Cztery lata temu wyborcy Elliot County w rolniczo-górniczym Kentucky pobili swój własny rekord. Po raz kolejny zagłosowali w wyborach prezydenckich na kandydata Partii Demokratycznej. Nie ma w Ameryce drugiego hrabstwa, które by od swojego założenia w każdej elekcji było tak stałe w preferencjach politycznych. Jednak w 2012 r. przewaga Obamy nad republikaninem Mittem Romney’em wyniosła tylko 2,5 pkt. proc. W tym roku może nastąpić przełom: większość mieszkańców popiera Donalda Trumpa. 85 proc. populacji to biali, słabo wykształceni robotnicy fizyczni, czyli trzon elektoratu ekscentrycznego kandydata republikanów.
Takich szans na odbicie dotychczasowych bastionów lewicy GOP ma w stanach na wschód do Missisipi coraz więcej, szczególnie w coraz uboższych osiedlach, w jakich prawie nie ma mniejszości etnicznych, a globalizacja zabrała na trwałe miejsca pracy. Gdyby Bernie Sanders był kandydatem Partii Demokratycznej, to może sytuacja nie byłaby tak korzystna dla republikanów. Ale Hillary Clinton kojarzy się tam z najgorszymi zwyczajami z Wall Street, bo przecież sprzedawała swoje przemówienia bankom inwestycyjnym za duże pieniądze.
W Pensylwanii ostatni raz głosowano na republikanina w 1988 r. Raz na miesiąc emerytowani pracownicy różnych koncernów samochodowych ze Scranton spotykają się w skromnej salce w szkole podstawowej, aby omówić bieżące sprawy dotyczące ciągnącej się od ośmiu lat batalii sądowej o odzyskanie zlikwidowanych przez byłego pracodawcę polis ubezpieczeniowych. Temat rozmowy szybko schodzi na wybory prezydenckie. – Próbuję trzymać się ustalonego porządku narady, ale nastroje są bojowe – mówi nam 73-letni Lucas Gerald, nieformalny przewodniczący zgromadzenia. Mężczyźni należeli kiedyś do potężnego związku zawodowego United Auto Workers, którego kierownictwo rozdawało od lat 60-tych do 80-tych karty w polityce Partii Demokratycznej. Ostatnie dwie dekady były dla tych ludzi, podobnych do mieszkańców Elliot County, czasem pogrążania się w biedzie. W tej kampanii ktoś wreszcie zaczął z nimi rozmawiać. Najpierw był to rywal Hillary Clinton w demokratycznych prawyborach, populista i socjalista senator Bernie Sanders. A potem Donald Trump, człowiek o zgoła innym zapleczu kulturowym.
- Politycy składali tu przeróżne propozycje. Dotąd żadnej nie spełnili – opowiada 67-letni Ronnie Richards, którego ojciec i dziadek też pracowali w przemyśle samochodowym. Jest zarejestrowanym wyborcą Partii Demokratycznej. Od samego początku skreślał Clinton. – To żona człowieka, który jako prezydent podpisał NAFTA (Północnoamerykański Układ Wolnego Handlu - red.). Po tym straciliśmy pracę. Fabryki się wyniosły do Meksyku – dodaje. Biali mężczyźni bez dyplomu college’u to mniej więcej 70 proc. ogółu białych mężczyzn, jednocześnie grupa, której od 2000 r. najbardziej spadły dochody.
Taki sam trend i nastroje jak w Scranton można dostrzec jak Ameryka długa i szeroka, od północnego Nowego Jorku po Luizjanę i od Pensylwanii po Oregon. Jednak ludzi wykluczonych można spotkać przede wszystkim w tzw. pasie rdzy, stanach niegdyś uprzemysłowionej Północy, które za rządów Reagana zaczęły podupadać. Nazwa spopularyzowała się, bo opuszczone fabryki po prostu zaczęły rdzewieć. Trump jest pierwszym od lat republikańskim kandydatem, który wyciąga rękę do tego elektoratu. Scranton było 50 lat temu jednym z najszybciej rozwijających się miasteczek w kraju. - Jak wchodziłem w dorosłe życie moim idolem był John F. Kennedy. Myśleliśmy, że budujemy potęgę na wieki, że tworzymy nową kulturę, którą przejmą nasi synowie, a potem ich synowie – dodaje Richards. A dziś bezrobocie wśród młodych przekracza jedną czwartą. Tereny środkowej Pensylwanii błyskawicznie się wyludniają. Scranton przez lata było wzorem dla socjologów. Tak miała się rozwijać Ameryka.
- Przebudziliśmy się chyba w 1961 r. Dwie kelnerki pracujące w dużym hotelu zaczęły strajk. Chodziło im o podwyżkę. Zaczęli zbierać się ludzie. Nie wszyscy znali te kobiety, po prostu chcieli im pomóc. Policja zaczęła nas przeganiać, ale na rozkaz burmistrza funkcjonariusz ustąpili. Dziewczyny wywalczyły to, co chciały. Wtedy pomyśleliśmy, że obronimy się tylko wtedy, gdy założymy związek – mówi wspomniany na początku Gerald.
Tymczasem w latach 90-tych związkom nie udało się powstrzymać fali zamykania fabryk. Dlatego część byłych pracowników przemysłu motoryzacyjnego ma do liderów związkowych pretensje. Trump to znakomicie wykorzystuje czyniąc ich współodpowiedzialnymi upadku amerykańskiego zagłębia produkującego samochody.
Syn Ronniego jest pastorem w lokalnym zborze baptystów. Też głosuje na Trumpa, ale z niechęcią. – On nie rozwiąże naszych problemów, jestem tego pewien. Ale skreślę jego nazwisko na kartce żeby zaprotestować przeciwko Clinton, bo to od Clintonów zaczęła się u nas bieda – mówi nam. Jego młodszy brat pracował w tej samej fabryce, co ojciec. Zaczął zaraz po szkole średniej, w 1992 r., ale stracił ją dwa lata później na fali pierwszych zwolnień. Po latach w Wall Marcie dziś pracuje jako stróż i zarabia 18 dol. na godzinę. To o osiem mniej, niż w fabryce. On z kolei popiera Trumpa bezwarunkowo. Tak jak ojciec nie wyleczył się jeszcze z traumy po upadku przedsiębiorstwa. Słowa Donalda o rozliczaniu sojuszników z NATO w ogóle go nie martwią. – Musimy znowu być silni. Musimy opiekować się tym, co zostawili nam Ojcowie Założyciele – mówi. Nie wierzy też w to, że Trump jest w głębi serca rasistą. – On po prostu chce wyczyścić Amerykę z przestępców, z tych, co zagrażają naszemu bezpieczeństwu – dodaje.
Dane makroekonomiczne nieco przeczą nastrojom byłych pracowników fabryki. Bezrobocie wynosi tu 5,7 proc., czyli o 0,8 proc. więcej niż średnia krajowa i aż pięć punktów mniej niż w styczniu 2009 r., kiedy Obama składał prezydencką przysięgę. Problem polega na tym, że rozwarstwienie się pogłębia, a płace nie rosną. Ale Donald go nie rozwiąże. Za to Hillary po presją Berniego Sandersa zgodziła się wpisać do programu minimalną stawkę godzinową na poziomie 15 dol.
Pod koniec sierpnia Gallup opublikował wyniki skrupulatnego badania przeprowadzonego na próbie 87 tys. Amerykanów. Donald Trump największe poparcie zbiera wśród niebieskich kołnierzyków, często starszych, od dłuższego czasu ubożejących i z dystansem patrzących na świat poza Ameryką. – To płacz cierpiącej Ameryki. Ludzi, którzy przeżyli prężny rozwój swojej wspólnoty, a potem jej upadek i którzy nie mogą patrzeć na to, że ich dzieci są pozbawione perspektyw. Jeżeli nawet The Donald przegra wybory, to jego idee przetrwają kampanię. Każdy kolejny republikanin, który będzie poważnie myśleć o zwycięstwie, nie może zignorować tej grupy demograficznej. A pas rdzy jest terytorium, które w dłuższej perspektywie republikanie są w stanie odbić demokratom – mówi nam Jonathan Haidt, psycholog ze Stern School of Business w Nowym Jorku.
Sama Hillary, świadoma swoich nie najwyższych notowań wśród spauperyzowanych niebieskich kołnierzyków, wysyłała regularnie do Pensylwanii w czasie kampanii czempionów klasy robotniczej: wiceprezydenta Joego Bidena i swojego kandydata na wiceprezydenta, senatora Tima Kaine’a. To zdaje się przynosić rezultaty, bo w Clinton ma w tym stanie bezpieczną przewagę nad rywalem. Udało się ją utrwalić dzięki skutecznej kampanii aktywizowania afroamerykańskiej mniejszości, która zamieszkuje głównie dwa duże miasta na przeciwległych krańcach stanu, czyli Filadelfię i Pittsburg oraz niegłosujące dotąd białe kobiety z zamożnych przedmieść pierwszej z metropolii. Tymczasem już w sąsiednim Ohio, stanie o podobnej demografii, Trump utrzymuje nieznaczną przewagę, chociaż w obu poprzednich wyborach wygrał tam Obama. Donald zostawia Partii Republikańskiej przyczółek, który roztropnie wykorzystany umocni ją w regionie na lata.
Artykuł powstał dla Dziennika Gazety Prawnej dzięki wsparciu Fundacji im. Heinricha Bölla.
Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.