Wkrótce do pracy ruszy nowy amerykański rząd. To pierwszy w historii gabinet złożony z samych krezusów, pierwszy tak słabo doświadczony w polityce i pierwszy, którego kilku znaczących członków ma kompletnie sprzeczne z prezydentem poglądy.
To nie tak, że dotąd w dość plutokratycznym amerykańskim systemie politycznym nie było u władzy milionerów. Dziedzicami wielkich fortun byli i John F. Kennedy, i obydwaj Rooseveltowie, do najbiedniejszych nie należy też rodzina Bushów. Ministra handlu w gabinecie Obamy Penny Pritzker jest dziedziczką sieci luksusowych hoteli wartej 2,4 mld dol. Odchodzący szef dyplomacji John Kerry ma jakieś 200 mln, w zasadzie wyłącznie dzięki małżeństwu z bogatą wdową Theresą Heinz, tą od keczupów i musztard używanych chyba w każdym fast foodzie. Ale nigdy w rządzie nie było jeszcze tylu bogaczy. Są w nim czterej miliarderzy (wraz z prezydentem) i kilkunastu multimilionerów. Najbiedniejszy jest wiceprezydent Mike Pence. Pracując całe życie w polityce dorobił się ledwie 800 tys. dol. Jego żona Karen na swojej stronie internetowej z dumą reklamuje się, że chałupniczo produkuje fikuśne haczyki na ręczniki.
Listę rządowych krezusów otwiera tymczasem 80-letni Wilbur Ross, nowy minister handlu. Jego majątek Forbes szacuje na trzy mld dol. To specjalista od tzw. wykupów lewarowanych, polegających na tym, że grupa inwestorów przejmuje firmę wykorzystując w tym celu zadłużenie jako główne źródło finansowania transakcji. Przejmował spółki zajmujące się telekomunikacją, wydobyciem paliw kopalnych, produkcją stali i tekstyliów. Przez blisko ćwierć wieku pracował w nowojorskim biurze firmy Rothschild Inc., gdzie zajmował się bankructwami. I temu właśnie zawdzięcza nową prestiżową posadę, bowiem to on uratował Trumpa przed spektakularnym upadkiem w latach 90-tych. Wstawiennictwo Rossa - wysoko postawionego dyrektora we wspomnianej firmie - uchroniło przyszłego prezydenta przed utratą trzech kasyn wybudowanych w Atlantic City.
Warto tę historię przypomnieć. W 1986 roku Trump przejął budujące się kasyno, które nazwał Trump Taj Mahal. Przebiegły nowojorski biznesmen wyemitował śmieciowe obligacje, żeby zebrać ponad 600 mln na dokończenie projektu. A że w latach 80-tych jego nazwisko działało jak magnes, to środki zebrał. Drugiego kwietnia 1990 r. w typowo trumpowskim stylu, czyli w morzu ostryg i daktyli, otwarto największe wówczas w dziejach świata kasyno z dwoma tysiącami pokoi gościnnych. Nie liczył się z kosztami. Donald mówił wtedy, że to „ósmy cud świata”. Ale wystarczył niecały rok, by ten zdumiewający architektoniczny rarytas zaczął przynosić straty. Dzięki wsparciu Rossa firma przeszła przez procedurę bankructwa naprawczego. Trump oddał 50 proc. udziałów posiadaczom wspomnianych obligacji w zamian za obniżenie oprocentowania i opóźnienie wykupu papierów. Historia powtórzyła się jeszcze dwukrotnie. Za każdym razem udało mu się opuszczać tonący okręt z minimalnymi stratami. Ale po ucieczce Trumpa kasyna upadły, razem z całym Atlantic City. - Ciekawe, czy posada w gabinecie to nagroda za to potężne wsparcie przed 30 laty, czy raczej ubezpieczenie, jakie sobie prezydent szykuje na wypadek, gdyby z rządzeniem Ameryką poszło mu jak z kasynami. Że w razie czego Wilbur pomoże, bo ma świetne kontakty w Chinach - ironizuje w rozmowie z DGP Javier Soto, wiceprezes lokalnego oddziału związku UNITE HERE z Atlantic City, zrzeszającego wszystkich pracowników przemysłu turystycznego. Ów związek od trzech dekad negocjował warunki zbiorowych zwolnień w firmach niegdyś należących do nowego gospodarza Białego Domu.
Drugą miliarderką jest kandydatka na ministra edukacji Betsy DeVos. To żona dziedzica fortuny Amway'a o szacowanej wartości między dwa a pięć miliardów dolarów. Jej doświadczenie polityczne jest bardzo skromne: przez cztery lata pod koniec lat 90-tych była przewodniczącą lokalnych struktur Partii Republikańskiej w stanie Michigan. W Waszyngtonie znają ją głównie z tego, że wpłaca ogromne pieniądze na konta kampanii republikańskich kandydatów. Jej nominacja może być odebrana jako ukłon w stronę partyjnego establishmentu, a szczególnie Jeba Busha, którego Trump w czasie prawyborczego wyścigu wyzywał od najgorszych. DeVos jest blisko zaprzyjaźniona z bratem i synem byłych prezydentów i pomagała mu budować zaplecze organizacyjne i finansowe, gdy przed rokiem ubiegał się o nominację republikanów.
DeVos też raczej nie spełni przedwyborczych deklaracji Trumpa o łatwiejszym dostępie do edukacji. Amway'owska dziedziczka opowiada się wszak za komercjalizacją systemu szkolnictwa przez upowszechnienie tzw. „bonów oświatowych”. Ojciec chrzestny neoliberalizmu Milton Friedman uważał, że wyprowadzenie kosztów oświaty poza obszar decyzyjny rządu byłoby bardzo praktycznym rozwiązaniem. W praktyce chodzi o to, żeby zamiast utrzymywania szkół państwowych rozdawać rodzicom bony pokrywające koszty oświaty każdego z ich dzieci w szkołach, do których je poślą. Lewica jest natomiast zdania, że system voucherowy wzmacnia nierówności, bo zakłada, iż szkoły prywatne są lepsze, co w praktyce doprowadza do degradacji placówek państwowych. Kolejnym problemem jest to, że bon dostają także milionerzy, którzy i tak posłaliby dzieci do drogich szkół prywatnych.
- Kandydatka zdaje się być mocno odklejona od prawdziwej Ameryki. Na przesłuchaniach w Senacie zachowywała się jak królewna importowana z jakiejś animowanej krainy. Powiedziała na przykład, że to rządy stanowe powinny decydować, czy budować szkoły przystosowane dla dzieci ze specjalnymi potrzebami. Zadeklarowała tym samym wolę złamania konstytucyjnej zasady równego traktowania. „Jak można było w ogóle zasugerować, że lokalne władze mogą mieć prawo wykluczania niepełnosprawnych dzieci?”, oburza się w rozmowie z nami Ann Rowlett z ACLU, Amerykańskiej Ligi Praw Obywatelskich. Przy okazji przesłuchań wyszło na jaw, że DeVoss jest zagorzałą zwolenniczką prawa do posiadania broni, więcej nawet, do wyposażania w nią personelu szkół i zezwolenia na noszenie pistoletów i karabinów w kampusach. Zapytana przez senatorów pomnych wielu szkolnych masakr „po co dzieciom broń?” odparła, że po to, aby bronić się przed ewentualnymi atakami grizzly.
Ale chyba najbardziej osobliwym bogaczem w ekipie Trumpa jest bankier z pokolenia na pokolenie Steve Mnuchin. Finansista przez 17 lat pracował na kierowniczych stanowiskach w banku inwestycyjnym Goldman Sachs – instytucji, która w kampanii wyborczej występowała jako źródło i siedlisko wszelkiego zła, choćby dlatego że wypłacała Hillary Clinton okrągłe sumy za serię gościnnych wykładów. Trump często to przypominał i szydził z rywalki, że chodzi na pasku Wall Street.
Mnuchin zaczął robić naprawdę duże pieniądze dopiero po odejściu z Goldmana. Dostał tzw. golden handshake, czyli bardzo hojną odprawę, w sumie ponad 60 mln dol. W 2003 roku do spółki z Georgem Sorosem założył SFM Capital Management, w który Soros włożył miliard dolarów. Rok później wraz z dwoma kolegami z GS Mnuchin utworzył fundusz hedgingowy Dune Capital, który był zaangażowany w dwie inwestycje deweloperskie z... Donaldem Trumpem. Ale współpraca chyba nie układała się najlepiej – w 2008 roku Trump pozwał do sądu fundusz Mnuchina w sprawie terminów finansowania. Sprawa zakończyła się ugodą.
Jednak interes życia były bankier ubił na kryzysie finansowym, zarabiając miliony na pęknięciu bańki spekulacyjnej, tej którą pracując w Goldmanie tak pieczołowicie pompował. W grudniu 2008 r., czyli niecały trzy miesiące po kompletnym załamaniu się rynków, konsorcjum na czele z Mnuchinem za 1,55 mld dolarów kupiło bankrutującego pożyczkodawcę mieszkaniowego IndyMac. Kredyty hipoteczne udzielone przez wspomnianą firmę warte były ponad 23 mld dol. Ich spłacalność gwarantował państwowy ubezpieczyciel - Federal Deposit Insurance Corporation. Potem rząd rzeczywiście wypłacił odszkodowanie za kredyty i Mnuchin został prezesem IndyMac przemianowanego na OneWest Bank, który znakomicie prosperuje. Ciekawostka: eksbankier będzie trzecim w ciągu ostatnich 20 lat ekspracownikiem Goldmana na stanowisku ministra finansów. A Trump tyle obiecywał, że przede wszystkim „oczyści bagno”, rozluźni więzi Waszyngtonu ze światem finansjery. Teraz będzie realizować obietnice jednym z najbardziej krwiożerczych wilków z Wall Street.
Amerykanie mogą się na swojego prezydenta i jego pełną krezusów ekipę obrazić po wypełnieniu pierwszego PIT-a, po zapowiadanej przez zwycięzcę wyborów reformie podatkowej. „Trump oczywiście z pozoru proponuje ulgi dla wszystkich. Jednak na największe, nie tylko w wartości bezwzględnej, ale i procentowo, mogą liczyć najlepiej zarabiający. Ale to nie wszystko. Z naszego raportu wynika, że ponad osiem milionów ludzi, szczególnie osoby samotne i rodzice samodzielnie wychowujący dzieci zapłacą więcej, bo rząd zabierze im dotychczasowe ulgi. Przykładowo: ojciec czy matka, którzy mają dochód na poziomie 75 tys. dol, mogli odliczyć sobie w sumie 21,5 tys. dol., jeżeli mają na utrzymaniu dwie niepełnoletnie osoby. Według planów Trumpa kwota ta zostanie zmniejszona o prawie osiem tys. dol.”, mówi DGP Frank Sammartino z Tax Policy Center, instytutu badawczego zajmującego się polityką fiskalną.
Za to w reformie Trumpa jest mnóstwo pomysłów na to, jak ulżyć milionerom i rentierom, np. poprzez likwidację podatku spadkowego (co byłoby bezprecedensowe jak na kraje Zachodu) i mocne obniżenie CIT. Według TPC budżet zostanie dość mocno poluzowany. Dług publiczny wzrośnie o siedem bilionów dol. w ciągu dekady i o kolejne dwadzieścia do 2037 r. „Kandydat, który tyle mówił o dyscyplinie fiskalnej, a jeszcze obiecywał przy tym realny wzrost płac, bo to właśnie, a nie bezrobocie, jest obecnie największą bolączką Amerykanów, już grzebie nadzieje na to, że coś się zmieni. Mam nadzieję, że ludzie dość szybko się zorientują, że na zwycięstwie Trumpa zyskali tylko rządowi miliarderzy”, dodaje Sammartino.
Nie tylko zasobność portfeli członków gabinetu Trumpa może zniechęcić do niego Amerykanów. Now prezydent obiecywał, że zrobi wszystko by poprawić los Afroamerykanów – tak, że za cztery lata 90 proc. z nich na niego zagłosuje (w listopadzie głosowało na niego pięć proc.). Mocno spowolnić emancypację może senator Jeff Sessions z Alabamy, nominowany przez prezydenta-elekta na stanowisko prokuratora generalnego. Chociaż spędził on w Senacie 20 lat i na Kapitolu znają go wszyscy, to nawet w szeregach Partii Republikańskiej uchodzi za osobę, bardzo eufemistycznie mówiąc, o przedpotopowych poglądach na sprawy rasowe. W 1986 r. Ronald Reagan mianował go na stanowisko sędziego Federalnego Sądu Okręgowego i już wówczas zablokowała jego kandydaturę senacka komisja sprawiedliwości (republikanie mieli w niej przewagę) ze względu na kilka bezpardonowo rasistowskich wypowiedzi Sessionsa.
Współpracownicy senatora przypomnieli jego wypowiedź z jednego z sympozjów, kiedy miał stwierdzić, że „Ku-Klux-Klan wydawał mi się w porządku dopóki nie dowiedziałem się, że jego członkowie palą trawę”. CNN powołała się ostatnio na swojego rozmówcę, który twierdzi, iż Sessions powiedział, że ponad stuletnie Krajowe Stowarzyszenie Postępu Ludzi Kolorowych (NACCP), walczące o prawa Afroamerykanów oraz wspomniana wcześniej ACLU są inspirowane przez komunistów. Portret dopełniają wspomnienia świadków z czasów, gdy senator był prokuratorem w Alabamie. Podobno swobodnie używał zakazanego przez reguły politycznej poprawności słowa na „N” - nigger, czyli czarnuch.
Barack Obama kończy kadencję w trudnym momencie dla całego wymiaru sprawiedliwości USA. W ostatnich latach policji w różnych zakątkach kraju udowodniono posługiwanie się profilowaniem rasowym albo też nadużywanie przemocy wobec Afroamerykanów i Latynosów. W kilku miastach skończyło się to zamieszkami. Jeżeli teraz na czele ministerstwa sprawiedliwości i prokuratury generalnej stanie polityk nierozumiejący tego problemu, to Ameryka może cywilizacyjnie zrobić pokaźny krok wstecz.
O „czyszczeniu bagna” i innych obietnicach z kampanii przypominają Trumpowi demokraci. „Prezydent-elekt próbuje obsadzić rząd osobami, których nominacje gwałcą jego podstawowe obietnice z okresu kampanii wyborczej. (…) Jakiekolwiek próby przepchnięcia ich w pośpiechu przed dniem zaprzysiężenia i zanim obywatele uzyskają wystarczającą wiedzę na temat kandydatów na podstawie przesłuchań w komisjach parlamentarnych będą stanowczo blokowane przez klub Partii Demokratycznej” - oświadczył w zeszłym tygodniu nowy szef senackiego klubu mniejszości Chuck Schumer.
Oprócz Rossa, DeVos, Sessiona, Mnuchina, a przede wszystkim kandydata na szefa dyplomacji nafciarza Rexa Tillersona na cenzurowanym są jeszcze kandydat na ministra zdrowia kongresmen Tom Price, ultrakonserwatywny lekarz planujący odwołanie flagowej reformy odchodzącego prezydenta, czyli Obamacare, kongresmen Mick Mulvaney typowany na szefa Biura Zarządzania i Budżetu, niewierzący w globalne ocieplenie prokurator generalny Oklahomy Scott Pruitt, który ma zostać dyrektorem Agencji Ochrony Środowiska oraz specjalista od redukcji etatów prezes sieci fast foodów Andrew Puzder, nominowany na ministra pracy.
Ale przesłuchania kolejnych kandydatów na ministrów pokazały, że Trump będzie prezydentem, który ma przeciwko sobie nie tylko opozycję, organizacje walczące o prawa obywatelskie i ponad połowę społeczeństwa, ale też... członków własnego rządu. Pęknięcie między Trumpem, szczególnie Trumpem z czasów kampanii wyborczej, a jego ekipą jest szczególnie wyraźne w sprawach bezpieczeństwa narodowego. Kandydat na szefa Pentagonu, emerytowany generał piechoty morskiej Jim Mattis powiedział parlamentarzystom, że jest zwolennikiem z mozołem wypracowanego przez dyplomatów Obamy, w tym Hillary Clinton, porozumienia z Iranem. Tymczasem The Donald nie raz mówił, że się z dealu wycofa i że była to jedna z najgłupszych umów w dziejach. Obiecywał to nawet premierowi Izraela Beniaminowi Netanjahu. Tymczasem Mattis oświadczył, iż „kiedy Ameryka daje światu słowo, to musi być konsekwentna i zdeterminowana, by kontynuować współpracę z partnerami w zawartych przymierzach”. Generał przyznał też, że nigdy nie zgodzi się na torturowanie więźniów, chociaż prezydent-elekt uważa, że terrorystom się to po prostu należy. Ale przede wszystkim Mattis nazwał NATO najdoskonalszym i najszlachetniejszym paktem militarnym w dziejach. A tymczasem Trump w swoim pierwszym europejskim wywiadzie udzielonym niemieckiej bulwarówce „Bild” powiedział o Sojuszu Północnoatlantyckim, że jest anachroniczny i wymaga gruntownej reformy. W kampanii wspominał za to, że jako prezydent będzie egzekwować od europejskich partnerów większe zaangażowanie w operacje wojskowe.
Równie ciepło o NATO mówił podczas przesłuchań Rex Tillerson, prezes koncernu naftowego Exxon Mobile, wytypowany przez Trumpa do objęcia posady szefa dyplomacji. Biznesmen słynie z bliskich, towarzyskich wręcz relacji z Władimirem Putinem. Przed komisją wyraził jednak obawy o mocarstwowe ambicje Rosji i skrytykował Kreml za inwazję na Ukrainę – coś, czego jego przyszły szef nigdy nie zrobił. Tillerson opowiedział się też za układem wolnohandlowym z Chinami i krajami Azji Południowo-Wschodniej, Trans-Pacyfic Partnership. Zwycięzca wyborów natomiast szedł po wygraną, ostentacyjnie krytykując znoszenie regulacji i barier celnych, co więcej, proponował, że wprowadzi zaporowe podatki dla produktów z Azji i Meksyku, żeby praca wróciła do Ameryki. I najpewniej dzięki tym obietnicom wygrał w trzech kluczowych, pełnych „wściekłych białych mężczyzn” i zubożałych z powodu upadku przemysłu stanach, czyli Pensylwanii, Michigan i Wisconsin. To, jak panowie rozwiążą problem zasadniczej różnicy w postrzeganiu liberalizacji handlu, pozostaje chyba najbardziej frapującą zagadką nadchodzących miesięcy. Jeszcze na dokładkę Tillerson powiedział senatorom, że nie zgadza się na sugerowany przez Trumpa zakaz wjazdu dla muzułmanów; w przeciwieństwie do elekta wierzy w globalne ocieplenie i sprzeciwia się trumpowskiej koncepcji wyposażenia Japonii w broń nuklearną.
Jeszcze ciekawiej wygląda sprawa potencjalnego sporu prezydenta z nowym szefem CIA, dotąd ultrakonserwatywnym kongresmenem Mikem Pompeo z Kansas. Gospodarz Białego Domu krytykował amerykańskie służby specjalne, kwestionował wyniki śledztwa Centralnej Agencji Wywiadowczej, które jednoznacznie wskazują, iż Putin hakował wybory prezydenckie, z lekceważeniem podchodzi do ich codziennych raportów i odsyła je do wiceprezydenta-elekta Mike'a Pence'a, tymczasem Pompeo jak lew bronił wszystkich placówek wywiadu.
„Może prezydent Trump myśli, że rząd działa jak firma średniej wielkości, albo wszystko dzieje się w myśl scenariusza programu telewizyjnego? Może dobiera sobie doradców o różnych poglądach, a prawda ma się urodzić w dialogu, a żadna polityka ani ideologiczna spójność nie jest potrzebna? Może miliarderzy w rządzie są sygnałem dla społeczeństwa, że ci ludzie mają tyle, że są odporni na każdą korupcyjną propozycję? Może po to były dyrektor Goldmana, żeby rozwalić Wall Street od środka?”, zastanawia się w rozmowie z nami Stephen H. Hess z Brookings Institution, doradca trzech byłych prezydentów.
Artykuł powstał dla Dziennika Gazety Prawnej dzięki wsparciu Fundacji im. Heinricha Bölla.
Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.