Wilmington to największe, acz liczące tylko 70 tys. mieszkańców miasto Delaware. Założyli jest w 1638 r. szwedzcy osadnicy. Razem z pensylwańską Filadelfią i leżącym w New Jersey Camden tworzy konurbację zamieszkałą przez sześć mln ludzi, z których część dojeżdża do pracy nawet do Nowego Jorku. To także mała ojczyzna Joego Bidena.
Pociąg po 30 minutach jazdy z Filadelfii zatrzymuje się na stacji na jakiej kandydat demokratów był w życiu 16 tys. razy i przejechał tutejszymi pociągami - jak sam przyznaje - prawie 3,5 mln km. Odkąd w wieku 29 lat został wybrany do Senatu codziennie dojeżdżał do Waszyngtonu i wracał, żeby spędzić wieczór z synami, kiedy ich matka zginęła w wypadku. Z Jill ożenił się kiedy młodszy, Hunter, ulubiony worek treningowy prezydenta Trumpa, skończył siedem lat. Biden ogłosił swój start w wyborach prezydenckich ‘88 stojąc na schodach pociągu. W styczniu 2009 r. przejechał z Wilmington do Waszyngtonu wraz z Barackiem Obamą, niedługo przed ich zaprzysiężeniem. Obiecywał wtedy, że ich rząd będzie najbardziej przyjaznym dla kolei w historii. Wśród planów stymulowania gospodarki była budowa superszybkiej linii łączącej Waszyngton z Bostonem. Nie udało się. Niespełniona też została wspomniana obietnica, bo Amtrak jest niedofinansowany, a tabor wymaga pilnej konserwacji. Szczególnie tam, gdzie nie korzystają z niego elity Wschodniego Wybrzeża, głównie na Południu i Środkowym Zachodzie. Za to 19 marca 2011 r. stacja w Wilmington została przemianowana na Dworzec Kolejowy im Josepha R. Bidena, Jr. Sam uhonorowany godzinę po zaprzysiężeniu Donalda Trumpa wsiadł do pociągu i po 90-minutowej podróży wysiadł na stacji swojego imienia. 20 stycznia 2021 r. będzie chciał z niej wsiąść i dojechać do Waszyngtonu, by od Trumpa przejąć władzę.
W znajdującej się nieopodal dworca knajpy Farmer & The Cow spotykam się z Hankiem, 42-latkiem z Wilmington. Mówi, że wiele Bidenowi zawdzięcza osobiście. Gdy 20 lat temu zmarł mu ojciec, napisał do biura ówczesnego senatora z prośbą o pomoc finansową, żeby móc skończyć studia na filadelfijskim Uniwersytecie Drexela. Senator pomógł, dzięki czemu Hank nie musiał brać kredytu. Pożyczki studenckie to dziś główne źródło finansowego utrapienia późnego pokolenia X i millenialsów. Z ich powodu są pierwszą po wojnie generacją biedniejszą niż ich rodzice. - Kocham Joego i chcę żeby był naszym prezydentem - mówi Hank. Generalnie wielu ludzi mówi, że Biden to swój chłop. I w tym sensie ma o wiele większe szanse na odbicie Trumpowi sąsiedniej Pensylwanii, bo dla tamtejszych niebieskich kołnierzyków nie jest androidem jak Hillary Clinton. Poza tym autochtoni doceniają jego skromność.
W ostatniej prezydenckiej debacie Trump zaatakował Bidena, że jest niby finansowany przez Chińczyków i “ma wiele domów”. Były wiceprezydent się zaśmiał, wywrócił oczami, chciał coś odpowiedzieć, ale odpuścił i zmienił temat. O ile zawsze bardzo pociągała go władza, to pieniądze jakoś mniej. Kiedy przez 36 lat zasiadał w Senacie jego zeznania podatkowe sytuowały go zawsze w piątce najbiedniejszych senatorów, a nieraz na samym dnie. Żył z kongresowej pensji, do tego dochodziło 20 tys. dol. rocznie z wykładów na Uniwersytecie Widenera, a jego żona jako profesorka anglistyki zarabiała 60 tys. Kiedy został wiceprezydentem, na jego konto dodatkowo zaczęły wpływać pieniądze z emerytury. A dorobił się dopiero po opuszczeniu urzędu, na wystąpieniach na konferencjach i na książkach. Dziś jego majątek wart jest dziewięć mln dol. Niewiele jak na b. wiceprezydenta. Dick Cheney ma 86 mln.
Biden zbudował swój autorytet w ramach tzw. Delaware Way, lokalnego sposobu uprawiania polityki. To Ameryka Main Street, czyli idącej przez każde małe miasteczko głównej ulicy, gdzie burmistrz czy senator znają każdego z imienia i każdemu ściskając dłoń. Main Street to oczywiście opozycja Wall Street - polityki uprawianej za wielkie pieniądze, w zaciszu gabinetów i ekskluzywnych restauracji, takiej kiedy banki inwestycyjne i korporacje notowane na giełdzie siedzą u kandydata w kieszeni.
Były wiceprezydent dalej przedstawia się jako przedstawiciela ludzi pracy. W finale kampanii zagrał va banque i oświadczył, że jest za płacą minimalną na poziomie 15 dol. za godzinę, na poziomie federalnym. Spełnia tym samym postulat partyjnej lewicy, przede wszystkim Berniego Sandersa i Alexandrii Ocasio-Cortez. Zobaczymy, czy to będzie możliwe w obliczu okołocovidowej recesji. Tymczasem w stanie Delaware minimum za godzinę to 8,75 dol. W Angelo’s Luncheonette, familijnej restauracji w której przez dekady jadali Bidenowi, rozmawiam z Leoną, kelnerką zatrudnioną tu od niedawna. Pracuje na warunkach zwinnie omijających stanowe przepisy. Ma tzw. mimimum wage plus tip (płaca minimalna plus napiwek): 2,30 dol. i co łaska. Zwyczajowo daje się 20 proc., ale to od szczodrości klienta zależy. - Dostaję jakieś 25 dol. za wieczór. W weekend udaje się dobić do 75-80 dol. Mam jeszcze dwie prace rano. Sprzątam dom, którego pokoje są wynajmowane na Airbnb, a potem idę pomagać w pralni - mówi Leona. To jest jedna z prawd o Ameryce. Przepisy jedno, a rzeczywistość drugie. Jeśli Biden jako prezydent będzie chciał oczyścić to bagno, to trudne przed nim zadanie.
Wilmington może mu zresztą służyć jako probierz problemów miejskiej Ameryki. Do 2018 r. było to jedno z najniebezpieczniejszych miast Wschodniego Wybrzeża, z 27 zabójstwami na sto tys. mieszkańców. Dochód na gospodarstwo wynosi 32 tys. dol. przy amerykańskiej średniej 70 tys. 25 proc. rodzin i aż 46 proc. dzieci żyje poniżej poziomu ubóstwa. Bezrobocie sięga 8,2 proc., chociaż i tak zaczęło od sierpnia spadać po wywołanej pandemią górce. Zresztą - tak jak w przypadku Leony – to, że się ma pracę, a nawet trzy, i nie widnieje w statystykach nie znaczy, że wiąże się koniec z końcem. Takich ludzi jak ona, a jest ich odkąd Amerykę zaatakował koronawirus od 20 mln więcej, socjologowie nazywają working poor - pracująca biedotą. Zamożni, zamknięci w odgrodzonych murem osiedlach, używają określenia white trash - białe śmieci. Zapominają przy tym o politycznej poprawności liberalnych elit.
Tekst powstał we współpracy z Fundacją im. Heinricha Bölla w Warszawie w ramach wyprawy Radosława Korzyckiego do Stanów Zjednoczonych.
Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.