Chociaż agencje prasowe jeszcze zwlekają z oficjalnym ogłoszeniem wyników, to szansa na to, by Donald Trump odrobił straty, jest bliska zeru. Joseph R. Biden jr jest prezydentem-elektem i 20 stycznia w południe zostanie zaprzysiężony jako 46. głowa państwa USA.
Dlaczego uważam, że można już w ten sposób o nim mówić? De iure pięć stanów jeszcze liczy głosy, ale de facto nic to nie zmienia. W Newadzie, najmniejszym z tej piątki, bo bogatym w sześć głosów elektorskich, przewaga Bidena rośnie i będzie rosła. Brakujące głosy pochodzą z hrabstwa Clark, gdzie leży Las Vegas, miasto tradycyjnie sprzyjające demokratom. Cztery lata temu Hillary Clinton wygrała tam 11 punktami, osiem lat temu Obama 15, a 12 lat temu - 19.
W Arizonie (11 głosów elektorskich) drużyna Bidena też jest bardzo pewna sukcesu. Przewaga b. wiceprezydenta co prawda maleje, ale nie na tyle by stracił ten stan. Brakuje głosów z hrabstwa Maricopa, w jakim znajduje się stolica stanu i jedna z największych amerykańskich metropolii Phoenix. To kraina gdzie następują szybkie zmiany demograficzne i z tradycyjnie republikanskiej dość szybko w ostatnich czterech latach stała się demokratyczna. Biden może być też spokojny, bo potencjalne głosy na Trumpa niwelują te oddane na niego w życzliwym demokratom hrabstwie Prima, gdzie też liczenie się nie skończyło.
W Georgii (16 głosów elektorskich) i Pensylwanii (20 głosów) Trump w noc wyborczą miał zdecydowaną przewagę, która w ciągu 48 godzin stopniała. W pisanych w ciągu ostatnich dwóch tygodni tekstach wspominałem o takim scenariuszu, szczególnie w przypadku Pensylwanii. Stan ten najpierw podaje wyniki z obwodów gdzie głosowano osobiście, potem dopiero głosy korespondencyjne, a te w znacznym stopniu - co było od dawna wiadomo - sprzyjają Bidenowi. Ludzie, którzy wybierali głosowanie z pomoca pakietów wyborczych robili to z obawy przed COVID-19, a najbardziej świadomy zagrożenia tą choroba jest elektorat Partii Demokratycznej. Stawkę owych pięciu stanów, które oficjalnie jeszcze liczą zamyka Północna Karolina. Tylko tam Trump może być pewien zwycięstwa.
Joe Biden zdobył zatem w sumie 306 głosów elektorskich, a urzędnujący prezydent - 232. O ironio, z taką dokładnie różnicą Trump wygrał cztery lata temu. Nie jest to tzw. landslide i mandat wyborczy o jakim demokraci marzyli, szczególnie ostrząc sobie apetyty na wygraną w Teksasie, ale to więcej niż mieli John F. Kennedy, Jimmy Carter i George W. Bush w swoich zwycięskich kampaniach oraz Richard Nixon przed swoja pierwszą kadencją.
Trump jest coraz bardziej świadom tego, że został zaszachowany i w gruncie rzeczy nie ma pola manewru. W czwartek wczesnym wieczorem wygłosił przemówienie, które komentator CNN zajmujący się fact checkingiem Daniel Dale nazwał “najbardziej nieuczciwą mową w historii jego prezydentury”. “Nigdy nie kłamał tak bardzo jak dziś” - napisał Dale. Trump upierał się, że demokraci masowo fałszują wybory, że chcą mu ukraść zwycięstwo, że wygrał w stanach, kiedy miały jeszcze setki tysięcy głosów do zliczenia. Żonglował słowami takimi jak “oszustwo” i “korupcja”. Oskarżył pracownie badania opinii publicznej o to, że specjalnie zawyżały poparcie Bidena by zniechęcić jego wyborców do głosowania.
Prezydent dolewa oliwy do ognia i swoim autorytetem wzmacnia piętrzące się spiskowe teorie. Oto najbardziej osobliwe z nich:
Tzw. #Sharpiegate. W hrabstwie Maricopa część wyborców używała przy skreślaniu nazwisk markerów firmy Sharpie. Trumpiści w internecie rozpowszechniają kłamstwo, że głosy przy jakich uzyto tego flamastra zostały zdyskwalifikowane.
Lud MAGA, czyli Make America Great Again rozpowszechnia informacje, że w hrabstwie Fairfax w Wirginii (południowe przedmieścia stołecznego Waszyngtonu, terytorium przyjazne demokratom) spreparowano 100 tys. głosów na rzecz Bidena. Tak naprawdę w systemie liczącym głosy pojawił się błąd i Bidenowi “przyznano” dodatkowych 100 tys. głosów, ale został błyskawicznie naprawiony.
W Detorit, mieście mocno demokratycznym, mężczyzna miał przywieść do komisji wyborczej urnę z tysiącami sfałszowanych głosów oddanych na Bidena. Siejący spiskowe teorie posiłkują się zdjęciami. Prawda jest taka, że na fotografiach jest reporter jednej z lokalnych telewizji, a w pudle uchodzącym za urnę była kamera i reszta sprzętu.
Niektórzy sieją panikę, że okna w biurze gdzie zliczano głosy w Detroit zabito paździerzowymi deskami, żeby w ten sposób móc spokojnie fałszować głosy. A tymczasem okna zabezpieczano w ten sposób, zresztą jak ameryka długa i szeroka, w obawie przed zamieszkami, które mogły i dalej mogą wybuchnąć, szczególnie jak atmosfera wokół wyniku będzie gęstnieć.
Wedle spiskowej teorii w Wisconsin pojawiło się więcej głosów niż jest zarejestrowanych wyborców w tym stanie. To ewidentne kłamstwo. Wyborców jest 3,6 mln, a głosów oddano 3,24 mln. Warto przy tym pochwalić tamtejszy elektorat za wzorową frekwencję.