Brzemię białego człowieka

Komentarz

Amerykański biały robotnik wybiera Trumpa nie dlatego, że liczy na poprawę swojej sytuacji ekonomicznej. Wystarcza mu poczucie, że prezydent daje mu poczucie wyjątkowości i stawia opór multikulturowej Ameryce

Tekst powstał w ramach wyprawy autora do Stanów Zjednoczonych wspieranej przez Fundację im. Heinricha Bölla w Warszawie i stanowi część relacji pt.: „Kampania wyborcza w USA”. 

W miniony wtorek miał miejsce epilog amerykańskich wyborów parlamentarnych. W dogrywkowej drugiej turze w ultrakonserwatywnym Missisipi republikańska senator Cindy Hyde-Smith ośmioma punktami pokonała Afroamerykanina Mike’a Epsy’ego, ministra rolnictwa w rządzie Billa Clintona.

Na finiszu kampanii zdarzyło się jednak coś, co media głównego nurtu przyjęły z konsternacją. Na pytanie czy przyjęłaby zaproszenie na publiczne wieszanie, czyli w sumie coś na kształt linczu, Hyde-Smith odpowiedziała że tak i że usiadłaby w pierwszym rzędzie. Potem się okazało, że kobieta chodziła do ogólniaka założonego przez białych, z nieformalnym zakazem dla "kolorowych", bo formalny jest niezgodny od niemal 65 lat z prawem. Dziennikarze dotarli do jej yearbooka, książki pamiątkowej z klasy maturalnej. A tam zdjęcie, na którym Cindy jako cheerleaderka pozuje na tle konfederackiej flagi.

Missisipi to stan w jakim afroamerykańska mniejszość jest najliczniejsza w całej Ameryce i sięga prawie 40 proc. Za to biali niemal w całości głosują na Republikanów. I nie podoba im się całe emancypacyjne dziedzictwo. Hyde-Smith nie tyle wygrała pomimo swojej niefortunnej wypowiedzi o uczestnictwie w egzekucji, ale właśnie z jej powodu. Kandydatkę mocno wspierał Donald Trump. I udowodnił, że wbrew wielkim miastom i kosmopolitycznej inteligencji ma on swój twardy i wierny elektorat.

Lud Trumpa jeszcze przed politycznymi narodzinami Donalda Trumpa został skrupulatnie opisany przez J. D. Vance’a (ur. 1984), syna biednej białej robotniczej rodziny z Appalachów, który dzięki stypendiom zdobył wykształcenie i zrobił karierę w Dolinie Krzemowej. Jego wydany na początku 2016 r. pamiętnik nosi tytuł „Hillbily Elegy”, co znakomicie przetłumaczył na polski Tomasz Gałązka jako „Elegia dla bidoków”, czyli pogardzanych przez elity „buraków”, „rednecków” i „wieśniaków”.

Rodzinę autora, od pokoleń mieszkającą w Kentucky i Ohio, dotknęły w latach 90. wielkie i małe kryzysy, od zamykania fabryk przez rosnącą epidemię uzależnienia od opioidów po destabilizację więzi. Ostoją jego dzieciństwa byli dziadkowie, matka odbijała się tylko od kolejnych „wujków”, doraźnie wypełniających obowiązki ojczyma. Sama była uzależniona od narkotyków, za co trafiła pod kuratelę kuratora. I nie raz prosiła syna, by za nią oddał próbkę moczu do badań. Babcia za to, chociaż mało czuła i raczej krewka, pilnowała by chłopak nie zszedł na złą drogę. Do jakiegoś stopnia jest metaforą starej prowincjonalnej Ameryki, ostrej lecz dającej poczucie sprawiedliwości.

Vance nie bierze zakładników: uważa, że to lewica rozpuściła jego ojczyznę. Stworzyła państwo, w którym system umożliwił młodym chłopakom z klasy ludowej „ślizganie się” po życiu dając im całą gamę zasiłków i programów pomocowych, z których utrzymywanie się opłaca się bardziej niż praca. Jeżeli – jego zdaniem – ten model trwać będzie dalej, niebieskie kołnierzyki na zawsze osuną się w limbus życia z dnia na dzień. Pamiętajmy, że „Elegia dla bidoków” jest pamiętnikiem z bardzo subiektywnym rysem autobiograficznym, nie pracą socjologiczną. Ale tak samo jak Vance czują ci, którzy już po publikacji książki zagłosowali na Trumpa: że Partia Demokratyczna, nawet pełna dobrych intencji,  wepchnęła ich w pułapkę.

Autor, już po zwycięstwie obecnego prezydenta, udzielił głośnego wywiadu dla pisma „American Conservative”, w którym ze swadą i przekonaniem ten wybór tłumaczył: „Moja babcia mówiła, że my, bidoki, jesteśmy jedyną grupą, na którą można patrzeć z góry i się tego nie wstydzić”. Co to oznacza dla polityki? To, że ta pogarda sprzyja Trumpowi. Jest jedynym politykiem, który walczy z wrażliwością elit, na dobre i na złe. Pamiętam, gdy Hillary Clinton mimochodem wspominała o tym, że górnicy stracą pracę, a Obama rozważał, dlaczego biała klasa robotnicza tak uporczywie trzyma się swojej religii i broni palnej. (...) U nas ludzie noszą tę cudzą pogardę niczym order, ale ona wciąż ich boli i dlatego szukają kogoś, kto wypowie wojnę tym, którzy nimi pogardzają. Trump może zrobić dla nich przynajmniej to”.

Wojna handlowa z Chinami jaką zaczął Trump mocno nadwyrężyła amerykańskie rolnictwo, szczególnie producentów soi oraz przemysł samochodowy. General Motors z tego samego powodu zamyka fabryki i pobratymcy Vance’a tracą pracę. A jednak to, co daje im prezydent jest dla nich wartościowsze niż stan konta, bo wypracowany za Clintona i Obamy fundament bezpieczeństwa ekonomicznego i tak mają. Trump oferuje im kapitał duchowy: poczucie wyjątkowości w amerykańskim społeczeństwie. Już 80 lat temu wychowany na klasycznym Marksie afroamerykański intelektualista W. E. B. Dubois zastanawiał się, czemu czarna i biała klasa robotnicza nie są w stanie wspólnie walczyć o swoje, chociaż łączy je interes ekonomiczny. I doszedł do wniosku, że to zubożeni po wojnie secesyjnej plantatorzy i byli właściciele niewolników przeciągnęli białą biedotę na swoją stronę i utrwalili w nich, że wspólny etos jest ważniejszy niż to, kto ile zarabia i jak żyje. Przez sto lat ten system był utrwalany nawet de iure, a od 1965, kiedy uchwalono desegregacyjne ustawy przetrwał de facto. I wraz z Trumpem wrócił z impetem. Dowodzą tego nie tylko wyniki wyborów do Senatu w Missisipi. Według exit polls z 6. listopada, kiedy wybrano całą Izbę Reprezentantów, głosujący na republikanów jako jeden z głównych powodów podawali walkę z imigracją jaką prowadzi gospodarz Białego Domu.

Trump wcale nie wymyślił tego, że w Ameryce są równi i równiejsi z powodów innych niż równość wobec prawa i równość ekonomiczna. On to tylko przypomniał. 200 lat temu, kiedy nie było specjalnie jak rywalizować z mniejszościami etnicznymi, bo ich po prostu nie było, wśród dominujących protestantów wybuchła antykatolicka histeria. Kiedy po zarazie ziemniaczanej masowo zaczęli przybywać do Ameryki Irlandczycy, populiści z antyimigranckiej Know—Nothing-Party (Partii Nic Niewiedzących) straszyli, że ich misją jest uzależnienie USA od papieża. Potem w skórę dostali Włosi i Polacy. I wschodnioeuropejscy Żydzi. Kiedy ci się zaczęli asymilować, głównym wrogiem stali się Chińczycy. Jeszcze pod koniec XIX w. Azjaci musieli płacić haracz policjantom w San Francisco, żeby chronili ich przed dzikimi bandami. Mimo to zarejestrowano kilkadziesiąt przypadków linczów. A od 30 lat głównym szwarccharakterem stali się Latynosi. Zamieszanie z karawaną, która utknęła w Tijuanie jest po prostu karmieniem ego ubogiego białego człowieka.

Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.