Szukanie instrukcji obsługi Ameryki w erze Trumpa powinno opierać się na chłodnej i rzeczowej analizie. Przypisywanie amerykańskiemu prezydentowi cech wielkiego stratega jest tego zaprzeczeniem.
Tekst powstał w ramach programu Transatlantic Media Fellowships, w którym wspieramy zaangażowane dziennikarstwo i udzielamy stypendium dla dziennikarzy na podróż do Stanów Zjednoczonych i napisanie relacji w jednym z trzech priorytetowych dla Fundacji obszarów: polityka klimatyczna i energetyczna, demokracja i prawa człowieka oraz polityka zagraniczna i bezpieczeństwa. Adam Traczyk jest jednym z trzech tegorocznych stypendystów.
Trump nie ma żadnej strategii. To nie on rozgrywa, tylko jego rozgrywają.
Szukanie głębszego sensu w polityce zagranicznej Donalda Trumpa jest z pewnością atrakcyjnym wyzwaniem intelektualnym. Poza Witoldem Sokałą na łamach Gazeta.pl („Trump nie jest idiotą”) zadania tego podjął się także Hubert Kozieł, który w „Rzeczpospolitej” porównał Trumpa jednocześnie do Ronalda Reagana i Franklina Delano Roosevelta ("Trump idzie w ślady Roosevelta"). Próba rozpoznania metody w szaleństwie jest tym bardziej kusząca, gdy pozwala postawić kontrowersyjną, wysoce polemiczną tezę. Taka gimnastyka intelektualna z pewnością może być ożywcza dla debaty publicznej. Gorzej jednak, gdy przestaje ona być rzetelną analizą, a staje się myśleniem magicznym.
Czy Trump cokolwiek czyta?
Witold Sokała apeluje: nie dajmy się nabrać na pozory i poszukajmy sensu w działaniach Donalda Trumpa. „Nieprzewidywalność to jego taktyka” - pisze. Nie ma wątpliwości, że rozważań nad polityką zagraniczną globalnego mocarstwa nie można ograniczyć do konstatacji, że jego prezydent jest idiotą. Ale nie można też tego faktu ignorować. Donald Trump jest niezbyt mądrym prostakiem, który niewiele rozumie z mechanizmów rządzących współczesnym światem. I jest to fakt, a nie wymysł liberalnych komentatorów.
„Idiotą” (moron) nazwał Trumpa były już Sekretarz Stanu Rex Tillerson. Eksperci Rady Bezpieczeństwa Narodowego w przygotowywanych dla Trumpa notatkach umieszczają jak najczęściej jego nazwisko – rośnie wówczas szansa, że je przeczyta. Same notatki powinny zawierać przyciągające uwagę mapki i tabelki i nie być dłuższe niż jedna strona. Zresztą sam Trump przyznał to w swoim dość ograniczonym angielskim: “Lubię najmniej jak się da, nie potrzebuję, wiesz, 200-stronnicowych raportów o czymś, co może być omówione na jednej stronie”. Inne źródła sugerują, że Trump w ogóle nie czyta. Być może dlatego w czasie wizyty w Wielkiej Brytanii miał trudność ze zrozumieniem, czym jest „twardy Bexit” – hard Brexit, który wziął za „łamiący serce” – heart-breaking.
Nie powinno więc dziwić też, że briefingi, które Trump otrzymuje od służb wywiadowczych, trwają cztery razy krócej niż za czasów Baracka Obamy. W końcu prezydent musi mieć czas, aby pograć w golfa – od inauguracji robił to już 127 razy (stan na 14 lipca). Rzekoma „taktyczna” nieprzewidywalność Trumpa to nic innego jak mieszanka jego osobliwych poglądów i niezdolności do utrzymania koncentracji na dłużej niż kilkanaście sekund – spektakularnym tego dowodem jest wywiad, jakiego udzielił tuż po wygranych wyborach ''New York Timesowi''.
Całkiem możliwe, że Trump nawet nie zrozumiał albo nie pamięta już o czym rozmawiał i co ustalił w trakcie spotkania w cztery oczy z Władimirem Putinem w Helsinkach. Nie wiedzą tego też najbliżsi współpracownicy Trumpa, a tym samym podległe im instytucje jak Departament Stanu i Rada Bezpieczeństwa Narodowego – prezydent nie sporządził z niego żadnej notatki. Dlatego cały polityczny Waszyngton nerwowo głowi się, czym są „porozumienia w sferze bezpieczeństwa międzynarodowego”, które po szczycie chce wdrożyć rosyjskie ministerstwo obrony. Część kongresmenów wpadła na pomysl, żeby wezwać na przesłuchanie amerykańską tłumaczkę spotkania. Czy tak wygląda wdrażanie wielkiej strategii przez człowieka, który wie co robi?
Zbliżenie z Rosją? Już wielu próbowało.
Zarówno Witold Sokala, jak i Hubert Kozieł sugerują, że Trump planuje wykonać „odwróconego Nixona”. W latach 70. chodziło o wymierzone w Związek Radziecki zbliżenie Stanów Zjednoczonych z Chinami. Architektem tego długiego, skomplikowanego i delikatnego procesu był jeden z najwybitniejszych dyplomatów Henry Kissinger. „Odwrócony Nixon” miałby polegać na zbliżeniu Stanów Zjednoczonych z Rosją przeciwko Chinom. Kto miałby sterować tym gambitem? Jednoosobowo „stabilny geniusz”, jak sam o sobie mówi Donald Trump? W ostatnich dniach to pytanie zadawałem ekspertom ds. międzynarodowych w Waszyngtonie – ze wszystkich opcji politycznych i szkół stosunków międzynarodowych. W najlepszy wypadku reakcją był pobłażliwy uśmiech.
Sam pomysł zbliżenia z Rosją nie jest niczym przełomowym, co mogłoby świadczyć o wyjątkowym zmyśle politycznym Trumpa. Od czasów upadku Związku Radzieckiego każda administracja amerykańska szukała nowego otwarcia z Moskwą. Za czasów Clintona snuto wizję włączenia Rosji do grona demokracji i gospodarek rynkowych, George W. Bush tak głęboko spoglądał Władimirowi Putinowi w oczy, że aż zobaczył w nich jego duszę, Barack Obama próbował resetu. Wątek chiński również nie jest niczym nowym. Michael McFaul, amerykański ambasador w Rosji za czasów Obamy, w swojej ostatniej książce wspomina spotkanie z prezydentem Bushem z maja 2001 roku. Już wówczas Bush stwierdził, że Stany Zjednoczone „będą potrzebowały Rosji u swojego boku, bo wszyscy będziemy zajmować się wzrostem potęgi Chin”.
Także fakt, że Stany Zjednoczone stoją przed wyzwaniem uporania się ze zmieniającym się globalnym układem sił, jest powszechnie znany i dyskutowany od dłuższego czasu. Jedni nazywają to „zarządzaniem schyłkiem hegemonicznym”, inni mniej kwieciście „dostosowaniem się”. I rzeczywiście, każdy z ostatnich trzech prezydentów zaczynał swoją kadencję przeświadczeniem o konieczności zmniejszenia globalnego zaangażowania USA. Bushowi plany pokrzyżowały zamachy z 11 września, ale u Obamy tendencja ta była już wyraźnie widoczna, choć z mieszanymi efektami.
To właśnie doświadczenia administracji Obamy pokazują z jak skomplikowanymi procesami mamy do czynienia i jak trudno osiągnąć nawet połowiczne i krótkotrwałe sukcesy (jak choćby w przypadku wspomnianego resetu z Rosją). Tymczasem zwolennicy teorii o wielkiej strategii Trumpa widzą już pierwsze jaskółki na trumpowym niebie – Sokała wymienia poza szczytem w Helsinkach rozpoczęcie dialogu z Koreą Północną. A jak jest w rzeczywistości? Trump dopuścił do stolika Kim Dzong Una, o co reżim Kimów zabiegał od lat, do tego dorzucił deklarację o zawieszeniu manewrów wojskowych z Koreą Południową, nie uzyskując nic w zamian. Niezbyt dobry to deal.
Dlaczego Trump rozumie się z Putinem?
Wszyscy, którzy wierzą w strategiczny zmysł Trumpa zdają się ignorować również fakt, że chcąc zahamować wzrost potęgi Chin, Stany Zjednoczone potrzebować będą całej sieci sprzymierzeńców – Europy, Japonii, Korei Południowej, Australii i wielu innych państw, a nie tylko i nie przede wszystkim Rosji. Tymczasem wszystkich sojuszników, z którymi Amerykanie zbudowali całkiem nieźle funkcjonujący porządek światowy – nawet jeśli uznać, że dziś wymaga on znaczących korekt – udało się Trumpowi obrazić, wystraszyć, zantagonizować lub wszystko naraz. Jak w tym dostrzec rozpoczęcie procesu „wciągania Rosji do amerykańskiej strefy wpływów”? Nie mam pojęcia. Ba! Nie wiemy przecież nawet, co Trump chce uzyskać od Putina.
Rzekomo wytrawny negocjator i deal-maker Trump dotychczas wsławił się jedynie zrywaniem umów, jak w przypadku paryskiego porozumienia klimatycznego, porozumienia nuklearnego z Iranem i Partnerstwa Transpacyficznego lub grożeniem ich zerwania jak w przypadku NAFTA. Tymczasem Unia Europejska i Japonia właśnie zawarły monumentalną umowę o wolnym handlu pokrywającą jedną trzecią światowej gospodarki. Zafiksowanego na punkcie ceł na samochody Trumpa mogłoby zainteresować, że na jej mocy cła na japońskie auta eksportowane do Europy stopniowo zostaną zredukowane z 10 proc. do zera.
Dlaczego Trump tak dobrze rozumie się z Władimirem Putinem? „Bo z Rosją nie łączą Stanów Zjednoczonych praktycznie żadne relacje gospodarcze, więc w jego oczach Moskwa nie może wykorzystywać USA” - mówi mi doświadczony analityk z jednego z największych waszyngtońskich think-tanków. W takiej sytuacji łatwo ogłosić sukces, nawet gdy nic się faktycznie nie zmienia. W Helsinkach Trump obwieścił, że naprawił stosunki amerykańsko-rosyjskie, które jeszcze cztery godziny wcześniej były najgorsze w historii.
Tylko Nixon mógł pojechać do Chin.
Amerykańskie przysłowie mówi, żeby nie przychodzić z nożem na strzelaninę. Innymi słowy, negocjacje warto zaczynać odpowiednio przygotowanym, najlepiej z pozycji siły. Richard Nixon mógł wykonać zwrot ku Pekinowi, bo miał renomę zatwardziałego antykomunisty, co czyniło go odpornym na wszelkie zarzuty bycia uległym wobec Chin i narażenia na szwank amerykańskich interesów. Nie bez powodu zwrot „tylko Nixon mógł pojechać do Chin” na stałe wszedł do politycznego żargonu. Tymczasem ostatni pożar wywołany przez Trumpa obnażył (kolejny raz!) jak słabym jest on przywódcą – o ile w ogóle można w jego kontekście użyć tego określenia.
W Helsinkach Trump skompromitował największe światowe mocarstwo na oczach całego świata stając po stronie prezydenta wrogiego państwa, które aktywnie ingerowało i dalej próbuje ingerować w amerykańską politykę, o czym alarmuje dyrektor Wywiadu Narodowego Dan Coats. Trump pokazał, że liczy się tylko jego własne ego napędzane zwycięstwem wyborczym nad Hillary Clinton, na którym nie może być żadnej skazy. Tym samym prezydent Stanów Zjednoczonych obwieścił światu, że nie reprezentuje na arenie międzynarodowej Stanów Zjednoczonych, lecz samego siebie, osobę prywatną, narcystycznego biznesmena, gwiazdę telewizji. Także sposób, w jaki Biały Dom zareagował na powszechne oburzenie wywołane wypowiedziami Trumpa, pokazuje w jak dramatycznym stanie rozkładu jest amerykańskie przywództwo. Trump odczytał bowiem oświadczenie, w którym stwierdził, że się… przejęzyczył. Zamiast „Nie widzę powodu, dlaczego miała być to Rosja” miał chcieć powiedzieć „Nie widzę powodu, dlaczego nie miała być to Rosja”.
Za takim „przywódcą” nikt nie podąża (oczywiście poza rządem PiS, czego wyraz dał nasz ambasador w Waszyngtonie stwierdzając, że nic wielkiego się nie stało, jeszcze zanim Trump sprostował „przejęzyczenie”), nikt go nie szanuje. Taki „lider” nie ma strategii, to nie on rozgrywa, tylko jego rozgrywają. Nie trzeba było zresztą długo czekać, aż Trump ponownie da temu wyraz. W wywiadzie dla Fox News prezydent USA stwierdził, że przyjście na pomoc Czarnogórze, najmłodszemu członkowi NATO, mogłoby doprowadzić do wybuchy III wojny światowej. Nie atak na członka NATO, co byłoby ostrzeżeniem w kierunku potencjalnego agresora, ale właśnie jego obrona, co jest dla agresora zachętą. Nie zdziwiłbym się, gdyby to właśnie Władimir Putin w Helsinkach podsunął Trumpowi odpowiedź na to pytanie. Pikanterii dodaje fakt, że Czarnogórcy oskarżają Rosję o próbę zamachu stanu w celu uniemożliwienia wejścia do NATO.
Szukanie instrukcji obsługi Ameryki w erze Trumpa powinno opierać się na chłodnej i rzeczowej analizie. Przypisywanie amerykańskiemu prezydentowi cech wielkiego stratega jest tego zaprzeczeniem.
Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.