś z brzucha. Zadzwoniłam do mamy: „Zakochałam się. W Polsce”. Wróciłam do Krakowa na Erasmusa. Słuchałam Piwnicy pod Baranami, oglądałam Kieślowskiego, wszystko mnie zachwycało. I poznałam Marcina. Studiował anglistykę, pracował w amerykańskiej księgarni w Krakowie.

Przez kilka pierwszych lat rozmawiali po angielsku.

Marcin: – Mój kierunek to był Londyn, przez Niemcy tylko przejeżdżałem. Pochodzę z Kluczborka, byłego niemieckiego miasteczka. Ale dopiero jak Nina do mnie przyjechała i zauważyła, że wszystkie łyżeczki, dzbanuszki, które stoją na meblościance u rodziców, są niemieckie, ja też to zobaczyłem. Mówię jej, że to po mojej babci. „Skąd twoja babcia miała niemieckie rzeczy?”. Wtedy do mnie dotarło: myślałem, że mam pamiątki „po babci”, a to były rzeczy jakiejś innej rodziny.

Nina: – Nie lubiłam mówić po niemiecku w tramwajach w Krakowie, gdy siedzieli tam starsi ludzie. Nie wiadomo, co przeżyli. Kurczę blade, myślałam, mieliby powód, żeby mnie źle potraktować. A tylko mi pomagali wszędzie. To był dla mnie szok kulturowy. Nigdy nie spotkałam takiego ciepła. Gdy wróciłam do Berlina, ludzie wydawali mi się agresywni.

Marcin: – Mnie to „ciepło” zaczęło irytować. Bar mleczny w Szczecinie. Siadasz z barszczem, mija 30 sekund i kobieta obok do Niny: „Czy pani miała kiedyś ząbki z korzeniami wyrywane?”. W Niemczech zrozumiałem, że to, co Nina nazywa agresją, jest kwestią niezależności, indywidualizmu. Oni też poinformują cię, gdzie znajdziesz ulicę, ale nie będą się wygłupiać i zaraz tam podwozić. Uszanują twoją odrębność.

Przeprowadzili się do Berlina. Sześć lat temu urodziła się tu ich córka Mira, pół roku temu Adam. A cztery lata temu księgarnia Buch/Bund. Spierają się do dziś, kto wymyślił tę nazwę. Na półkach książki polskie i niemieckie, tłumaczenia Gombrowicza, Lema, Stasiuka, Bator, Bargielskiej. Na spotkania autorskie przyjeżdżają pisarze z Polski. Klientelę mają międzynarodową.

Marcin: – Nie chcemy wałkować tylko historii, ale ona powraca. Oboje z Niną jesteśmy krytyczni w stosunku do własnych narodów. Krytyczny patriotyzm kultywujemy.

Tak naprawdę Marcin chciał pokazać mi nie księgarnię, tylko plac zabaw. Bo tam widać polsko-niemiecką różnicę. Tam się wszystko zaczyna. – Konstrukcje są tu dwa razy wyższe. Gdy zacząłem chodzić z córką na place zabaw, byłem zdumiony. Niemiecka przyjaciółka rozmawiała ze mną obrócona tyłem do wysokiej ściany, po której wchodził jej synek. Mój ojciec niemal dostał zawału, gdy zobaczył, jak Mira robi to samo. Ja też mam ten lęk, że dziecku coś się stanie. Nie mam wątpliwości, to sprawa kulturowa. Często słyszę na placach zabaw polskie rodziny, które krzyczą: „Uważaj!”.

Słubfurt

Guten dzień! Witajcie w Słubfurcie. Wysiadłem na dworcu we Frankfurcie, nocuję w Słubicach. Krążę po moście zawieszonym na Odrze. Niemcy wracają z siatkami truskawek i papierosów z polskich sklepów, Polacy jadą kupować chemię i buty. Mijają się, ograniczając się tylko do zakupów. – Dopiero jak kiedyś most zamknęli, było widać, że nie możemy bez siebie żyć – mówi taksówkarz ze Słubic. – Obydwa miasta zamarły i poczuły się bezradne.

Michael Kurzwelly próbuje połączyć Słubice i Frankfurt w jedno miasto. Jego artystyczny projekt Słubfurt ma swoje godło (koguta na jajku), paszporty, walutę i język. Na przykład dankuję to dziękuję, a biszę to proszę. No, właściwie to słubfurtczycy szprechają in bajden języków i skakają von einer Sprache in drugi język.

Fikcyjny burmistrz Władysław Müller urzęduje w wymyślonym ratuszu – pośrodku mostu. Na słubfurckiej olimpiadzie jedną z konkurencji był rzut wagonem papierosów przez Odrę.

Słubfurt wchodzi w skład konfederacji Nowej Ameriki – zbiera przygraniczne republiki jak Szczettinstan na północy (kiedy Fryderyk Wielki polecił osuszyć bagna Warty, a osadników zwolnił z podatków, pionierzy nazywali tę ziemię Nową Ameryką, a swoje wsie: Pensylwania albo Florida).

Współcześni Nowoamerikanie śpiewają w hymnie: „To ist nasz Land, zrób es bekannt, Napisz es na całym Wand. Nowa Nowa Nowa Amerika, dla nas dieses Land to wspólnota!”.

Spacerujemy z Michaelem po sali parlamentu słubfurckiego, czyli sali gimnastycznej w starej szkole we Frankfurcie. Posłem parlamentu słubfurckiego może być każdy, kto przyjdzie na zebranie (najczęściej przychodzą ci, którzy ani w Słubicach, ani w Frankfurcie się nie urodzili, tylko przyjechali tu z prowincji). Po ostatnim zebraniu wiszą kartki z słubfurckimi planami (ping-pong, warsztaty gotowania). Ostatnio parlament Słubfurtu najbardziej zajmuje kwestia uchodźców. Powstał nawet uchodźczy chór, który śpiewał w różnych językach (także po polsku: „Panie Janie...”)

– Jak reagują na uchodźców Polacy ze Słubic?

– Organizacja Narodowe Słubice wyzywa mnie od lewaków i szkopów. Mają takie nalepki: przekreślony znak sierpa i młota, przekreślony meczet i przekreślony symbol Słubfurtu – opowiada.

Kurzwelly urodził się w Darmstadt, a wychował Bonn. Żelazna kurtyna była dla niego jak gwiazdy na niebie, zawsze miała istnieć. W 1983 roku przyjechał do Polski odrabiać wojsko służbą zastępczą – pomagał w konserwacji obozu Stutthof. Pamięta: rzucali przez sito stare buty, by odróżnić te, które się kruszyły, od tych, które nadają się jeszcze do konserwacji. W Poznaniu na wymianie poznał pierwszą żonę. Syn urodził się w roku symbolicznym – 1989. Dziesięć lat później założył Michael Słubfurt. Na początku mieszkańcy obu miast nie rozumieli, o co chodzi – że jak rzeźbiarz rzeźbi w kamieniu, tak Michael w społeczeństwie. Burzyli się głównie Niemcy z Frankfurtu: przychodzi jakiś artysta i mówi, że teraz tu jest Słubfurt? Kto mu pozwolił? Gdzie rozporządzenie?

Chodziło o to, żeby granica łączyła, a nie dzieliła.

– Jest lepiej. Miasta naprawdę się łączą. Mamy już autobus, który kursuje między obiema stronami. Wspólny rurociąg ciepłowniczy – latem funkcjonuje tylko ciepłownia słubicka, a zimą pomaga Frankfurt. Ale na poziomie obywatelskim wiele jest do zrobienia. Najbardziej dzieli język. W Słubicach wielu ludzi uczy się niemieckiego – ale w Niemczech żeby się uczyli polskiego?

Ma pomysł: powinno się wprowadzić program unijny, w obszarach pogranicza, 30 km po obu stronach, drugi język staje się językiem administracyjnym i dzieci od przedszkola się go uczą. – Od dawna nie myślę o narodowościach. Czuję się już Nowoamerikaninem, a to ani Niemiec, ani Polak, tylko tutejszy. Ja, Niemiec, po polsku nauczyłem się improwizować. To mi pomogło jako artyście. Artyści nie są bogaci, trzeba umieć przetrwać.

– A polsko-niemiecka historia nie przeszkadza w budowaniu Słubfurtu?

– Nie! Wszystkie miasta rosną w przeszłości, a Słubfurt to pierwsze, które rośnie w przyszłość.

Serce i rozum doktora Jerkego

Doktor Werner Jerke połączył Polaka i Niemca butelką wina. Ma dwie winnice – etykietki do niemieckiego wina projektują polscy artyści: Sławomir Elsner i Zbigniew Rogalski.

Urodził się na Śląsku, w tym samym domu co matka – tyle że matka urodziła się w Niemczech, a Werner już w Polsce. W domu mówiło się po niemiecku – rodzice zaczęli naukę języka polskiego po wojnie i nie szło im najlepiej. Werner uczył się najpierw na podwórku – dzieci wołały za nim: „Szwab”. Potem poszedł do szkoły w Pyskowicach.

Po wypadku samochodowym leżał w szpitalu przez kilka miesięcy. Gdy przeczytał wszystkie książki dla młodzieży, bibliotekarka przyniosła mu tę o malarzu Maurisie Urtillo. Tak doktor Jerke zanurzył się w sztuce. Po lekcjach biegał do amatorskiego klubu filmowego i postanowił, że pójdzie na reżyserię. Najpierw trzeba było skończyć inny kierunek, wybrał geografię w Krakowie. Chodził Grodzką i nasiąkał Młodą Polską. W 1968 roku jego ojciec i siostra wyjechali w odwiedziny do Niemiec i zostali. Werner pojechał do nich w 1981 roku. Zamieszkał w Zagłębiu Ruhry. Do nowego życia nie było trudno się przyzwyczaić – wcześniej był Niemcem na polsko-niemieckim Śląsku, a teraz Niemcem w niemiecko-polskim Zagłębiu (Zagłębie Ruhry jest jak Śląsk, mówi, też narodowości mieszają się tu jak w garnku, tylko w innych proporcjach; co trzeci ma tam polskie pochodzenie, a zaczęło się w XIX wieku, gdy Mazurzy przyjeżdżali do pracy w kopalniach; nawet krajobraz jest taki sam).

W Niemczech Werner Jerke został okulistą.

– Dlaczego nie zajął się pan sztuką zawodowo?

– Oko to organ wizualny, dzięki niemu podziwiamy sztukę. Sztuki albo reżyserii w Niemczech już studiować nie mogłem. Mój intelekt był polski. Tak jest, serce jest u mnie niemieckie, a głowa polska. Dziś pewnie byłoby mi łatwiej. Dziś – powiem ryzykownie – nie ma już polskiej sztuki. Jest europejska i światowa.

Serce i rozum wciąż w doktorze walczą – zawsze czyta naraz dwie książki, jedną po polsku, drugą po niemiecku (właśnie zaczął po polsku biografię Stryjeńskiej, a skończył po niemiecku biografię Lutra). Jeszcze gdy mieszkał w Polsce, a rodzina już w Niemczech, korzystając z dobrego kursu marki do złotówki, kupił pierwsze grafiki, zaczął od Młodej Polski, Matejki, Wyspiańskiego.

Gdy otworzył gabinet i odniósł sukces, zaczął kupować więcej: konstruktywizm, Kobro, Strzemiński, Witkiewicz. – Dobra inwestycja – tłumaczył żonie („Jaka to inwestycja, jak i tak tego nigdy nie sprzedasz” – odpowiadała).

Zebrał ponad 600 eksponatów. Właśnie otworzył w Recklinghausen muzeum polskiej sztuki – jedyne takie muzeum poza Polską. Budynek z błękitnego granitu zaprojektował sam doktor Jerke – inspirował się zasadami kompozycji Kobro i Strzemińskiego. To jego ulubieni artyści. „Powidoki” Strzemińskiego fascynują doktora Jerkego, artystę i okulistę. Narodowa tożsamość jest dla Jerkego taką rozmazaną plamą wywołaną spojrzeniem w słońce.

Borowanie muru

Ludwik Wasecki, polski dentysta z Berlina, zgromadził największą poza Niemcami kolekcję kawałków muru berlińskiego. Stoi na jego ziemi we wsi Sosnówka, niedaleko Wrocławia. Pod murem miejscowi organizują Dni Sosnówki. Jest pomysł, by za rok zrobić tu dożynki.

Wasecki mówi, że nie miał intencji kolekcjonera. – Miałem potrzebę wyrażenia mego życia w instalacji artystycznej – tak tłumaczy. W jego gabinecie dentystycznym w kamienicy przy Bismarckstrasse w Berlinie klimat jak w galerii sztuki, dużo obrazów, rzeźb. Fotela dentystycznego na pierwszy rzut oka nie widać.

– Tamtej nocy, przed upadkiem muru, spałem poza domem. Usłyszałem rano, że coś się dzieje. Zawróciłem do gabinetu, wziąłem japońskie wiertło na baterie i zacząłem mur berliński borować – wspomina.

Kawałek, który wtedy odłupał, był mały. Nie wystarczał na realizację jego wizji. Zrealizował więc je najpierw w styropianie: trabant przebijający się na drugą stronę muru („Złota przyszłość”), metrowy widelec wbijający się w kamienny stół („Wilczy apetyt” – symbolizuje głód ludzi ze wschodniej strony). Pasję docenił Rainer Hildebrandt, który prowadził muzeum muru berlińskiego przy Checkpoint Charlie, i pomógł Waseckiemu zdobyć mur prawdziwy. Dentysta zdobywał i kupował kawałek po kawałku – w sumie ponad 40 kamiennych bloków, po ok. 2,5 tony każdy – z części zrobił instalacje, resztę ustawił na polskiej działce.

W Berlinie Zachodnim mieszka od końca lat 70. Miasto jawiło mu się jako wyspa szczęścia otoczona murem. – Gdy patrzyło się od strony Berlina wschodniego, gdzie jeździłem spotykać się z rodzicami z Polski, to był mur grozy. Z drugiej strony: miasto międzynarodowe, niższe podatki, dużo plusów. A jak bardzo byliśmy szczęśliwi, przekonaliśmy się, kiedy mur runął. Pierwsze dziesięć lat było tragiczne. Miasto totalnie zestresowane. Dużo problemów, o których się nie mówiło. Bo Niemcy w przeciwieństwie do Polaków swoje problemy potrafią ukryć.

Do pracy w swoim gabinecie nie przyjmuje ludzi ze wschodnich Niemiec. – Od 12 lat już nikogo. Każda asystentka kończyła kradzieżą albo chorobowym, żeby dostać zasiłek. Już po adresie, jak widzę, że ze wschodnich, to nie proszę na rozmowę – przyznaje. Czyli mur jakby ciągle stoi.

Wasecki nie czuje się ani „niemiecki”, ani „polski”, ale „międzynarodowy”. Mieszkał też w Szwecji. Jego dzieci z trzech małżeństw mają paszporty: niemiecki, amerykański, szwedzki, polski. Uważa, że Polacy powinni się oduczyć kompleksów. Tylko że gdy sam jedzie do Polski, to zawsze coś takiego się dzieje, że chce wracać. Drobne rzeczy: w aptece we Wrocławiu długa kolejka, a trzy panie siedzą na zapleczu. W sklepie mimo że zostawiasz duże pieniądze, następnym razem nikt cię nie rozpozna. Idziesz z dzieckiem do lekarza, a on sucho: „Spodnie zdjąć”. I ani słowa więcej. W Niemczech nie do pomyślenia.

Segregator

Asia Pinkshot poznała Sonne na Paradzie Równości w Warszawie. Był 2006 rok, w Polsce sytuacja polityczna podobna jak teraz, duża homo-, trans-, interfobia, tłumaczy Asia. W Polsce była aktywistką na rzecz praw mniejszości. W Niemczech zorganizowano akcję solidarności, autobusy przyjechały na warszawską paradę. Przyjechała też Sonne.

I dalej już standard: miłość. Wylądowały razem w Berlinie. Do dziś mieszkają razem, tylko Sonne jest teraz jej mężem Henrim.

Nie gra roli, że z Polski, że z Niemiec. Łączą ich muzyka, wartości anarchofeministyczne, wolnościowy duch i psy Jula i Maja.

W Berlinie Asia jest spokojniejsza, wyciszona. Jej, zaprawionej w bojach, tutaj czasem brakuje przeciwnika. W Warszawie na manifestacjach człowiek musiał być gotowy na walkę, na cios. Tu parady, demonstracje, sielankowe festyny. I jeszcze jedno: segregator! Asia Pinkshot była zdumiona, gdy we wspólnym już mieszkaniu zobaczyła, że Henri, ten wolny duch, ma wszystkie dokumenty: rachunki, świadectwa ze szkoły, dokładnie wpięte w segregator.

Łączniczka

To Niemcy zrobiły z Marty Szuster polityka.

Urodziła się w Szczecinie, uczyła w Hamburgu, a zamieszkała we wsi Staffelde sześć lat temu przypadkiem – spodobał jej się opuszczony dom. Przygraniczne niemieckie miejscowości starzały się, pustoszały i popadały w ruinę, ale przyszli Polacy – odmładzają gminy, zakładają firmy i restauracje. 12 procent mieszkańców gminy Mascherin, w której leży Staffelde, to Polacy (domy są tańsze, jedzenie też, pensje wyższe, a w razie czego – do Polski jest 600 metrów).

Polak w Staffelde nauczył Niemca, że nie zawsze, gdy jest ruina, to trzeba wyburzyć i wyjechać. Polacy ruinę odremontowali, zamieszkali i dali pograniczu nowe życie.

Marta prowadzi na odległość firmę pielęgniarską. Mąż do pracy w elektrowni po polskiej stronie jeździ rowerem. Marta Szuster mówi, że trudno tu jeszcze mówić o Polakach i o Niemcach. Tylko po języku rozróżnia się, kto jest kim. Ale i z językiem próbuje się uporać. W tym roku organizowali wspólną pasterkę. Polacy i Niemcy razem śpiewali w obu językach: „Cicha nic. Stille Nacht”.

Jak została pierwszą polską radną w niemieckim Mascherin? Gdy tu zamieszkała, zaczęli przychodzić Polacy, by pomagała wypełniać formularze i wnioski. I Niemcy, żeby pojechała z nimi do Szczecina, do sklepu po farby (Szczecin to był dla nich inny świat). Obce dziewczyny pukały do drzwi: pojedziesz ze mną po sukienkę ślubną na polską stronę? W wyborach do rady więcej głosów miał tylko urzędujący burmistrz. Jedną z jej pierwszych decyzji była budowa boiska w Staffelde. Dla dzieci polskich i niemieckich. (Chyba więcej będzie już polskich).

Długa podróż

Polska odrzuciła Katarzynę Weintraub w 1968 roku. – Przyjmowały nas, polskich Żydów, wtedy kraje skandynawskie, Izrael. Ja zamieszkałam najpierw w Szwecji. Do Niemiec trafiłam sześć lat później z powodu salcesonu. Mąż dostał propozycję pracy i pojechał na rozmowę. Przywiózł szynkę wędzoną i salceson. I jakoś mnie to przekonało – śmieje się. Zastanawiała się tylko, co powie mama. Wspomnienie wojny było żywe. Jej córka do Niemiec.

– Co powiedziała?

– „Nigdy tam do ciebie nie przyjadę”. Ale przyjechała, kiedy urodziłam drugie dziecko.  Przybyłam do Niemiec jako obywatelka Szwecji. Mój status był jak status tureckich gastarbeiterów albo polskich imigrantów, ale dla mnie urzędnicy byli znacznie milsi. Chciałam mieszkać w Europie, blisko Polski. Co za różnica gdzie, skoro nie mogłam mieszkać w moim kraju?

– A potem, gdy już było można?

– Wystraszyłam się. Nie dałam rady znieść tej atmosfery. Dostałam stypendium, zbierałam w Polsce materiały do książki. To były rządy PiS--u. Przeglądałam pieniackie gazety i patrzyłam na ciąganie ludzi przed sądy. Strach budziła nowa polityka historyczna. Wracałam do Berlina i zdarzyła się dziwna rzecz. Cieszyłam się. Dlaczego się tak cieszę? Powinnam być rozczarowana, że nie zostałam w Polsce. Zrozumiałam: w tym momencie, gdy zdecydowałam się – nie na Niemcy, tylko na Berlin – skończyła się moja długa podróż, moja pomarcowa emigracja. Wjeżdżałam do Berlina nie jako emigrantka, tylko dlatego, że mi się tu podoba. Niemcy nauczyły mnie uśmiechania się do ludzi na ulicy. Nauczyły mnie tolerancji dla inności. Mieszkam w arabsko-tureckiej dzielnicy, pomagam w ośrodku dla uchodźców. Stosunek Polaków do uchodźców mnie boli. Mieszkam w Niemczech, ale wstyd i dumę czuję tylko za Polskę. Albo nie, nie za Polskę – to nie jest kraj, który powinien się wstydzić – tylko za niektórych Polaków.

– Jak nauczyć Polaków tolerancji takiej jak w Niemczech?

– Shlomo Avineri, politolog izraelski (urodzony w Bielsku), którego spotkałam na konferencji o dziedzictwie żydowskim, powiedział, że tego nie zmienią ani dziennikarze, ani politycy. Mogą to zrobić tylko nauczyciele.

Różowa koszula nocna

Lisa Palmes z Westfalii strzygła włosy w zakładzie fryzjerskim w Wiedniu. Pracowała tam też Joanna z Katowic. Zaprosiła Lisę, by pojechała z nią do babci. Lisa: – Babcia Joanny była niska, okrąglutka, o pofarbowanych na rudo włosach. Dziadek już umarł, ale podobno pojawiał jej się od czasu do czasu. Jej mieszkanie było małe, ale pełne rzeczy: haftowane serwetki, dywany, sztuczne kwiaty. Miałam przez długie lata różową koszulę nocną, którą mi dała: z koronkami i kwiatkiem z przodu – stała się kwintesencją fascynacji Polską.

Polska zafascynowała Lisę brakiem perfekcji. – W Katowicach wtedy wszystko było jakby stare i odrapane. Ale w moich oczach taki stan „surowości” sprzyjał nowym ideom. Koleżanka Joanny mieszkała na Osiedlu Tysiąclecia. Mieszkańcy z tego samego korytarza przychodzili do siebie, nikt nie zamykał drzwi, bloki były pełne życia. W Westfalii nie wypada, żeby ktoś po prostu przychodził do kogoś do domu. Moi rodzice żyją dość samotnie i bardzo zwracają uwagę na to, żeby nikomu nie „przeszkadzać”. W Polsce wszystko było niegotowe. Ale to dawało szansę, by przeżyć coś świeżego.

Do Katowic Lisa jeździła parę razy. I żałowała tylko, że z ludźmi nie może rozmawiać. Zapisała się na kurs polskiego. – Był bardzo trudny. Ale któregoś dnia, nagle, wszystko zrozumiałam: tabele z przypadkami otworzyły mi się w głowie jak szuflady. Z żadnym innym językiem tak nie miałam – opowiada. Pomyślała: „Ach, to może język polski? Jak nic z tego nie wyjdzie, zawsze mogę wrócić do fryzjerstwa”. Poszła na studia polonistyczne na Uniwersytecie Humboldta w Berlinie.

Lisa Palmes właśnie została nominowana wraz z autorką Joanną Bator do prestiżowej niemieckiej nagrody Internationaler Literaturpreis za książkę „Ciemno, prawie noc”, którą przetłumaczyła. (Przetłumaczyła też m.in. „Małe lisy” Justyny Bargielskiej, „Nocnych wędrowców” Wojciecha Jagielskiego, „Farby wodne” Lidii Ostałowskiej). Rodzice z Westfalii dziwią się, że tłumaczy polską literaturę. – Ale jedna siostra wyszła za Ukraińca, druga jest z Chilijczykiem, więc rodzice dziwią się coraz mniej – uśmiecha się. – Gdy wracam do mojego miasteczka w Westfalii, widzę, że większość ludzi z mojej klasy została tam i nie różnią się od swoich rodziców, dla których upadek muru berlińskiego był tak odległy, jakby to było na Syberii. Ostatnio poznałam kogoś, kto mieszkał w Görlitz i nigdy nie był po drugiej stronie, w Zgorzelcu.

Lisa ma nadzieję, że przywłaszczyła sobie trochę polskiej improwizacji i zdolności do kombinowania. Oraz spontaniczności i gościnności. Chociaż tu czuje westfalskie korzenie: czasami lubi mieć swój spokój.

Emigrant na blogu

Takie czasy: imigranci nie piszą już listów do ojczyzny, tylko blogi. Dominika Rotthaler zamieszkała w Niemczech z powodu bicia serca. Zabiło mocniej, gdy na stażu w Szwajcarii poznała Niemca (przyszłego męża). Dziś prowadzi dwa blogi: po polsku dla Polaków zainteresowanych życiem w Niemczech (Polka w Monachium), a po niemiecku dla Niemców, którzy chcą wiedzieć, jak to jest być obcokrajowcem (From Munich with love).

Niemcom chce wytłumaczyć: – Przeszkadza mi, że gdy dowiadujecie się, że jestem z Polski, mówicie: „Moja sprzątaczka też jest z Polski”. Jakby Polacy tylko sprzątali! Polaków chciałaby zachęcić, by przestali być niewidzialni: – Przestańcie się skupiać wyłącznie wokół polskich kościołów i szkół. Wyjdźcie z cienia.

– Moja polskość jest w moich kościach i tego nie da się zmienić. To moja baza, siła i moje wieczne dziecko – mówi. Ale ma już w sobie trochę niemieckości: – Podoba mi się, że Niemcy dużo lepiej obchodzą się z krytyką. Nie biorą jej od razu do siebie, tylko próbują wyciągnąć wnioski. W Polsce jest zaraz obraza majestatu lub tupnięcie nóżką.

Tęskni za polską cienką linią między życiem zawodowym a prywatnym. Tu nawet do bliskich znajomych mówi się często po nazwisku. I za zdrobnieniami: blisko, bliziutko, bliziuteńko.

Anna Ch., autorka bloga zyciewniemczech.info, od Niemców nauczyła się, że każdy może wygrać. I że wcale jeden nie musi mieć gorzej, żeby drugi miał lepiej. – W Polsce gonimy za pieniądzem, lepszym sprzętem i nowszym samochodem. Niemiec nie widzi problemu, żeby mieć w domu używany mebel. Nie lubi, gdy coś się marnuje. Polak przychodzi do sklepu po lodówkę i chce mieć ją od razu. Dla Niemca nie ma problemu, aby poczekać tydzień. Podoba mi się niemiecki spokój. Ale z drugiej strony czekanie tydzień na technika, który podłączy internet, a potem kolejny tydzień, bo nie dotarł, to trochę denerwujące.

Jej mąż, informatyk, zawsze chciał wyjechać z Polski. Ona nie – w Polsce budowała sobie życie ponad 20 lat. – Niemcy jako jedyny kraj w Europie obiecywał miejsca w żłobkach i przedszkolach dla wszystkich dzieci. Skoro moja córka nie ma szans na żłobek w Polsce, bo jest jedynaczką, to jedziemy, zdecydowała. W Niemczech zrozumiała też, że bliskich ludzi można mieć wszędzie, tylko trzeba czasu.

O czym rapują Polacy w Niemczech?

Toony, czyli Tomasz Chachurski, śpiewa tylko o tym, co sam przeżył. A przeżył emigrację z Kędzierzyna-Koźla do Düsseldorfu. Wyjechał w wieku dwóch lat. Za granicą nauczył się drugiego języka, dostał podwójne obywatelstwo. I tam zaczął nagrywać. Najpierw po niemiecku. Potem po polsku. Aby każdy mógł go zrozumieć.

Na początku Toony zarapował Niemcom „Twoją siłę”. „Bo tutaj w trzech milionach żył płynie polska krew/ Biało-czerwoni, w środku orzeł i korona/ Myślenie o tym jest jak haj/ Polska w moim sercu i duma, za którą się umiera”. W kolejnej zwrotce: „Życie zbudowane w obcym kraju/ Mówcie, co chcecie, Polak ze mnie, dumny jestem z tego/ A jesteśmy narodem, który przeżył wojnę/ Więc pytam Niemców: co z waszą dumą?”.

Utwór oburzył fanów. Polacy zarzucili Toony’emu, że o swojej ojczyźnie zaśpiewał w obcym języku. Więc Chachurski wyjaśnił: „Ta patriotyczna piosenka została napisana dla Niemców, by za zachodnią granicą zrozumiano przywiązanie do ojczyzny”.

Z kolei Niemcy oskarżyli rapera, że utwór jest zbyt nacjonalistyczny. W piosence „Nasza Polska” Toony tłumaczy, że nigdy nie mógłby czuć się Niemcem. W domu zawsze rozmawiał po polsku i wiedział o tym każdy kolega ze szkoły. Rapuje o tym, że nie każdy Polak kradnie samochody i że nie wszystkie Polki za granicą pracują w domu publicznym. Chachurski podsumowuje też 30 lat emigracji w Niemczech: „Życie na Zachodzie, patologia, jakiś dziwny świat/ Tutaj każdy na każdego najeżdża/ Milion narodów, w tym kraju nawet nie widać już Niemca”.

A w teledyskach Toony ściska w ręku biało--czerwony szalik, na kurtce ma orła, a na koszulce kotwicę Polski Walczącej. Chachurski jest dumny, że w Niemczech nie boi się mówić o Polsce. Jeden z refrenów kończy tak: „Żaden motherfucker nie podskoczy do Polaka”.

Niedawno swój pierwszy album „Kurwa” wydała Schwesta Ewa (Ewa Müller z Koszalina). Rapuje tylko po niemiecku. Słabo zna polski, w wieku trzech lat wyjechała z kraju. W Kilonii pracowała jako kelnerka. Potem została prostytutką. Gdy przeprowadziła się do Frankfurtu nad Menem, brała narkotyki. Prostytucję i nałóg rzuciła po dziesięciu latach. Zajęła się muzyką: „Kurwa, mój stanik jest z kevlaru/ Wasza nienawiść po mnie spływa”. I jeszcze: „Żyj szalonym życiem, zarabiaj na/ cenie koki, dziwce, zgarniaj hajs na ulicy/ Handluj dragami, kurwami z dekoltami/ Reguły zostaną złamane, przecież jest perspektywa przyszłości”.

Jeszcze żadna kobieta w Niemczech nie rapowała tak otwarcie o prostytucji, narkomanii i biedzie: „Dla mojego środowiska igła jest wspaniała/ W żyłach brązowa krew/ Tutaj masz, co osiągnąłeś/ Kiedy przesiądziesz się na kokainę?/ Chory? No to gadaj!? Bo taka jest codzienność Frankfurtu”. Bity Schwesty Ewy spodobały się nastolatkom. Pytali ją, jak zostać gwiazdą. Odpowiedziała: „Tylko nie powtarzajcie niczego, o czym śpiewam”.

W Niemczech poza Ewą i Toonym rapuje jeszcze Sebastian Enrique Alvarez, pseudonim Sentino. Wychował się w Berlinie, jego matka jest Polką, a ojciec Chilijczykiem. Na scenie zadebiutował w wieku 15 lat. Gdy nagrał pierwszy album, ogłosił się niemieckim raperem. Ale kilkakrotnie wracał do Polski. Nagrał „Warszawskie getto”. „Słyszę, jak ludzie w Niemczech gadają o getcie/ Ludzie w Rumunii marzą o Niemczech/ Pierdolę to, ludzie w Polsce też marzą o Niemczech/ Ale ja mieszkam w Polsce, koleżko”.

Na ostatniej płycie Sentino rapuje po polsku: „Nasze bloki, nasze miasto święte/ Nasze ulice, nasze hasło wszędzie/ Dziki Wschód, WWA – szacun będzie/ To jest rap dla bandytów, nadszedł czas na zemstę”.

Niemcy ekscytują się kłótnią między Schwestą Ewą a Toonym. Raperka na swoim FB napisała o Toonym: „Twój tata był moim klientem, ale mama i tak cię kocha”. Toony odpowiedział: „Ta Ewa znowu wciąga dużo koksu, więc pytanie/ Kiedy zatykam ci pysk, to robisz głębokie gardło?”. Spór podzielił fanów w Niemczech. Jedni – dlaczego Ewa szydzi z rodaka?! Drudzy – dlaczego Toony przestał być Polakiem i został Niemcem?! Muzyk odpowiedział w dwóch językach: „Kiedy bluźnicie na mnie, bluźnicie także na Polskę”.

Śnię po niemiecku

„Bo Waldek bywał kiedyś kimś w rodzaju Niemca. Jeśli przyjąć, że istnieje coś takiego jak Niemiec”. Istnieje? – W czystej postaci „Niemiec” i „Polak” oczywiście nie istnieje – uśmiecha się Brygida Helbig, autorka „Nieb­ka”, z którego pochodzi Waldek.

Powieściowy Waldek ma wiele wspólnego z dzieciństwem i młodością jej ojca. Był synem niemieckich osadników mieszkających przed wojną w polskiej Galicji, a po wojnie znalazł się w Szczecinie – jako Polak. Córka Waldka, powieściowa Marzena, ma pewne podobieństwa z Brygidą. Mała Marzena na myśl, że miałaby wyjechać do Niemiec, woła: – Do hitlerowców nigdy!

– O tym, że mój ojciec miał niemieckie pochodzenie, dowiedziałam się, gdy byłam już dorosła. Ojciec wcześniej opowiadał barwnie o dzieciństwie, dziadkach, a nawet prawdopodobnie o wojnie. Ale nie mówił, że pochodzili z Niemiec. Moje pojęcie o Niemcach kształtowała szkoła z lekcjami o wojnie. I nagle: ojciec Niemiec? Ale jaki to Niemiec? Jeśli świetnie mówi po polsku.

Okazało się, że wrogość, której się uczymy w szkole, nie przenosiła się na ojca – opowiada.

A historia zakręciła się tak, że Brygida Helbig, mając 19 lat, wyjechała do Niemiec Zachodnich, za swoim chłopakiem, który wyemigrował z rodzicami. Mieszka tam dłużej niż w Polsce. – Już przestałam odliczać – uśmiecha się. Kiedyś, gdy przyjechała do Niemiec na polskich rejestracjach, wybito jej szyby. Ale gdy pojechała do Polski na niemieckich rejestracjach, też wybito jej szyby. Od Niemców wzięła pewność siebie. To maska, którą zakłada w miejscach publicznych. Wie, że jest trochę inna, gdy mówi po niemiecku. Bardziej zdecydowana, precyzyjna. – Przez język staję się trochę Niemką. W oficjalnych, zawodowych sytuacjach mówię po niemiecku. Ten niemiecki jest moją zbroją, tarczą, dowodem, że ja jednak mam prawo tu być. Gdy po latach prowadzenia zajęć na berlińskim uniwersytecie zaczęła wykładać gościnnie po polsku na polskiej uczelni, było jej trudno, czuła się bezbronna. Zauważyła też, że polskie studentki na ogół mówią ciszej niż niemieckie, nie patrzą profesorom w oczy. Jakby dostały gdzieś lekcję: trzymaj nóżki razem, nie bądź za głośna.

W prywatnych sytuacjach woli mówić po polsku. Powieści pisze na razie po polsku. Nie wie, w jakim języku myśli. Przezroczystym. Na pewno śni czasem po niemiecku. „Hilfe” – to tytuł tomu wierszy, który napisała w pierwszych latach niemieckiej emigracji. Obudziła się z tym okrzykiem. I z myślą: dlaczego krzyczę po niemiecku?

Niemiec w „Solidarności”

Niemcy i Polacy zorganizowali w maju wspólny protest przeciwko warunkom pracy w Amazonie. – Nie ma granic dla człowieka pracy. Szef Niemiec i szef Polak tak samo potrafią dać w kość. Połączyło nas wkurzenie – tłumaczą uczestnicy protestu.

– Ale Grunwaldu to już byście nie zrobili – mówi po polsku Patrick Albrecht, od 14 lat w Polsce, ożenił się tu, ma dwójkę dzieci, wybudował dom pod Swarzędzem, pracuje w Volkswagenie w Poznaniu i zapisał się tam do „Solidarności”. Jest rozczarowany niewielkim wpływem, jaki mają związki zawodowe w Polsce na zarząd. – Polacy boją się szefa, policjanta, księdza, lekarza, każdej hierarchii.

– Ja tupnąć nogą się przy nim nauczyłam – mówi Iwona, żona Patricka. Poznali się na wieczorze kawalerskim w Poznaniu. Po trzech miesiącach się oświadczył.

Iwona: – Jego niemiecki brzmiał na początku jak wystrzał z karabinu. A teraz: Schmetterling… Nawet przyjemnie.

Na początku rozmawiali po angielsku, do dzisiaj, gdy się kłócą, przechodzą na angielski, jest bardziej neutralny. Jak powiesz „fuck”, to nie dotyka tak jak „kurwa mać”.

Iwona: – przy Patricku oduczyłam się myślenia, że na wiele spraw nie mam wpływu i mówienia „udało mi się”. Patrick mówił: „Nie, ty ciężko na to pracowałaś”. Zaczęłam to zauważać, ludzie w Polsce nie doceniają wkładu pracy. I pozbyłam się strachu przed księdzem i lekarzem.

Patrick wstąpił do „Solidarności” sześć lat temu, szukał pomocy, bo uważał, że jest pomijany w podwyżkach, w awansach. Mówi, że w Niemczech takich rzeczy z pracownikiem zrobić nie mogą. Ale jest problem, by na demonstrację związkową w Volkswagenie stu ludzi zebrać. Ludzie boją się wyjść przed szereg. Związki w Niemczech są dużo silniejsze niż w Polsce, mają więcej do powiedzenia, ale i poparcie wśród pracowników mają większe. – Volkswagen wycofał ludziom w Polsce premię, jak wybuchła w Niemczech Dieselgate. Dlaczego?! Przecież Polacy pracowali tu dobrze, u nas był wzrost! A to premia wypracowana jeszcze w tamtym roku. Dostaniemy ją dopiero teraz, po ośmiu miesiącach, a w Niemczech dostaną dziesięć razy większą. I zarząd to tam akceptuje. W Niemczech poziom buntu wyższy – mówi. I zauważa: kiedyś pracujący tu Niemcy traktowali z góry Polaków, teraz na tych stanowiskach są Polacy i traktują tak samo podwładnych.

Myśli o wyjeździe z Polski. W Niemczech zarabiałby trzy razy więcej. Będzie mu czegoś z Polski brakować? Długo się zastanawia: – Jeszcze nie wiem, za czym będę tęsknił. Trochę strach mam, że to będzie więcej, niż myślę.

***

Tekst Bartosza Wielińskiego ukazał się 16.06.2016 w jubileuszowym numerze "Dużego Formatu". Wydanie, które powstało we współpracy z Fundacją im. Heinricha Bölla, jest poświęcone tematyce polsko-niemieckiej w kontekście 25 rocznicy podpisania traktatu o dobrym sąsiedztwie.

Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autorów i autorek i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.