Minął rok od wyboru Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jego prezydentura jest precedensowa w długiej historii USA i pociąga za sobą daleko idące konsekwencje społeczno-polityczne.
Kiedy podróżuję po Stanach Zjednoczonych i rozmawiam z ludźmi spoza Waszyngtonu, widzę, że najgłębsze przemiany, jakie zaszły w ciągu ostatniego roku, mają podłoże emocjonalne. Ludzie są wściekli. Swojego zwycięstwa Donald Trump nie zawdzięcza programowi politycznemu czy szczególnym kompetencjom, lecz właśnie skutecznej mobilizacji wściekłych wyborców i wyborczyń. Ich gniew skierowany jest przeciw establishmentowi politycznemu, który postrzegają jako skorumpowany, przeciw demokratom i demokratkom, których obarczają odpowiedzialnością za wszelkie bolączki osobiste i polityczne, przeciw wolnej prasie, a nawet całym grupom społecznym… i wreszcie przeciw osobistemu i politycznemu status quo.
Kraj wściekłych ludzi
Gniew to w polityce potężna broń, od dawna wykorzystywana przez populistów i populistki. Donald Trump płynie na fali wściekłości także po objęciu prezydentury, a wielu jego wyborców i wyborczyń wciąż go popiera, ponieważ prezydent nadal gra na ich negatywnych emocjach.
Od ostatniego roku wściekłość stała się jednak paliwem także dla demokratów i demokratek. Ich oburzenie skierowane jest przeciw rządowi i partii republikańskiej. Te uczucia mają niewiele wspólnego z optymistycznym przekazem emocjonalnym Baracka Obamy (nadzieja i zmiany). Widzimy niezwykle wzburzony kraj, w którym polaryzacja polityczna nakręca spiralę negatywnych emocji. Szanse na porozumienie są więc w najbliższym czasie niewielkie.
W niespokojnych czasach powraca do łask polityka oparta na emocjach. Otwarte pozostaje jednak pytanie, czy demokraci będą w stanie dorównać obozowi Trumpa w konkurencji, jaką jest wykorzystywanie gniewu. Gdy rozmawiam z Amerykanami i Amerykankami, odnoszę wrażenie, że mimo wszechobecnego oburzenia pragnienie pozytywnych perspektyw i optymistycznej wizji przyszłości amerykańskiego społeczeństwa wciąż pozostaje odczuwalne. W 2018 roku okaże się, czy demokraci i demokratki zdecydują się na kampanię skierowaną wyłącznie przeciwko Trumpowi, czy też wystawią wiarygodnych kandydatów i wiarygodne kandydatki, którzy również zakwestionują obecny status quo, ale zaoferują jednocześnie pozytywny obraz relacji międzyludzkich, solidarności społecznej i osobistej uczciwości.
Monopolizacja władzy
Najbardziej brzemienną w skutkach tendencją widoczną podczas pierwszego roku rządów Trumpa było systematyczne zwiększanie koncentracji władzy. Opinia publiczna nie poświęciła temu procesowi zbyt dużo uwagi, ponieważ była skupiona na osobowości Trumpa i na chaosie panującym w Białym Domu. Nie dostrzeżono ogromnej skali i powodzenia prowadzonych przez obecną administrację skoordynowanych działań mających na celu deregulację, prywatyzację i redystrybucję. Krok po kroku demontuje się przepisy prawne dotyczące ochrony środowiska, prywatyzuje grunty państwowe i łagodzi regulacje w sektorze bankowym. Ograniczana jest ochrona danych i wolność słowa w Internecie. Wprowadzona w grudniu reforma systemu podatkowego spowodowała w USA największą od dekad redystrybucję z klas niższych do wyższych. Ogranicza się świadczenia socjalne, mimo że podział dóbr w społeczeństwie już dziś jest na poziomie porównywalnym z latami 20. XX wieku.
Skutkuje to postępującą monopolizacją władzy gospodarczej i politycznej, skupionej w rękach coraz mniejszej grupy obywateli. Amerykański sen, w którym każdy może własną pracą odmienić swój los, już dawno się więc skończył. Większość moich amerykańskich znajomych, którzy spłacają wysokie kredyty studenckie i ledwo wiążą koniec z końcem, pracując na niezbyt dobrze płatnych posadach, bynajmniej nie spogląda w swoją własną przyszłość z optymizmem.
Coraz szybsze tempo politycznych zmian spowodowane jest nie tylko rządami Trumpa i partii republikańskiej, ale także digitalizacją i dominacją wielkich firm z branży technologicznej, które z zawrotną prędkością podbijają coraz to nowe gałęzie przemysłu. W 2017 roku padł nowy rekord liczby fuzji przedsiębiorstw w sektorach dotychczas niezwiązanych z technologiami cyfrowymi. Kolejne gałęzie gospodarki zawłaszczane są przez małą liczbę wielkich graczy, co utrudnia wolną i uczciwą konkurencję.
Postępujący proces monopolizacji władzy trudno będzie w najbliższej przyszłości odwrócić. Aby tak się stało, demokraci i demokratki musieliby zdecydować się na większą regulację, przywrócenie dobrze funkcjonujących otwartych rynków i finansowe wzmocnienie państwa, co pozwoliłoby na zawarcie nowej umowy społecznej opartej na sprawiedliwości i partycypacji. Takie zmiany wymagałyby jednak znacznego podniesienia podatków, co przy obecnym klimacie politycznym w Waszyngtonie byłoby zadaniem niezwykle trudnym.
Wartości i moralność na wyprzedaży
Donalda Trumpa podczas pierwszego roku prezydentury, podobnie jak w kampanii wyborczej, cechowała skłonność do naruszania wszelkich norm. Obecny prezydent jest inny niż wszyscy jego poprzednicy, dlatego został wybrany i na tej podstawie rości sobie prawo do stawiania się ponad wszelkimi zasadami. W świecie, w którym wartości i normy się nie liczą, od prezydenta nie oczekuje się już oczywiście, że będzie autorytetem moralnym.
Najbardziej widocznym przejawem radykalnego podporządkowania moralności celowi politycznemu, jakim jest utrzymanie władzy, było wsparcie udzielone przez Trumpa oskarżonemu o molestowanie nieletnich kandydatowi do Senatu ze stanu Alabama Royowi Moore’owi. – Po prostu potrzebujemy teraz Moore’a w walce z demokratami – tak prezydent uzasadniał swoją decyzję. W jego świecie nie istnieją wartości, a w jego wyobrażeniu o polityce możliwe są tylko dwie opcje – totalne zwycięstwo lub totalna porażka.
Trudno przewidzieć, jakie skutki dla amerykańskiego systemu politycznego i społeczeństwa może przynieść kilka lat takiego prowadzenia polityki i łamania norm. Jaki wpływ wywrze to na dzieci, które przez lata będą obserwować taką politykę i takie zachowanie?
Już dziś możemy dostrzec oddziaływanie nagminnego łamania norm na partię republikańską. Ta grupa jej członków, która wciąż obstaje przy zachowaniu chociażby minimum zasad moralnych, stopniowo opuszcza tonący statek. Wielu krytycznych wobec Trumpa republikańskich parlamentarzystów i parlamentarzystek nie będzie już kandydować w wyborach w 2018 roku. Kierownictwo partii nie unika jednak udziału w żadnych z coraz to nowych wątpliwych moralnie zagrań, nawet takich jak podważanie wiarygodności Roberta Muellera, specjalnego prokuratora, który prowadzi śledztwo w sprawie ewentualnej współpracy Trumpa i jego sztabu z rosyjskimi władzami w 2016 r. Nawet zdrada stanu zdaje się dziś dla partii republikańskiej uzasadniona, jeśli tylko osłabia przeciwnika politycznego. Partia, która w 2016 roku stała się zakładnikiem outsidera Trumpa, sprawia już dzisiaj wrażenie głęboko zdemoralizowanej i niepodatnej na jakiekolwiek reformy od wewnątrz.
W tej sytuacji demokraci i demokratki przed wyborami do Senatu w 2018 r. i wyborami prezydenckimi w 2020 r. muszą zdecydować się na jedną z dwóch strategii. Mogą upodobnić się do partii republikańskiej, decydując się na bezwzględną kampanię wyborczą za wszelką cenę, lub spróbować utworzyć bastion przyzwoitości jako przeciwwagę dla polityki Trumpa, kierując się maksymą Michelle Obamy „When they go low, we go high”. Należy życzyć krajowi tej drugiej opcji, choć nasuwa się pytanie, czy po latach braku szacunku dla jakichkolwiek zasad będzie jeszcze można dotrzeć do wyborców i wyborczyń poprzez dyskurs oparty na wartościach i przyzwoitości, czy też może cynizm i logika bezkompromisowej polityki władzy i politycznej gry o sumie zerowej ogarną całe USA.
Instytucje jeszcze się utrzymują
Warto zwrócić uwagę na to, jak w ciągu ostatniego roku demokratyczne instytucje opierały się atakom ze strony administracji Trumpa i prawicowo-populistycznych mediów.
Niezawisłość sądownictwa pozostała niezachwiana, choć Trump w rekordowym tempie powołuje nowych sędziów federalnych i nowe sędzie federalne. Mimo że prezydent bezustannie krytykuje niezależną prasę, oskarżając ją o kłamstwa, wolność słowa wciąż jest nienaruszona, gazety oferujące rzetelne dziennikarstwo zyskują setki tysięcy nowych abonentów i abonentek, oglądalność kanałów telewizyjnych takich jak MSNBC szybuje, a dziennikarstwo śledcze przeżywa rozkwit.
Także społeczeństwo obywatelskie jest wstrząśnięte, a przez to bardzo zmotywowane do działania. Można to zaobserwować nie tylko podczas wielkich demonstracji na rzecz ochrony klimatu, praw kobiet czy nauki, które odbywały się w ciągu ostatniego roku, ale również w presji politycznej, jaką wywierają niezliczone lokalne inicjatywy. Trudno powiedzieć, czy w dłuższej perspektywie przerodzą się one w silne politycznie ruchy społeczne. Po roku rządów Trumpa przedstawiciele i przedstawicielki społeczeństwa obywatelskiego często mówili również o wyczerpaniu. Rząd, który codziennie wywołuje nowe skandale i prowokacje, kosztuje wiele sił wszystkich, którzy angażują się w politykę. Amerykańskie społeczeństwo obywatelskie pozostaje jednak energiczne, różnorodne i niezłomne.
Ostatni rok pokazał przede wszystkim, jak ważny dla stabilności demokracji parlamentarnej jest daleko idący federalizm. Mało który kraj na świecie posiada system zdecentralizowany tak bardzo jak ten w Stanach Zjednoczonych. Sprawia to, że wielkie reformy polityczne często okazują się uciążliwe i skomplikowane, ale jednocześnie stanowi mechanizm kontrolujący i korygujący decyzje polityczne. Najlepszym przykładem na działanie mechanizmów obronnych federalizmu jest polityka klimatyczna. Za porozumieniem paryskim opowiedziało się już 15 stanów, 455 miast i ponad 1700 przedsiębiorstw, które na szczycie klimatycznym w Bonn reprezentowały Stany Zjednoczone jako delegacja alternatywna wobec tej oficjalnej. Kalifornia zorganizuje nawet w tym roku własną międzynarodową konferencję klimatyczną.
Słynny amerykański system kontroli i równowagi (checks and balances) wciąż się trzyma, a istota demokracji nie wydaje się zagrożona.
Decydujący głos kobiet
Pierwszy rok rządów Trumpa był także rokiem kobiet, choć nie było to bynajmniej intencją prezydenta.
Wszystko zaczęło się od Marszu Kobiet 21 stycznia, w którym wzięły udział miliony Amerykanów i Amerykanek, domagając się równouprawnienia. Dalsza część roku również upłynęła pod znakiem kobiet. Dziennikarki i polityczki takie jak Megan Kelly, Mika Brzezinski, Kristen Gillibrand i wiele innych w obliczu najnikczemniejszych ataków Trumpa pokazały siłę, klasę i niezłomną postawę, dowodząc, że nie dadzą się zastraszyć żadnemu mężczyźnie, nawet prezydentowi USA.
W wyniku ruchu #metoo w atmosferze skandalu z życia zawodowego musiało wycofać się wielu wpływowych mężczyzn z branży technologicznej, show-biznesu, ze świata mediów i polityki. Obnażyło to struktury molestowania, a także sprawiło, że równouprawnienie kobiet stało się jednym z najważniejszych tematów politycznych. Głosy kobiet miały decydujące znaczenie podczas wyborów w Wirginii i Alabamie w 2017 r., w których Partia Republikańska poniosła sromotną porażkę. Kobiety stanowią też najważniejszą grupę wyborczą w 2018 roku.
Kobiety mają wpływ na politykę nie tylko dzięki protestom i swoim decyzjom wyborczym – kandydują także w niespotykanej dotąd liczbie na urzędy polityczne. Najważniejsza organizacja udzielająca wsparcia i doradzająca kandydatkom na urzędy polityczne, „Emily’s List”, która w okresie dziesięciu miesięcy przed objęciem przez Trumpa prezydentury odnotowała 1 000 kandydatek, na rok 2018 zarejestrowała już 22 000 kobiet ubiegających się o urzędy polityczne na wszystkich szczeblach.
Tendencja ta daje nadzieję na bardziej demokratyczną, progresywną i sprawiedliwą politykę w USA, a także na to, że w perspektywie średnioterminowej Stany Zjednoczone powrócą do roli przywódcy liberalnego świata. Przyszłość jest otwarta. Wybory do Senatu w listopadzie 2018 r. pokażą, w jakim kierunku zmierzamy.