Głównym celem Donalda Trumpa przyświecającym przedłużającym się targom z demokratami w sprawie budżetu jest bezpieczeństwo Ameryki, którego gwarancją ma być mur postawiony wzdłuż granicy z Meksykiem. Paradoksalnie jednak impas w negocjacjach najbardziej uderza właśnie w bezpieczeństwo i stwarza bezpośrednie zagrożenie terrorystyczne.
Tekst powstał w ramach wyprawy autora do Stanów Zjednoczonych wspieranej przez Fundację im. Heinricha Bölla w Warszawie i stanowi część relacji pt.: „Kampania wyborcza w USA”.
W wyemitowanym w nocy z wtorku na środę czasu polskiego z Gabinetu Owalnego orędziu do narodu Donald Trump w górnolotnych słowach przekonywał Amerykanów jak ważna jest budowa muru. „To jest przede wszystkim kryzys serca i kryzys duszy” – stwierdził prezydent. Tymczasem według dziennikarzy stacji CNN i portalu Politico, którzy przeprowadzili swoje śledztwo, w związku z zamrożeniem płac spowodowanych nieuchwaleniem na czas ustawy budżetowej setki pracowników Agencji Bezpieczeństwa Transportu (Transportation Security Administration) poszło w związku z tym na zwolnienia lekarskie. Braki kadrowe już są odczuwalne przez pasażerów na największych lotniskach w kraju. W największym porcie lotniczym w nowojorskiej metropolii, czyli JFK, do pracy na początku tygodnia nie stawiło się 170 pracowników TSA. „Choroba” zatrzymała też w domach trzykrotnie więcej niż zwykle funkcjonariuszy zatrudnionych w Dallas-Forth Worth w Teksasie, Seattle-Tacoma w stanie Waszyngton oraz Charlotte i Raleigh-Durham w Północnej Karolinie. Wszędzie tam podróżujący musieli stać w tym tygodniu w kolejce po około 90 minut.
W konsekwencji część bagażu, zarówno kabinowego jak i tego oddawanego do luku, nie jest należycie kontrolowana pod kątem przede wszystkim zagrożenia terrorystycznego, a w następnej kolejności pilnowania, czy ktoś nie łamie przepisów celnych. „Donald Trump przeciągając temat budowy muru wystawia na ryzyko pasażerów. Władze w Waszyngtonie powinny się pilnie porozumieć w sprawie budżetu TSA, żeby pracownicy agencji jak najszybciej wrócili do swoich zadań” – powiedział CNN Hydrick Thomas, przewodniczący National TSA Employee, związku zawodowego zrzeszającego zatrudnionych w tej służbie mundurowej. On jak i przedstawiciele innych organizacji pracowniczych tej branży oświadczyli, że nie jest to żadna zorganizowana akcja, która ma władzę szantażować sprawą zagrożenia terrorystycznego, ale że wielu pracowników agencji w swoim sumieniu podjęło decyzję o zbojkotowaniu obowiązków i że spodziewają się, że kolejni zachowają się tak samo.
Funkcjonariusze TSA zarabiają między 17 a 25 tys. dol. rocznie, czyli – jak na amerykańskie warunki – bardzo mało. W związku z tym, że agencja rozlicza się w trybie tygodniowym, część z nich nie dostała poborów już w połowie grudnia, a nic nie wskazuje na to, że dostaną je przy kolejnym terminie wypłaty, czyli 15 stycznia. Zwłaszcza, że we wtorek prezydent Trump ogłosił, iż zamrożenie budżetówki (government shutdown) może potrwać „miesiące, a nawet lata”. O ile scenariusz wieloletni wydaje się jednak niemożliwy, to z pewnością dla setek tysięcy zatrudnianych przez rząd federalny osób tegoroczna zima będzie wyjątkowo uciążliwa. Związkowcy przyznają, że wielu pracowników TSA to samotni rodzice, którzy chorobowe wykorzystują do zatrudniania się na czarno, by zarobić na podstawowe potrzeby swoje oraz dzieci.
Szarża, jaką uprawia ekipa Trumpa, jest politycznie bardzo ryzykowna. W miniony weekend rzeczniczka Białego Domu Sarah Huckabee Sanders na antenie sprzyjającej prezydentowi telewizji Fox News powiedziała, że granica z Meksykiem jest piętą achillesową w systemie bezpieczeństwa narodowego i że w samym tylko 2017 r. w ten sposób na terytorium USA trafiło cztery tysiące osób podejrzewanych o działalność terrorystyczną. „To najbardziej wrażliwy punkt” – stwierdziła współpracowniczka Trumpa. Na to prowadzący program Chris Wallace stwierdził, że pomyliła ona raporty różnych służb i że owe cztery tysiące osób to suma wszystkich zatrzymanych przez Departament Bezpieczeństwa Narodowego (odpowiednik naszego MSW), a głównie… na lotniskach. Tymczasem według stacji NBC News na granicy amerykańsko-meksykańskiej US Custom and Border Protection, czyli federalna służba ochrony pogranicza zatrzymała tam ledwie osiem osób z listy podejrzewanych o terroryzm. Chaos w portach lotniczych wywołany zbojkotowaniem obowiązków przez pracowników TSA oczywiście zwiększa tylko ryzyko zamachu.
Polityczny spór sprowadza się do tego, że demokraci, którzy od tygodnia mają większość w Izbie Reprezentantów, na szeroko pojmowane bezpieczeństwo na granicy nie chcą wydać więcej niż 1,3 mld dol. Za to Biały Dom zaproponował zawrotną sumę 5,7 mld dol. na sam mur. Donald Trump w dość dziwacznym geście przyznał, że może pójść na kompromis i „planowaną wcześniej betonową konstrukcję zastąpić ogrodzeniem ze stali”. Ale do tego zażyczył sobie jeszcze 4,2 mld dol. na „prycze dla zatrzymanych” (ang. – detention beds), czyli po prostu łóżka w specjalnych obozach internowania. W poprzednim budżecie na cały program lokowania pojmanych nielegalnych imigrantów wydano 800 mln., czyli mniej niż jedną piątą tego ile w 2019 r. chce wydać gospodarz Białego Domu.
Sytuacja z utrzymującym się shutdownem jest bardzo niekorzystna, ale to jeszcze nie kryzys na miarę historii. Zamrożenie płac części pracowników federalnych ogranicza z pewnością konsumpcję i generuje straty w gospodarce, ale to jest jednak ułamek w całym PKB. Zresztą rynki na obecny paraliż zareagowały wyjątkowo spokojnie. Inwestorzy wiedzą, że ta sytuacja jest przejściowa i w dłuższej perspektywie nie wpłynie na kondycję Ameryki.
W ciągu ostatnich 40 lat taki impas w procedurze uchwalania budżetu zdarzył się kilkanaście razy. W latach 70., kiedy prezydentami byli republikanin Gerald Ford i demokrata Jimmy Carter, doszło do niego aż sześć razy. Powodem były wówczas kwestie ideologiczne, głównie problem refundacji zabiegów aborcji ze środków publicznych. Za Reagana niemal każdy budżet był spóźniony o kilka dni. Nigdy jakoś szczególnie nie wpłynęło to na wiarygodność USA.
A skąd w ogóle instytucja shutdownu, zjawiska z naszej perspektywy egzotycznego i w naszym świecie nieobecnego? Różnica między Ameryką a Europą wynika z zupełnie różnych systemów politycznych, a dokładniej - ze specyfiki amerykańskiej konstytucji. W USA kluczowy jest podział władzy, w którym władza ustawodawcza jest zupełnie odrębna od władzy wykonawczej. Bardzo silny prezydent jest wybierany niezależnie od tego, kto rządzi w Kongresie. W europejskich demokracjach rząd jest legitymizowany przez większość parlamentarną, stąd prawdopodobieństwo paraliżu w debacie nad budżetem jest znacznie mniejsze.
W Europie niemożliwe jest także zamykanie instytucji państwowych z powodu takiego politycznego kryzysu. W USA, jeszcze cztery dekady temu, też do tego nie dochodziło. Przede wszystkim dzięki silnej pozycji prezydenta, który w awaryjnych sytuacjach sam mógł podejmować decyzje w sprawie wydatków publicznych, bez dodatkowej zgody Kongresu. Dopiero w 1980 r. rząd prezydenta Cartera dokonał reinterpretacji art. 1 Konstytucji (nie wolno wydawać państwowych pieniędzy bez specjalnej ustawy) i uznał, że zgoda Kongresu jest obowiązkowa.
Klucz do rozwiązania kryzysu dzierżą obecnie demokraci z Izby Reprezentantów. I we wtorek wzięli się już do pracy inicjując pakiet ustaw okołobudżetowych, których wdrożenie odblokuje finansowanie na razie części dotkniętych przez shutdown instytucji.
Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.