Jesienią Donald Trump ogłosił swój systemowy projekt polityki energetycznej. W praktyce chodzi w zasadzie o deregulację na niespotykaną dotąd skalę.
Tekst powstał w ramach wyprawy autora do Stanów Zjednoczonych wspieranej przez Fundację im. Heinricha Bölla w Warszawie i stanowi część relacji pt.: „Kampania wyborcza w USA”.
Szczegóły klimatycznej kontrrewolucji ujawniono kilka tygodni temu podczas otwartego dla mediów spotkania z biznesmenami z branży węglowej w Charleston w Zachodniej Virginii, górniczym stanie w Appalachach, jednym z najbiedniejszych w całej Ameryce, ale też najbardziej lojalnym wobec prezydenta.
Biały Dom planuje zasadniczy odwrót od prowadzenia polityki dotyczącej bezpieczeństwa energetycznego i troski o środowisko na poziomie federalnym. Ma scedować odpowiedzialność za limity emisji dwutlenku węgla na rządy stanowe. Tym samym w praktyce zakończony zostanie wielki plan Baracka Obamy zwany Clear Power Plan, w ramach którego Stany Zjednoczone stopniowo miały przechodzić na odnawialne źródła energii. W planie tym planowano stopniowe zamykanie kopalni węgla kamiennego (według producentów ok. 40 proc.), by dostosować się do światowych norm redukowania emisji gazów cieplarnianych.
Pierwszym etapem wypowiedzenia frondy walce z globalnym ociepleniem przez Trupma było wycofanie się sygnowanej przez rząd Obamy tzw. Karty Paryskiej, czyli ONZ-owskiego porozumienia bazującego na wspólnych wysiłkach na rzecz ochrony środowiska. Biały Dom skrytykowała wówczas Unia Europejska, organizacje broniące praw człowieka i środowiska proekologiczne, ale także prezydencka córka Ivanka, która pełni oficjalną funkcję doradcy głowy państwa.
Teraz prezydent wycofuje się z regulacji wewnętrznych, jakie wprowadziła administracja jego poprzednika. Najpierw zamroził przepisy dotyczące norm zużycia paliw w transporcie. Teraz rezygnuje z centralnego zarządzania limitami produkcji CO2 przez producentów energii. Oba te sektory odpowiedzialne są w sumie za połowę emisji gazów cieplarnianych. „To zaskakuje tym bardziej, że naukowcy są już coraz bardziej pewni skutków globalnego ocieplenia. Ile jeszcze trzeba powtarzać, że mamy najgorętsze lato odkąd sięgnąć pamięcią i burze o niespotykanej dotąd skali?” – powiedziała w rozmowie z „New York Timesem” Janet McCabe, szefowa federalnej Agencji Ochrony Środowiska w rządzie Baracka Obamy.
Trumpowi na przeniesienie decyzyjności za emisję dwutlenku węgla zezwala specyfika amerykańskiego ustroju. Jeśli społeczność międzynarodowa zacznie się domagać odwrotu od tej polityki prezydent rozłoży ręce i powie, że władze federalne nie mają już nic w tej sprawie do powiedzenia.
Rządy stanów takich jak Kentucky, Alabama czy wspomniana Zachodnia Wirginia, gdzie górnictwo było od rewolucji przemysłowej głównym źródłem zatrudnienia (w latach 20. pracowało w nim 800 tys. osób, dziś ok. 75 tys.), będą najpewniej kokietować swoich wyborców perspektywą powrotu do czasów świetności bez oglądania się na koszty ekologiczne, bo nie będą za nie obarczone odpowiedzialnością. A że w listopadzie odbędą się wybory do Senatu temat deregulacji na pewno pojawi się w kampanii. Zwłaszcza, że w Zachodniej Wirginii o reelekcję ubiega się konserwatywny demokrata Joe Manchin, który jest idolem górników i republikanie będą chcieli przelicytować jego protekcjonistyczne propozycje. A w sąsiednim Tennessee na emeryturę odchodzi republikanin i na jego fotel liczy centrowy były gubernator stanu Phil Bredesen, także popularny wśród wyborców zatrudnionych w tradycyjnych gałęziach przemysłu.
Decyzja Donalda Trumpa nie zaskakuje. Od chwili wejścia do polityki kwestionował on prawdę o globalnym ociepleniu i deklarował, że jest to intryga wymierzona w producentów węgla kamiennego. Niektórzy przedsiębiorcy z branży zacierają ręce i wychodząc nieco przed szereg, w ciemno inwestują w odrestaurowanie kopalni. Ale oprócz biznesowego kalkulowania dają się też ponieść sentymentowi. Np. 71-letni Randy Johnson z Bessemer w Alabamie, któremu niedawno magazyn „The Atlantic” poświęcił spory reportaż. Przemysłowiec wycofał się z branży w 2014 r. przerażony rządowymi regulacjami idącymi w stronę popularyzacji czystej energii i, jak to nazywa, „wojną Obamy przeciwko węglowi”. Zachęcony postawą Trumpa otworzył pod koniec lipca zakład górniczy i zatrudnił w nim na początek 22 osoby. Planuje na początek wydobycie 20 tys. ton węgla miesięcznie i liczy, że koszty zwrócą się mu już późną jesienią. Na razie nie wiadomo, jak na jego produkt zareaguje wolny rynek, ale może on liczyć na gwarantowane przez władze stanu kontrakty przewidujące określone minimum wykorzystania węgla kamiennego, głównie w trosce o górników. „Gdyby Hillary Clinton została prezydentem na pewno nie wrócilibyśmy do biznesu” – powiedział dziennikarzowi „The Atlantic”. Trump natomiast od samego początku go nie zawodził. Ledwie miesiąc po objęciu urzędu anulował Stream Protection Rule, jeden z głównych mechanizmów regulujących troskę o czyste rzeki i nakładający srogie kary za zanieczyszczanie wody odpadami z kopalni. Ten obamowski dekret był skądinąd jednym z głównych osiągnięć demokratycznego prezydenta w walce o ochronę środowiska. A potem było – wedle Johnsona – już tylko lepiej. The Donald powołał do składu Sądu Najwyższego Neila Gorsucha, który wcześniej jako sędzia sądu federalnego w Kolorado zdradzał niechęć do organizacji ekologicznych i odmawiał im legitymizacji do występowania w sprawach dotyczących odwiertów czy pozwoleń na wydobycie tłumacząc, że „ich obecność utrudnia sprawne przeprowadzenie procesu sądowego”. Johnson i podobni mu weterani liczą, że SN zablokuje ekologiczne zapędy i w region Appalachów wróci praca. Bo między 2008 a 2017 r. zatrudnienie w górnictwie spadło 39 proc.
Społecznego aspektu upadku tej branży oczywiście nie można lekceważyć. Dochodzącym sześćdziesiątki ludziom bardzo często trudno jest się przebranżowić i czekają na takie okazje jak w Bessemer, że ożywiona zostanie kopalnia. Nie można się im dziwić i mieć do nich żalu, bo leseferystyczna Ameryka z reguły nie dba o pracownika i o szukanie mu pracy w nowym sektorze. I w ten limbus wchodzi Donald Trump kokietując swój najtwardszy elektorat obietnicami węglowego renesansu. Tymczasem liczący na powrót do pracy górnicy nieco naiwnie pomijają to, że cały przemysł wydobywczy się automatyzuje i że nawet przy założeniu że dojdzie do „równouprawnieniu” węgla masowe zatrudnienia przez pracodawców nie wchodzą w grę jeśli produkcja ma się opłacać.
Skądinąd frazeologizm „czysty węgiel” nie oznacza, że jest on tak samo korzystny dla środowiska jak OZE. To robocze określenie po pierwsze na rafinację surowca przed spalaniem, by ograniczyć ilość szkodliwych substancji, po drugie na to, że elektrownie węglowe wyłapują część powstałych w wyniku spalania kopaliny gazów cieplarnianych. A prezydent używa go – tak jak zrobił to podczas swojego pierwszego tzw. State of the Union, raportu o stanie państwa – jako złośliwą parafrazę „czystej energii”, czyli m.in. OZE. Wówczas jest to oksymoron.
W zeszłym roku FirstEnergy, producent pochodzącej z węgla energii z Ohio, w obawie przed bankructwem poprosił Ministerstwo Energetyki o uruchomienie specjalnego paragrafu uchwalonej prawie sto lat temu ustawy Federal Power Act pozwalającej na wykorzystanie tego surowca ponad ustawowe limity w razie wojny lub klęski żywiołowej. Waszyngton odmówił i firma kilka dni później upadła. Ale kilka miesięcy później szef tego resortu Rick Perry przedstawił członkom Izby Reprezentantów pomysł by na mocy wprowadzonej w 1950 r. Defense Production Act ratować zagrożone bankructwem elektrownie cieplne na węgiel kamienny tłumacząc to względami bezpieczeństwa narodowego. Debata w tej sprawie czeka na swój finał.
Biały Dom nabrał na razie wody w usta. Ale przyglądając się trumpowskiej polityce kadrowej można pewną hipotezę co do przyszłości postawić. Na początku sierpnia portal Politico napisał, że nowym szefem Federalnej Komisji Regulacji Energetycznej (FERC) zostanie Bernard McNamee prawnik i lobbysta na rzecz przemysłu węglowego. Wcześniej był on m.in. doradcą konserwatywnego senatora Teda Cruza z Teksasu, rywala Trumpa w walce o nominacje republikanów w poprzednich wyborach prezydenckich. W działalności publicznej dał się poznać jako zwolennik interwencyjnych skupów węgla przez rządy stanowe powyżej jego rynkowej ceny. Tak, by ratować nierentowne kopalnie i elektrownie. Publicystom mechanizm ten przypomina słynny bailout z przełomu 2008 i 2009 r. kiedy amerykański rząd wykupił toksyczne instrumenty finansowe banków inwestycyjnych by ratując je uratować gospodarkę USA. O ile panuje konsensus co do konieczności tamtego kroku, to bankierzy po odbiciu się od dna nie oddali wszystkich winnych fiksusowi pieniędzy, ale za to wypłacali sobie premie.
Przeniesienie pomysłu skupu interwencyjnego na poziom federalny, choćby przez uruchomienie wspomnianych przepisów Defense Production Act, podniesie koszty energii jakie ponoszą Amerykanie o cztery mld dol. rocznie (wedle szacunków konserwatywnej i prowęglowej organizacji American Coalition for Clean Coal Electricity), a może i nawet o 17 mld dol. (według obliczeń niezależnej firmy consultingowej The Brattle Group).
W przyszłości, gdyby w Białym Domu zasiadł polityk, któremu leży na sercu troska o środowisko, konflikt kompetencyjny między Waszyngtonem a władzami w stanach górniczych jest nieunikniony i skończy się dopiero przed Sądem Najwyższym. A utrwalona przez Trumpa konserwatywna większość może skutecznie zablokować wolę reformy i powrotu na ścieżkę troski o przyszłość środowiska.
Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.