Sprawniej działający i bardziej przyjazny klimatowi system elektroenergetyczny leży w interesie nas wszystkich i powinien być nadrzędnym celem transformacji energetycznej.
Paulina Januszewska: Czy energetykę można i należy oddać w ręce społeczeństwa?
Agata Stasik: To pytanie zakłada, że między instytucjami, takimi jak np. Polskie Sieci Energetyczne, a społeczeństwem – rozumianym jako mieszkańcy bloku, gminy czy powiatu – zachodzi wyłącznie konflikt interesów. Tymczasem społeczności, również te ambitnie podchodzące do produkcji energii, potrzebują organów, które dysponują odpowiednim know-how i uprawnieniami, które pozwolą im zarządzać systemem elektroenergetycznym. Ich zniknięcie wcale by nas nie uszczęśliwiło, gwarantuję. Należy je traktować raczej jako emanację społeczeństwa na poziomie eksperckim.
Spółki molochy to też społeczeństwo?
Także spółkom energetycznym przypisałabym ważną funkcję społeczną, jestem zdecydowanie przeciw ostremu przeciwstawianiu sobie energetyki społecznej, bliższej ludziom, oraz Big Energy i instytucji zarządzających tym obszarem. Społeczeństwo nie musi przejmować energetyki, ale może mieć w niej większy udział i większy na nią wpływ. Może też popychać czy wymuszać na dużych graczach zmiany umożliwiające większy społeczny udział – bo faktem jest, że one same z siebie raczej w tę stronę nie pójdą.
Ale to ma się dziać w ramach tego systemu, który jest? Choćby i zreformowanego? Czy to w ogóle realne?
Sprawniej działający i bardziej przyjazny klimatowi system elektroenergetyczny leży w interesie nas wszystkich i powinien być nadrzędnym celem transformacji energetycznej. Oczywiście, w jej toku ujawniają się różne napięcia i interesy, a niekiedy jedne dominują nad innymi i na to trzeba szczególnie uważać. Wciąż jesteśmy na etapie, kiedy uwarunkowania prawne i infrastrukturalne nadmiernie faworyzują graczy ze starej energetyki kosztem nowych aktorów, szczególnie warunki do działania lokalnych społeczności energetycznych nie są dobre. Ale całkowite oddanie wszystkiego w ręce tzw. zwykłych ludzi nie jest odpowiedzią na wyzwania, jakie stawia kryzys energetyczny i klimatyczny.
To trochę tak, jakby mówić, że weźmiemy wszystkie sprawy w swoje ręce, oddolnie, bez niczyjej pomocy. To raczej narracja libertariańska, a nie lewicowa, i jest ona po prostu szkodliwa, nierealistyczna i utopijna. Zamiast tego powinniśmy się domagać, żeby aktorzy odpowiedzialni za regulacje energetyki działali w interesie społecznym, który uwzględnia i ekologię, i wytwarzanie innych społecznych korzyści, na przykład czystego powietrza czy zysków finansowych dla społeczności lokalnych. Nie chcemy się tych aktorów pozbyć, tylko mieć wpływ na ich priorytety.
Inna sprawa, że zmiana, której jesteśmy lub za chwilę będziemy świadkami, pozwala na pewne przesunięcia w obszarze własności i wpływu na rozwój systemu na korzyść tych zwykłych ludzi.
I to dobrze?
To pozytywny kierunek. Wymaga jeszcze mnóstwa pracy, ale jest to do zrobienia. Na pewno jednak nie obędzie się bez wsparcia wyspecjalizowanych instytucji, których zadaniem jest również zadbanie, by zmiana przebiegała harmonijnie i z zachowaniem np. ciągłości dostaw.
A jak miałyby się rozłożyć proporcje tych wpływów i udziału własności? Jak powinien wyglądać układ sił między tymi dużymi instytucjami a społecznościami na dole, który tak jak w ekonomicznym obwarzanku odpowiadałby potrzebom społecznym i środowiskowym?
Na pewno trzeba wykorzystać istniejące zasoby, np. lokalne przedsiębiorstwa ciepłownicze, których w porównaniu z innymi krajami Europy mamy naprawdę sporo i które odpowiadają głównie za przyłączenie gospodarstw domowych do sieci ciepłowniczej. Wiele lokalnych ciepłowni zostało sprywatyzowanych, ale niektóre dalej są własnością gminną, która w niektórych sytuacjach sprawdza się lepiej niż ta spółdzielcza. Różne form własności mogą współistnieć i to nie są jakieś obce czy egzotycznie brzmiące idee, tylko rozwiązania dobrze rozpoznane w społecznościach lokalnych za pośrednictwem samorządu.
Sporo tych spółek ciepłowniczych ma obecnie kłopoty.
To prawda, ale są też takie szukają ciekawie wyjścia z tych kłopotów, także w związku z nowymi trendami w energetyce. Możliwości, które odkrywają, wykorzystuje się potem, by generować nie tylko ciepło, ale także energię elektryczną. Pytanie brzmi zatem: w jaki sposób te lokalne przedsiębiorstwa mogłyby uczestniczyć w rynku energii, by przynosiło to jak największe korzyści samorządowi i mieszkańcom?”.
No właśnie, w jaki?
Po pierwsze – wykorzystując doświadczenie, na których społeczności mogą budować coś nowego. Po drugie – otwierając się na eksperymentowanie. W Polsce najbardziej rozwinięte inicjatywy o charakterze oddolnej, zbiorowej energetyki powstają pod szyldem klastrów energii. Co prawda dziś, m.in. z uwagi na bariery regulacyjne daleko im jeszcze do wielkich sukcesów, ale dzieją się tam ważne rzeczy i ich przyszłość wygląda obiecująco. Kluczowi interesariusze lokalni mogą się tam spotkać, rozpoznać zasoby i możliwości danej społeczności i uzyskać pełen obraz tego, jak osadzić transformację energetyczną w kontekście lokalnym. Jak ją przeprowadzić, uwzględniając miejscowe uwarunkowania przyrodnicze, infrastrukturalne, społeczne czy polityczne. To podejście dalekie od technokracji, w której o kształcie lokalnego systemu energetycznego decydowaliby wyłącznie inżynierowie z samorządowych wydziałów infrastruktury – zakłada ono dialog i otwarcie na różne głosy oraz poszukiwanie szerszych społecznych korzyści związanych z nową energetyką, a czasem nawet budowanie na niej wizji przyszłości regionu czy powiatu.
A kim w takim razie są ci lokalni interesariusze? Jak tworzy się ta soczewka lokalnych potrzeb?
Prawnie rzecz biorąc, klaster to cywilnoprawne porozumienie, w skład którego wchodzą różne podmioty, w tym osoby fizyczne; jest tu duża dowolność. Zasadniczo są to jednostki samorządu terytorialnego, gminy, powiaty, spółki komunalne odpowiadające za wodociągi, śmieci, transport itp. Do tego jednostki naukowo-badawcze, no i wreszcie sektor prywatny: gospodarstwa domowe, pojedynczy prosumenci, a przede wszystkim przedsiębiorstwa – również te spoza obszaru elektroenergetyki. Przykładem może być, jak w Ostrowie Wielkopolskim, firma produkująca sklejkę z drewna, która z jednej strony potrzebuje dużo energii, a z drugiej generuje odpady możliwe do wykorzystania jako surowiec energetyczny.
I oni wszyscy łączą siły? Dogadują się?
W klastrze spotykają się aktorzy z różnych branż, którzy często lokalnie są dużymi konsumentami energii, ale mogą włączyć się w system również jako producenci. Głównym zadaniem klastra jest więc równoważenie lokalnego zapotrzebowania na energię.
Na czym właściwie polega to równoważenie? Jak ono się dokonuje?
Idea jest taka, żeby jak najwięcej potrzeb energetycznych było zaspokajanych za pomocą lokalnych zasobów, co oznacza korzystanie z OZE, ale także działanie w większym stopniu na sieciach niskich napięć. Ma to zmniejszyć problemy, jakie energia produkowana przez słońce czy wiatr sprawia sieciom. To rozwiązanie korzystne zarówno dla sieci, jak i społeczności, ale wciąż bardzo trudne do osiągnięcia na poziomie technologii oraz zarządzania.
W klastrach to wychodzi?
Na razie na tych polach trwają eksperymenty, które dotyczą jednocześnie infrastruktury i właśnie zarządzania. Nie powiem, że dziś to już świetnie wychodzi, raczej klastry są ciągle na etapie szukania rozwiązań, które będą pasować do ich możliwości i do możliwości, jakie system daje dzisiaj – i jakie może dawać jutro.
Wielką wartością lokalnych inicjatyw na rzecz energii jest możliwość zakorzenienia dyskusji o transformacji energetycznej w kontekście potrzeb lokalnych społeczności i jednocześnie obrania kierunku odpowiadającego politykom europejskim. Uczenie się z tych eksperymentów ułatwi w przyszłości wyskalowanie społeczności energetycznych. Do tego potrzebne są jednak też odpowiednie ułatwienia regulacyjne, przede wszystkim na poziomie krajowym. Lobbowanie za takimi zmianami to też część pracy, którą wykonują pionierskie społeczności energetyczne. Wśród pomysłów na rozwiązania ułatwiające działanie klastrów jest na przykład zniesienie ograniczenia terytorialnego – teraz klaster może działać na terenie maksymalnie pięciu gmin – ułatwienie w uzyskaniu koncesji na dystrybucję energii, czy zwolnienie z obowiązku korzystania z prawa zamówień publicznych przy sprzedaży energii na rzecz jednostek samorządu terytorialnego, albo też wprowadzenie specjalnej taryfy dla klastrów energii. Ogólnie: zmiany, które ułatwią obrót energią między członkami klastra, bo teraz jest to możliwe tylko w wyjątkowych sytuacjach.
W zeszłym roku wiceminister środowiska i klimatu mówił o dążeniu do tworzenia samowystarczalnych regionów energetycznych jako inicjatyw lokalnych. Jak one się mają do klastrów?
Mają być wzorowane na klastrach energii – choć miejmy nadzieję, że po spełnieniu postulatów środowiska, które odblokują ich potencjał. Przy czym ta wizja nie zakłada pełnej autonomii energetycznej: społeczności czy regiony mają wciąż być podłączone do sieci, ale w miarę możliwości opierać się na własnych źródłach. Dzięki działaniu na rzecz bilansowania lokalnego popytu z produkowaną energią odciążają od tego obowiązku krajowy system elektroenergetyczny. Z drugiej strony nie są wyspą, więc w razie potrzeby są przez niego wspierane.
Wymaga to nowych technicznych rozwiązań, jak np. wyposażenie klastrów w fizyczne magazyny energii, tworzenie wirtualnych elektrowni, wykorzystanie zaawansowanych narzędzi informatycznych do analizy produkcji i popytu. Najbardziej ambitne klastry sprawdzają, jak by to mogło działać: jak rozliczać produkcję i konsumpcję energii w nowych konfiguracjach, przy wielu źródłach rozproszonych. Ważne jest odpowiednie zaprojektowanie rozmiarów klastra oraz określenie struktury uczestników tak, aby bilansowanie energii oparte było na profilach produkcji i konsumpcji energii poszczególnych członków.
Co jeszcze jest potrzebne, żeby to wszystko działało?
Żeby móc zarządzać popytem – wpływać na wysokość zapotrzebowania w danej chwili – trzeba mieć wiedzę na temat tego, gdzie i kiedy energia jest potrzebna oraz wykorzystywana. Umożliwia to na przykład rozwój wirtualnych elektrowni, czyli platform łączących mniejszych wytwórców energii. Wirtualne elektrownie pozyskują dane o tym, jak przebiega produkcja energii w różnych minielektrowniach, i szukają chętnych do kupna energii w odpowiednie miejsca w odpowiednim momencie. Tyle że to nie będzie możliwe, jeśli nie potraktujemy poważnie cyfryzacji i digitalizacji naszej energetyki. To też jest duże wyzwanie i w niektórych klastrach prowadzone są dosyć zaawansowane eksperymenty wokół tych rozwiązań – choć jeszcze nie na takim etapie, by móc je traktować jak skuteczny, korzystny finansowo i gotowy do wzięcia model biznesowy.
A gdzie i jak konkretnie działają w Polsce klastry energii i co im się udało?
Takie projekty funkcjonują w różnych częściach Polski, także w regionach, w których nadal trwa wydobycie węgla. Mam tu w szczególności na myśli wschodnią Wielkopolskę z węglem brunatnym, ale też częściowo Górny i Dolny Śląsk. Można wskazać dwa zasadnicze typy klastrów: jeden o nachyleniu przedsiębiorczym, a drugi komunalno-samorządowy. Dodam tylko, że sam klaster jako porozumienie cywilnoprawne nie może zawierać umów czy posiadać koncesji, nie ma majątku, więc kluczowe dla ich działania jest to, jaki podmiot prowadzi inwestycje i faktycznie posiada infrastrukturę.
Czyli kto na przykład?
W typie przedsiębiorczym stroną takiej umowy są często firmy, które zainwestowały w farmy fotowoltaiczne i inne OZE w takim modelu, jaki jest dostępny dla przedsiębiorstw, a więc np. w ramach aukcji OZE. Aukcje to przetargi ogłaszane przez Prezesa Urzędu Regulacji Energetyki: zwycięzcy, którzy zaoferują najniższą cenę, mogą sprzedawać energię wygenerowaną przez swoje instalacje. Ci właśnie aktorzy animują klaster, wchodzą w kontakt ze społecznościami lokalnymi, samorządami, a przede wszystkim tworzą wspólne strategie co do tego, co można wspólnie zrobić, żeby zwiększyć udział energetyki odnawialnej w lokalnym systemie, pamiętając też o dążeniu do lokalnego bilansowania energii. Wchodzenie w takie relacje zakłada branie przez firmy pod uwagę interesu lokalnej społeczności w ich działalności biznesowej: starają się, wspólnie z samorządem lub innymi lokalnymi interesariuszami, szukać scenariuszy dla rozwoju OZE oraz innych szans dla danego regionu. Myślę tu konkretnie o ZKlastrze, który funkcjonuje w rejonie Zgorzelca, a także – regionie Turowa.
Czyli regionu węglowego.
Zgadza się. ZKlaster stawia sobie za cel wykorzystanie istniejącej infrastruktury do przestawienia regionu wydobywczego na produkujący dużo energii odnawialnej. Tam też pojawił się ciekawy pomysł, żeby zbudować elektrownię szczytowo-pompową, korzystając z infrastruktury pokopalnianej. To duże przedsięwzięcie, które znacznie wykraczałoby poza to, co może zrobić sam klaster. Wspominam o nim, by pokazać, jak praca nad przyszłością i możliwościami regionu w eksperymentalnej formie klastra może mieć wpływ na potężne zmiany i inwestycje. Przy okazji jednak odgrywa ogromną rolę badawczo-rozwojową, co jest istotne w perspektywie potrzeby bilansowania produkcji i konsumpcji energii także na innych, lokalnych rynkach energii.
A jakie ma właściwie znaczenie, że ZKlaster ma przedsiębiorczy profil?
Decyzje inwestycyjne podejmują w nim przede wszystkim firmy, które naturalnie mają większą możliwość, ale też legitymację do podejmowania ryzyka biznesowego. Własny kapitał pozwala im prowadzić eksperymenty czy badania rozwojowe bez pewności, czy przyniesie to zyski. To znacznie trudniejsze dla podmiotów samorządowych. Oczywiście starają się także o dotacje na różne działania, ale własne zasoby to w takim przedsięwzięciu duży atut. Według mnie to świetnie koresponduje z tym, co pisze Kate Raworth.
Co dokładnie masz na myśli?
Moim zdaniem Ekonomia obwarzanka nie jest książką radykalnie antykapitalistyczną czy antyprzedsiębiorczą. Zakłada raczej, że firmy mogą funkcjonować w takiej formie, by osiągać zyski, a jednocześnie zamiast wypychać koszty na zewnątrz, stwarzać zewnętrzne korzyści. W tym sensie model, w którym firmy z konkretnymi interesami i logiką działania tworzą korzyści społeczne dla całego systemu i lokalnej społeczności, wydaje mi się interesujący do rozwijania na przyszłość.
Mówiłaś o dwóch typach klastrów. Podasz jakiś przykład tego komunalnego?
W tym typie wszyscy albo prawie wszyscy członkowie klastra to jednostki samorządu terytorialnego oraz lokalne spółki komunalne, czasem sprywatyzowane, ale spełniających cele użyteczności publicznej. I one wspólnie zastanawiają się – szczególnie w kontekście rosnących cen energii dla samorządu – kto na danym obszarze może wytwarzać energię w dobrej cenie i z korzyścią dla mieszkańców.
Mamy jakiś udany przykład?
Ciekawe działania podejmuje klaster w Ostrowie Wielkopolskim – Ostrowski Rynek Energii – zbudowany przede wszystkim wokół tamtejszego zakładu ciepłowniczego i mający za sobą wieloletnią współpracę z inną firmą – wspomnianym już producentem sklejki. To pokazuje, że często różnego rodzaju podmioty współpracowały ze sobą, zanim trafiły do klastra. W klastrze mogą zebrać swoje doświadczenia i sprawdzić, jakie jeszcze mają opcje na teraźniejszość i przyszłość. Trzeba jednak pamiętać, że Ostrów Wielkopolski jest w pewnym sensie unikatowy, bo posiada niezbędne licencje potrzebne do dystrybucji energii i 30 km własnej sieci energetycznej.
Więc to nie jest przykład możliwy do naśladowania?
Nie jest to raczej model promowany czy uznawany za najbardziej efektywny, bo wybudowanie własnej infrastruktury przesyłowej jest bardzo drogie. Raczej sprawdzi się to w miejscach, gdzie można wykorzystać już istniejące sieci. Ostrowski Rynek Energetyczny jest przykładem bardzo aktywnego klastra, który działa i wymyśla coraz to nowe przedsięwzięcia lokalne. W podobnym modelu funkcjonuje EnergyREGIO w niewielkiej miejscowości, Michałowie.
Tym samym podlaskim Michałowie, które borykało się z kryzysem humanitarnym na granicy z Białorusią?
Owszem. Tamtejsza społeczność lokalna, która bardzo silnie odpowiedziała na ten kryzys działaniami prouchodźczymi, może w zasadzie posłużyć jako anegdotyczny dowód na to, że klaster zwiększa kapitał społeczny. W Michałowie lokalny przedsiębiorca zbudował znacznie wcześniej dwie biogazownie. Aby zwiększyć ekonomiczną racjonalność tego przedsięwzięcia, połączono biogazownie z basenem przy gminnym zespole szkół. Na tej bazie w pewnym momencie powstał klaster.
Obecne plany zakładają budowę kolejnych źródeł opartych na biogazie oraz rozwój własnej sieci, która ma łączyć biogazownię z firmą z branży data center i elastycznym magazynem energii. Z tego powstały ambitne wizje lokalnej transformacji energetycznej: Michałowo zamierza mianowicie osiągnąć neutralność klimatyczną do 2025 roku. Zakładają, że na bazie swojej produkcji OZE będą w stanie zaspokoić 100 proc. potrzeb energetycznych.
Masz jeszcze jakiś przykład, o którym warto wspomnieć?
Ciekawym klastrem, chyba jedynym w swoich rodzaju, eksplorującym tak nowoczesne kierunki rozwoju, jest Wirtualna Zielona Elektrownia Ochotnica w Ochotnicy Dolnej położonej w Tatrach, niedaleko Nowego Targu. Od 2013, zanim ktokolwiek słyszał o klastrach energii, ale też na długo przed boomem prosumenckim przy dużym wsparciu gminy instalowano tam bardzo dużo mikroinstalacji OZE. Nie takich, które stawia się teraz, o mocy ok. 6–8 kW, ale znacznie mniejszych, o mocy koło 2kW, używanych do podgrzewania wody. W Ochotnicy jest prawdopodobnie najwięcej mikroinstalacji na metr kwadratowy w Polsce. Niestety, właśnie przez to pojawiają się liczne problemy z siecią i zasilaniem, które odczuwa zarówno operator sieci, jak i prosumenci.
To nie brzmi jak dobra reklama.
Ale historia się tu nie kończy. Można by ją uznać za porażkę innowatora, ale zamiast tego liderzy klastra zastanawiają się, co zrobić, by wykorzystać mnogość instalacji jako atut: rodzaj naturalnego laboratorium, które pozwoli zrozumieć jak dostosować infrastrukturę do potrzeb prosumentów, ale też dystrybutora. I co ciekawe, w proces poszukiwania rozwiązań jest zaangażowany ten ostatni, czyli Tauron Dystrybucja, chcący „opomiarować” istniejące zasoby, stworzyć rodzaj magazynu i usprawnić przepływ energii: nauczyć się, jak sobie radzić z takim nagromadzeniem mikroinstalacji. Wyniki takich eksperymentów mogą mieć duże znaczenie także poza modelem klastrowym, bo duża liczba prosumentów często stwarza problemy dla sieci.
To może zniechęcać do inwestycji w OZE.
Oczywiście, i wobec tych problemów można by powiedzieć: nie, nie zakładajmy więcej paneli fotowoltaicznych. Ale można też szukać rozwiązań, które pozwolą pokonać istniejące bariery. Tych rozwiązań jeszcze nie ma, trzeba je dopiero wypracować, zainstalować, pomierzyć, sprawdzić. W tym sensie klaster jest żywym laboratorium, współpracujący zresztą także z jednostkami badawczymi, na przykład z Akademią Górniczo-Hutniczą w Krakowie.
Czyli nawet nie do końca udany projekt może przynieść korzyści w szerszej perspektywie?
Uważam, że tak często wygląda uczenie się w tej fazie transformacji energetycznej, kiedy szukamy sposobów na integracje rozproszonego OZE z systemem. W tym konkretnym przykładzie, jest to też korzystne dla rozwoju społeczności, która w obszarze energetyki zaliczyła falstart, ale nie musi zaczynać od nowa, tylko może zrobić kolejny krok. Myślę też, że dla przedsięwzięć podejmowanych w Ochotnicy Dolnej istotna jest osoba tamtejszego wójta – bardzo rzutkiego w temacie energetyki, ale przede wszystkim doświadczonego w budowaniu relacji biznesowych, które przy podobnych projektach okazują się niezbędne. Sama gmina nie byłaby pewnie zdolna dźwignąć problemu, gdyby nie wejście w bliskie partnerstwo z aktorami, którzy mogą więcej, czyli z AGH, Tauronem czy innymi firmami prywatnymi. Fakt, że mają pod swoją opieką takie laboratorium, pracuje na ich rozwojową atrakcyjność i możliwości wykorzystanie tych relacji także w innych obszarach. Plany uwzględniają na przykład prace nad wykorzystaniem wodoru.
Te przykłady pokazują, że klastry mogą być najciekawszą drogą do transformacji energetycznej. Czy to oznacza, że powinniśmy zrezygnować z prosumpcji, czyli produkcji energii przez samych użytkowników?
Lubię temat klastrów, bo eksploruje bardzo przyszłościowe ścieżki rozwoju. Natomiast, jeśli chodzi o realne sukcesy, mierzone gigawatogodzinami energii ze źródeł odnawialnych, to oczywiście w ostatnich latach w Polsce prosumpcja ma dużo większe osiągnięcia. To są realne, wielkie liczby, które wszystkich zaskoczyły – na tyle mocno, że przestano za nimi nadążać.
W jakim sensie?
Za zachętami do indywidualnych inwestycji w zakładanie własnych mikroinstalacji i prosumpcję nie poszły inwestycje w sieci, które miałyby zdolność do absorbowania tej energii bez narażania uczestników systemu produkcji i konsumpcji na trudności. To zaniechanie modernizacji sieci powinno być piętnowane i na to też prosumenci mają pełne prawo narzekać, choć jednocześnie nie brakuje im powodów do zadowolenia.
Są tacy, którzy narzekają, że im się to nie opłaca.
Dostępne do niedawna zasady korzystania z energii były dla nich naprawdę korzystne. Rozumiem jednak, że gdy weszła w życie ustawa o nowej, jakościowej regule rozliczania energii, tzw net billing, dopiero doceniono poprzedni system.
Wcześniej było tak, że trzeba było jak najwięcej energii zużywać na miejscu natychmiast, natomiast to, czego nie zużyto, oddawano do sieci.
Autokonsumpcja jest zawsze najbardziej korzystna dla prosumenta i dla systemu. Do niedawna w ramach systemu opustów lub net meteringu było tak, że w dowolnym momencie w roku można było odebrać 70 proc. energii, którą wysłało się do sieci. Na samym początku środowisko sprzyjające rozwojowi fotowoltaiki było oburzone, że tylko tyle, że to grabież w biały dzień; za bardziej korzystne uważano taryfy gwarantowane, które w Polsce nigdy nie weszły w życie. Z czasem jednak okazało się, że to bardzo dobra oferta, bo magazynujemy za darmo energię z 70-procentową sprawnością. Wykorzystujemy w ten sposób sieci jako rodzaj całorocznego magazynu, z którego w dowolnym momencie możemy odebrać 70 proc. tego, co wyprodukowaliśmy.
To kto miał rację? To był korzystny dla prosumentów układ czy nie?
Liczby mówią same za siebie: pomiędzy 1 stycznia 2018 a 1 stycznia 2022 roku podłączyło się do sieci ponad 800 tysięcy prosumentów. To znaczy, że to była dobra oferta. Jednak problem polegał na tym, że choć produkowaliśmy zieloną energię latem, to kiedy odbieraliśmy ją zimą - to była już energia pochodząca ze spalania węgla w elektrowniach. Wiadomo, że panele na dachach nie wystarczą do dekarbonizacji całego systemu. Ale znowu – nie musimy traktować tego jak porażki. Czas raczej zastanowić się nad tym, co zrobić, żeby ten system działał lepiej.
Teraz mamy nową zasadę – wspomniany net billing. Co dokładnie się zmieniło?
Rozliczanie wartościowe sprawia, że prosument staje się uczestnikiem rynku energii w większym niż dotychczas stopniu, czyli sprzedaje swoją energię do sieci po cenie zależnej od cen giełdowych. Krótko mówiąc, jeżeli chcę sprzedać moją energię wtedy, kiedy jest jej bardzo dużo, np. w słoneczne, czerwcowe południe, dostanę mniej pieniędzy, bo jej wartość spada. Zimą, w okresie braków, będę mogła zrobić to drożej. No ale wtedy oczywiście nie będę miała dużo nadwyżek.
Jak oceniasz to rozwiązanie?
Trudno orzec jednoznacznie. Na pewno net billing jest zachętą do myślenia o magazynowaniu i zwiększaniu konsumpcji wtedy, kiedy jest jej dużo, za pomocą różnych bardziej zaawansowanych rozwiązań, także związanych z agregowaniem i zarządzaniem popytem. Co więcej, przy obecnych skokach cen energii i w obliczu kryzysu rozliczanie wartościowe może być nawet korzystne dla prosumentów bez wchodzenia w te nowe rozwiązania, czego nikt się spodziewał. Ale też nikt nie może mikroinwestorowi tego zagwarantować czy przewidzieć, kiedy jego inwestycja się zwróci, bo trudno oszacować przyszłe ceny energii na giełdzie. Z tego punktu widzenia to bardzo zniechęcające. Myślę jednak, że zamiarem ustawodawcy było też dążenie do zharmonizowania potrzeb prosumentów z potrzebami i możliwościami całego systemu.
No dobrze, ale w tej chwili ustawodawca de facto ograniczył prosumpcję.
Tak, powodem są wspomniane zaniedbania dotyczące modernizacji sieci elektroenergetycznych, których przyczyn można się dopatrywać w decyzjach podjętych pół wieku temu. To z tego powodu w Polsce zwiększanie liczby prosumentów nie jest możliwe na dużą skalę i bez różnych dysfunkcji. Oczywiście z tym też da się coś zrobić, ale wymaga to środków. Eksperci mówią, że w tej chwili na każde euro wydane na nowe moce OZE trzeba wydać jedno euro na modernizację sieci. Można powiedzieć, że obecnie prosumenci są karani gorszymi warunkami za zaniedbania na poziomie systemu.
Konieczność zmiany tego stanu to także powód, dla którego potrzebujemy instytucji, o których mówiłyśmy na początku: systemu nie da się przestawić tylko wysiłkiem prosumentów, trzeba, żeby ktoś tym wszystkim sterował – stwarzając też realne możliwości zaangażowania dla jednostek i społeczności. A więc na przykład pomyślał, że jak tworzymy korzystne warunki do inwestycji w mikroinstalacje, to jednocześnie dbamy o to, żeby coraz lepszy stan sieci dotrzymał im tempa.
Mamy klastry energii, mamy prosumentów, a co ze spółdzielniami energetycznymi, które są przecież dość dobrze znane w Polsce?
Spółdzielnie może i są znane, ale w tym momencie w Polsce funkcjonują tylko dwie spółdzielnie energetyczne. Choć wydaje się, że to forma bardziej poręczna niż klastry energii, bo .in.. ma specjalne uprawnienia, osobowość prawną, jest regulowana przez prawo spółdzielcze, a zarządzanie nią jest z definicji bardziej demokratyczne.
W klastrach chyba też zarządza się w sposób demokratyczny?
W klastrze możemy się umówić, jak chcemy w ramach umowy cywilnoprawnej: może być mniej lub bardziej demokratycznie. W spółdzielniach jest to odgórnie ustalone: udziałowcami w spółdzielni są jej członkowie, a majątek należący do spółdzielni stanowi prywatną własność jej działaczy. Niezależnie od wysokości udziałów każdy z członków ma jeden głos. Zyski spółdzielni są reinwestowane lub dzielone w ustalony sposób (np. proporcjonalnie do liczby udziałów lub po równo).
Ważnym ograniczeniem jest to, że spółdzielnie energetyczne mogą działać wyłącznie na terenach gmin wiejskich i wiejsko-miejskich, a więc można by je nazwać energetycznymi spółdzielniami rolniczymi. Głównym celem spółdzielni jest autokonsumpcja energii: muszą zużywać minimum 70 proc. energii z własnej instalacji. Problemem jest też brak możliwości wolnego handlu wytworzoną energią czy bariery regulacyjne dotyczące budowy linii bezpośrednich, o których mówiliśmy przy klastrach. W rezultacie różnych trudności, do tej pory spółdzielnie się nie rozwinęły. Wiem jednak, że teraz – także w odpowiedzi na wysokie ceny energii – gminy są zainteresowane rozwijaniem spółdzielni bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Działa też kilka projektów inkubacyjnych, w ramach których eksperci mają pomóc społecznościom rozwiązać problemy, na które natrafiają. Mam nadzieję, że już w przyszłym roku zobaczymy więcej działających spółdzielni energetycznych.
Ale skąd wziąć pieniądze na inwestycje?
Dobre pytanie. Obawiam się, że spółdzielnie wymagają dużego dofinansowania z zewnątrz. Spore nadzieje pokładane są w środkach unijnych, w tym tych z KPO. Inna droga to próba opracowania modelu, w którym na wyłożenie pieniędzy skusi się prywatny inwestor. Chociaż wysokie ceny energii są wielkim problemem, to przyczyniają się też do tego, że pewne inwestycje, które jeszcze niedawno byłyby nieopłacalne, teraz pojawiają się na stole. Widać zresztą, że bariery finansowe związane z dzisiejszymi cenami energii motywują samorządy do działania. I jest szansa, że te starania przyniosą efekty.
A jakie jeszcze przeszkody na drodze do rozwoju napotyka obecnie energetyka społeczna?
Generalnie problemem jest brak sprawdzonego modelu. Trudne warunki regulacyjne sprawiają, że działania na rzecz lokalnej energetyki w Polsce są ciągle w powijakach. Ale także w państwach Europy Zachodniej, gdzie spółdzielnie i inne formy są bardziej okrzepłe, pojawiają się różne problemy. To nie jest tak, że oni już wszystko mają doskonale rozpoznane i rozwiązane, a my możemy tylko się od nich uczyć.
Potrzebujemy modernizacji infrastruktury, ułatwień w kwestiach dystrybucyjnych i pomysłów na magazynowanie energii oraz na to, jak produkowaną energię wprowadzić na rynek z korzyścią dla zaangażowanych aktorów, ale też dbając o stabilność całego systemu.
Jednak na pewno niezbędne są zmiany, które wzmocnią pozycję aktorów społecznych na rynku energii. Model, którego potrzebujemy, to taki, który pokazywałby, jak energia ma być wpuszczana do systemu, żeby zbudować obszar lokalnego bilansowania. Tego dotyczą eksperymenty, o których mówiłyśmy.
Możemy się spodziewać, że będzie ich więcej?
W ostatnich latach pojawiają się coraz silniejsze instytucje sieciujące i gromadzące know-how, ale też lobbujące za takimi rozwiązaniami. Myślę też, że wielu przedstawicieli z mainstreamu energetycznego rozumie, że uspołeczniona energetyka będzie elementem całego systemu, tylko nie wiadomo jeszcze do końca, jak ten element dopasować. Nie ma się co oszukiwać – obecny system energetyczny stworzony został w sposób, który tłamsi, a nie absorbuje inną, oddolną logikę działania. Natomiast akceptacja tego, że nadchodzi zmiana, jest coraz większa.
Dlatego – wracając do początku naszej rozmowy – ponownie podkreślam: nie widzę sensu w przeciwstawianiu sobie społeczeństwa i systemu. Zauważam konieczność włączania nowych rozwiązań do istniejącego systemu w taki sposób, by nie powodować nadmiernych zakłóceń, co oczywiście nie znaczy, że po stronie systemowej – w firmach i instytucjach – nie brakuje ludzi, którzy tego nie chcą i sabotują zmiany. Sądzę jednak, że wkrótce będą w mniejszości, bo obecnie trwają intensywne poszukiwania różnych form współpracy, zwłaszcza na poziomie lokalnym.
Może w takim razie brakującym puzzlem w narracji o transformacji energetycznej jest mówienie o przyszłości regionu czy społeczności lokalnej, a nie Polski czy Europy odchodzących w tym czy innym roku od węgla?
Zdecydowanie się z tym zgadzam, choć to nie znaczy, że nie mamy wywierać presji na polskim rządzie czy organach unijnych. Mocno wierzę w pozytywny wpływ argumentów o realnych zmianach i korzyściach dla naszego otoczenia. Opowieści o wielkiej transformacji energetycznej czy zapobieganiu zmianom klimatu są nieskuteczne z uwagi na swoją abstrakcyjność i odległość. Myślimy o tym, i od razu płyną kolejne zmartwienia – lub wymówki – bo co z Chinami, co z USA? I czujemy się zupełnie bezradni.
Zostaje więc kwestia dobra naszej społeczności, bezpośredniego otoczenia jako argument?
Wsparcie działań w takim Michałowie, gdzie mieszkańcy działają na rzecz neutralności klimatycznej do 2025 roku, wydaje mi się bardziej realistyczne i dające poczucie sprawczości. Nie mam tutaj wprawdzie danych, żeby jednoznacznie mówić o motywacjach, ale nie sądzę, by skuteczny był imperatyw „musimy ocalić matkę Ziemię”, bo samo Michałowo czy Ostrów Wielkopolski planety nie ocalą. Zakładam raczej, że do działania bardziej zachęca poczucie, że dekarbonizacja energetyki przyniesie nam inne korzyści, w tym przede wszystkim bezpieczeństwo energetyczne i ekonomiczne. Szukanie wspólnych zysków wydaje mi się najlepszą drogą transformacji energetycznej.
Co jeszcze powinno się znaleźć w energetycznym obwarzanku?
Efektywność energetyczna. Trzeba to podkreślać na różnych poziomach, w szczególności – samorządowym. Skoro mamy problemy z ogrzewaniem, wsparcie termomodernizacji powinno być odgórnie organizowane i oczywiste, zwłaszcza że tak jawnie przynosi same korzyści: ekologiczne, społeczne, ekonomiczne, także antyinflacyjne, do tego uniezależnia nad od eksportu. Zwiększanie efektywności energetycznej jest nieinwazyjnym działaniem z pozycji postwzrostowej. Dzięki temu, że dziś ocieplimy dom, jutro będziemy eksploatować mniej różnego rodzaju zasobów, w tym pracy, a to pozwoli nam zwolnić i żyć spokojniej i bezpieczniej.
Skoro to oczywiste, to czemu jeszcze tego nie zrobiliśmy?
Oczywiście skala potrzebnych inwestycji jest bardzo duża, a sama wizja, że każdy stojący w Polsce dom zostanie poddany termomodernizacji, jest nierealistyczna, bo w przypadku niektórych okaże się ona całkowicie nierentowna. Na pewno warto wprowadzić wysokie standardy efektywności energetycznej dla owych budynków. Planując działania, trzeba też brać pod uwagę sprawiedliwość społeczną i energetyczną.. Warto byłoby więc także zastanowić się, czy dodatek węglowy w danym gospodarstwie faktycznie rozwiązuje problem na trwałe, czy go łata jedynie na bieżąco.
A co w zamian?
Może właśnie termomodernizacja to lepszy krok? Albo odwrotnie – tam, gdzie ewidentnie się nie opłaca ocieplać domu, dotacje na paliwo sprawdzą się lepiej? Niemniej jednak inwestujmy w termomodernizację i pompy ciepła – dzięki nim zabezpieczamy się przed różnymi wydarzeniami, jak te za wschodnią granicą, skutkujące drożeniem i niepewnością dostaw energii, ale też przed zwykłymi awariami prądu czy ciepła.
Istnieje obawa, że transformacja energetyczna może przebiec tak, jak ta ustrojowa, rodzić lub zaostrzać konflikty klasowe. Pewne możliwości mogą okazać się trampoliną do realizacji interesów najsilniejszych grup, które nie będą myśleć o sprawiedliwości. Czy da się tego uniknąć?
Możemy pomyśleć na przykład o niekorzystnym scenariuszu, kiedy zamożni obywatele i obywatelki zostaną prosumentami, a reszta – z różnych powodów wykluczona z możliwości inwestowania – będzie płacić krocie za energię. Dążenie do ograniczenia tego zagrożenia leży w interesie społecznym. Co więcej, jest ważne jeśli chcemy żeby transformacja się powiodła z powodów ekologicznych i klimatycznych – bo jeśli będzie postrzegana jako niesprawiedliwa, to ucierpi jej legitymizacja. Dlatego oprócz analiz technicznych – jak przebudować system możliwie szybko i efektywnie, bo kryzys klimatyczny nas ponagla - potrzebujemy analiz i dyskusji, która pokazywałaby nam, jak transformacja energetyczna wpływa na położenie i szanse osób z różnych grup społecznych, dochodowych i zawodowych. Oraz dążyć do tego, żeby transformacja przyniosła korzyści różnym grupom.
A jak one się dzisiaj rozkładają – zanim tę analizę kompleksowo przygotowujemy?
Rozwiązania polegające na wielkich inwestycjach indywidualnych w prosumpcję właśnie z tego powodu są kontrowersyjne, bo dotyczą osób dysponujących niemałymi środkami, mieszkających w domach jednorodzinnych, pod pewnymi względami uprzywilejowanych. Oczywiście mikroinstalacje się bronią, ale to nie może być jedyny sposób udziału w systemie energetycznym. Spółdzielnie też są tu ciekawą formą przy założeniu, że wkład finansowy może być mniejszy niż przy indywidualnej inwestycji w OZE, nie wyklucza nas też automatycznie fakt, że nie jesteśmy właścicielami domu. Ale znowu, może się okazać, że znajdzie się grupa ludzi, którzy mimo wszystko nigdy się nie zaangażują. Na Zachodzie widać, że w spółdzielniach dominują emerytowani biali inżynierowie. Musimy pamiętać, że oprócz bariery finansowej istnieje też bariera partycypacyjna.
Chodzi ci o to, że nie wszyscy chcą i mają przestrzeń do zaangażowania się w społeczną energetykę? To może trzeba nasilić działania edukacyjne?
Dla niektórych to, że muszą gdzieś iść i się zapisać, jest przeszkodą nie do pokonania. I moim zdaniem trzeba to zaakceptować: zadbać o interesy osób, które z tych czy innych powodów nie chcą lub nie mogą zaangażować się osobiście. Oczywiście możemy zachęcać i edukować, promować te formy uczestnictwa w życiu publicznym; także kształtować je w ten sposób, żeby były faktycznie opłacalne i przejrzyste. Na część osób to podziała, a na inne – wciąż nie. Uważam, że bezpośredni udział jest ważny, natomiast potrzebne są też instytucje, które będą dbały o „energetyczne” interesy danej społeczności bez względu na jej możliwości partycypacyjne.
Jakie na przykład?
Myślę, że wszystkie okołokomunalne modele mogą stwarzać takie opcje: czyli modele, w których samorząd podejmuje działania na rzecz lokalnej energetyki w interesie wszystkich mieszkańców. Ważne będzie także wsparcie odgórne w termomodernizacji mieszkania czy domu. Nie możemy liczyć na to, że wszyscy obywatele i obywatelki wykażą inicjatywę i zadbają o własne interesy. Są grupy, o które trzeba zadbać od początku do końca. To zadanie powinny realizować samorządy za pośrednictwem pomocy społecznej, z zaangażowaniem instytucji doradczych, które mówią na przykład, gdzie trzeba złożyć dokumenty, jakich dokonać wyborów, jakie inwestycje będą w danym przypadku najbardziej korzystne. Chodzi o zadbanie o tych, którzy nie są aż tak przedsiębiorczy na rynku energii, ale powinni być bezpieczni. Bo wszyscy powinniśmy być bezpieczni.
**
Dra Agata Stasik – socjolożka, adiunktka na Akademii Leona Koźmińskiego. W 2015 roku obroniła pracę doktorską w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmuje się badaniami w obszarze studiów nad nauką i technologią oraz społecznych aspektów energetyki, w których podejmuje tematy społecznego wytwarzania wiedzy o technologii i środowisku, postrzegania ryzyka, współpracy naukowców z różnymi grupami użytkowników i obywateli, a także nowych form organizacji i współpracy, które powstają wraz z przemianami technologicznymi. Autorka książki Współwytwarzanie wiedzy o technologii. Gaz łupkowy jako wyzwanie dla zbiorowości (2019). Obecnie pracuje nad książką o sprawczości w procesie transformacji energetycznej
Artykuł pojawił się pierwotnie na stronie Krytyki Politycznej.
Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie rozmówczyń i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.