Z tych wyborów obie główne partie USA wychodzą poobijane. Demokraci długo nie poradzą sobie z porażką. Wszystkie wskaźniki i historyczne tendencje ich faworyzowały. Bezrobocie było rekordowo niskie, a urzędujący prezydent wyjątkowo popularny. Clinton walczyła o trzecią kadencję Obamy i przegrała z kretesem.
Radosław Korzycki
Centrolewica musi przeprowadzić serię rozliczeń. Wielki przegrany prawyborów Bernie Sanders, jak wskazywały nawet jesienią symulacyjne sondaże, rozgromiłby Trumpa. Faworyzowanie przez establishment Clinton, pomimo jej oczywistych słabości jako kandydatki, skończyło się katastrofą. Czas przemyśleć partyjne procedury i zwyczaje, żeby na długie lata nie oddać pola republikanom. Tymczasem Partia Republikańska też kończy tę kampanię wewnętrznie rozdarta. Do nowego Kongresu dostało się wielu kandydatów, którzy otwarcie krytykowali Trumpa. Senatorowie i kongresmeni-elekci znaleźli się w wyjątkowo trudnym położeniu.
Zacznijmy od przegranych. Bernie Sanders, 74-letni żyd z Brooklynu, który reprezentuje w senacie stan Vermont, doprowadził w Partii Demokratycznej do prawdziwego rokoszu. Absolutnie nikt nie dawał mu szans na wygranie choćby jednego partyjnego plebiscytu, a tymczasem utrzymał się w walce do samego końca, do czerwcowych prawyborów w Kalifornii. Hillary Clinton cały czas czuła na plecach jego oddech. Ale Sanders wystraszył nie tylko establishment centrolewicy z Barackiem Obamą na czele. Pokazał waszyngtońskim wyjadaczom, że zaczęli tracić kontakt ze swoją wyborczą bazą.
Bernie jest politykiem starego typu. Uważa, że ważna jest debata, idee, naprawianie świata. Nie ma żądzy władzy dla samej władzy. Nie umie przekroczyć smugi cienia i grać kwitami oraz rzucać obelgami, chociaż w amerykańskiej polityce jest to – jak i na całym świecie – smutnym standardem. Podczas gdy republikanie wyzywali się od „przygłupów” i „złodziei”, licytowali się na to, kto ma dłuższe prącie, a w końcu Trump przekroczył wszystkie granice przyzwoitego języka, demokraci rozmawiali wyłącznie o programie. Jednak reguły gry są takie, że Sanders powinien był sięgnąć po argumenty, który obciążały Clinton. - Hillary ma sporo na sumieniu. Bank inwestycyjny Goldman Sachs, który za prezydentury Obamy uniknął kar za swój udział w doprowadzeniu do kryzysu 2008 r., płacił jej spore pieniądze za „gościnne występy” na swoich galach i sympozjach. Do tego dochodziła sprawa potencjalnych prokuratorskich zarzutów o złamanie tajemnicy państwowej, która przecież ciągnęła się do samego końca kampanii. To i kilka innych spraw można było wykorzystać - mówi DGP Dante Scala z Uniwersytetu New Hampshire. Taki paradoks nieciekawych czasów: Sanders przegrywał prawybory, bo grał fair. Ale nie przegrał walki o odmianę oblicza Partii Demokratycznej.
Senatora najbardziej uwielbiali młodzi, przede wszystkim studenci i niedawni absolwenci. Widzą w nim niezłomnego rycerza, który doskonale diagnozuje słabości systemu politycznego i zglobalizowanego świata. I to o nich musi teraz zawalczyć osłabiona kampanią partia.
Młodzi niosą demokratów
Millenialsi są na tyle wykształceni, że rozumieją, o co chodzi w polityce. Wiedzą, kto doprowadził do kryzysu w 2008 r. i kto nie został za to rozliczony. I to wśród nich oraz innych politycznie wyemancypowanych grup Sanders zbudował swoją frakcję. Przykład: kiedy listownie w prawyborach głosowali demokraci mieszkający za granicą, pokonał on Clinton 70 do 30 proc. Ale jacy Amerykanie zamieszkują poza USA? Studenci albo wysoko wykwalifikowani profesjonaliści. Generalnie ujawniła się pewna tendencja: socjaldemokracja w stylu skandynawskim, o jakiej mówił Sanders, wygrywała w konwentyklach, w których głosowanie poprzedza dyskusja, a uczestniczyli w niej najbardziej zainteresowani polityką wyborcy.
Młodzi wywalczyli w tej kampanii jedną kluczową dla nich sprawę. Hillary Clinton zobowiązała się do tego, że państwo będzie subsydiować naukę na stanowych uniwersytetach. We współczesnej Ameryce, w której awans społeczny jest trudny jak w żadnym innym państwie Zachodu, na studia stać w zasadzie wyłącznie dzieci ludzi wykształconych, którzy edukację potomstwa zaplanowali już w momencie jego narodzin.
– Dzisiaj, jeśli nie ma się bogatych rodziców, to student sam się nie utrzyma, jeżeli nie pójdzie do pracy. A Obama i demokraci byli bardziej zainteresowani pomaganiem bankom inwestycyjnym niż ludziom z klasy średniej. Oczywiście głosowałam na Clinton, bo faszyzm mnie przeraża, ale Partia Demokratyczna musi się zmienić. Wychowałam się na Brooklynie. Moją kongresmenką, odkąd pamiętam, jest Nydia Velasquez. To pierwsza Portorykanka w Izbie Reprezentantów, wygrywa wybory zwykle z 80- procentowym poparciem. Ale sponsorem jej kampanii jest Goldman Sachs i ona walczy z jakimikolwiek regulacjami Wall Street. Cieszę się, że przerejestrowałam się na głosowanie w Pensylwanii i nie musiałam na nią głosować – mówi DGP Alex Newell, studentka Uniwersytetu Bucknella w Lewisburgu.
Liderzy demokratów widzą, że bez millenialsów spadną do defensywy. Dlatego w oficjalniej platformie wyborczej partii zapisano, że ich kandydatka na prezydenta będzie forsować płacę minimalną na poziomie 15 dol. w całym kraju. Ale Sanders i jego sojuszniczka, pogromczyni wielkich banków inwestycyjnych senator Elizabeth Warren wywalczyli na establishmencie, że będą mieli wpływ na to, kto obsadzi resorty gospodarcze, jeśli to demokraci będą tworzyć nowy rząd. Koniec z biznesmenami i ludźmi ściągniętymi z Wall Street. Ich faworytem do urzędu sekretarza skarbu jest Joseph Stiglitz, doradca Billa Clintona i faworyt ruchu Oburzonych. Także demokraci, aby utrzymać jedność, skręcają mocno w lewo.
O ironio, język Sandersa, który po nim odziedziczyła i używała Clinton, w ogóle nie trafiał do jego podstawowego politycznego klienta: spauperyzowanych z powodu kryzysu robotników. Sam Bernie wpadł w pułapkę, kiedy na gehennę bezrobocia i rosnące rozwarstwienie płacowe zaproponował zakładanie spółdzielni pracowniczych, instytucji zanikającej od 30 lat. „Zamiast dawać ulgi podatkowe korporacjom powinniśmy pomagać ludziom przejmować przedsiębiorstwa i umożliwić im zarządzanie nimi z pominięciem chciwych menedżerów” – mówiła za Sandersem Hillary. To się jednak defaworyzowanym pracobiorcom kojarzy z komunizmem.
Im właśnie ukojenie lęków i gniew na „system” przyniósł Donald Trump. On nie używał akademickiego języka, roztrząsając niuanse o patologiach banków inwestycyjnych i funduszy hedgingowych, tylko mówił: „Meksykanie zabrali wam pracę”. Czyli nie jakaś koniunkcja abstrakcyjnych czynników tylko konkretny obcy, wróg.
Ponad dekadę temu Thomas Frank w „Co z tym Kansas?” pisał o zwrocie wyalienowanych politycznie robotników w stronę prawicy: „Pozbaw ich pracy, a zaraz staną się zarejestrowanymi republikanami (…), wydaj ich oszczędności na kaprysy menedżera, a zapiszą się do John Birch Society (ultrakonserwatywne i probiznesowe stowarzyszenie – red.)”. Oni nie potrafią zaufać Sandersowi. Senator jest dla nich zwiastunem jeszcze większego zagrożenia. - Ludzie o niskim kapitale społecznym i nieuporządkowanych emocjach nie lubią, kiedy się im mówi w twarz, że są biedni, uświadamia im ich skomplikowane społecznie położenie. A to robili w kampanii demokraci – ocenia w rozmowie z DGP Marainne LaFrance, psycholożka z Uniwersytetu Yale.
Prawicowy lewicowiec
Zimą Trump walczył o republikańską bazę i obelgi wobec mniejszości, perspektywa budowy muru oddzielającego USA od Meksyku i odwoływanie się do izolacjonizmu oraz wartości „małych miasteczek” wystarczyły, by porwać tłumy i pokonać pełnych ogłady kandydatów establishmentu. Okazało się, że i jesienią to wystarczyło. Ale przede wszystkim mówił rzeczy, które są w Partii Republikańskiej bardzo niepopularne.
Niewielu zwraca uwagę, ile miejsca Trump poświęca sprawie liberalizacji handlu. A jest w tej sprawie „na lewo” od Hillary Clinton... „Jestem za wolnym rynkiem, ale negocjacje w sprawie nowych umów z krajami Azji (TPP) i Unią Europejską (TTIP) są prowadzone fatalnie, bardzo niekorzystnie dla USA. Gdy ta pierwsza wejdzie w życie, nasz deficyt handlowy z Chinami będzie wynosić 500 mld dolarów”, mówił podczas jednej z debat. Nieraz obiecywał też, że jeśli będzie prezydentem, Stany opuszczą NAFTA – Północnoamerykański Układ Wolnego Handlu.
I znowu: nie raz opowiadał w – jak się okazało kluczowym – Michigan dokładnie to, co mieszkańcy tego stanu, będącego podupadłym zagłębiem przemysłu samochodowego, chcieli usłyszeć. „Powiedzmy, że Ford buduje w Meksyku, gdzie praca jest tańsza, wielką fabrykę. Powiedzmy, że za dwa i pół miliarda dolarów. Jako prezydent zadzwoniłbym do prezesa Forda i powiedziałbym, że jeśli liczy, iż bez dolara podatku zaleje tymi autami rynek USA, to... po moim trupie! Każde auto stamtąd sprowadzane powinno być oclone kwotą 35 proc. jego wartości” – wołał na wiecu.
I ubożejące „niebieskie kołnierzyki” mu uwierzyły – w tym graniczącym z Kanadą stanie zmiażdżył republikańską konkurencję. Jednak perspektywa, że jako prezydent zbuduje mur wzdłuż Rio Grande, by radykalnie zatrzymać nielegalną imigrację z Meksyku – z czego żartują satyrycy po obu stronach Atlantyku – jest na zdrowy rozsądek znikoma. Ale wojna celna z Meksykiem jest jak najbardziej możliwa.
Nowojorski miliarder robił wszystko po swojemu. Już w maju, kiedy zapewnił sobie nominację, spotkał się z Karlem Rovem, spin doctorem Busha juniora i jednym z najlepszych w Ameryce specjalistów od wygrywania wyborów. Ten relacjonował później, że Trump snuł wizję tego jak powalczy o Oregon. I w ogóle nie reagował, kiedy Rove chciał mu przerwać i odradzić jakąkolwiek walkę o ten stan, który po raz ostatni zagłosował na republikanina w 1984 r., kiedy Ronald Reagan rozgromił Waltera Mondale'a w 49 na 50 stanów. Trump dalej mówił, że pas rdzy będzie jego.
Ale oprócz samego Trumpa jest jeszcze licząca sobie 160 lat partia, z której wywodzili się tacy politycy jak Abraham Lincoln, Theodore Roosevelt, Dwight Eisenhower i obydwaj Bushowie.
Wygrana Trumpa stawia temu stronnictwu nie lada wyzwania. Może się stać po prostu partią białych ludzi, niezależnie od tego czy lubią wolny rynek czy nie. A tych jest dalej w Ameryce 68 procent. Poza tym liderzy i stratedzy prawicy długo się martwili, że Trump ciągnie ich kandydatów w dół. Okazało się, że wielu z nich wyniósł w górę. Zwycięzcy muszą spłacić dług swojemu prezydentowi i bohaterowi. Może to ich kosztować radykalną przemianę tożsamości. Przykładem może tu być doświadczenie Newta Gingricha, byłego przewodniczącego Izby Reprezentantów i ojca konserwatywnej rewolucji, skutkiem której za pierwszej kadencji Billa Clintona republikanie odbili obie izby Kongresu. To Gingrich był wówczas jednym z architektów umów wolnohandlowych, a w zakończonej właśnie kampanii wystąpił przed kamerami i przyznał, że raz na zawsze zmienił zdanie. Od teraz uważa, że Ameryka powinna wejść na ścieżkę protekcjonizmu. A to tylko jeden z czysto lewicowych postulatów, który muszą przysposobić republikanie, żeby przetrwać pod prezydentem Trumpem.
Wygrana miliardera wielu republikańskich polityków napawała grozą. Na początku sierpnia grupa aż 50 byłych ministrów i wiceministrów z republikańskich rządów napisała wspólny list, w którym stanowczo odcięła się od Donalda Trumpa i oświadczyła, że nie nadaje się na prezydenta, a jego rządy byłyby zagrożeniem dla bezpieczeństwa narodowego Ameryki. „Panu Trumpowi brakuje charakteru, wartości i doświadczenia by pełnić najwyższy urząd w państwie. Osłabia moralny autorytet Stanów Zjednoczonych w całym wolnym świecie. Nie ma podstawowej wiedzy o amerykańskiej konstytucji, prawie, o tym jak działa większość instytucji oraz o wolności wyznania, wolnych mediach i niezależnym sądownictwie” - napisali politycy, wśród których znaleźli się byli sekretarze bezpieczeństwa narodowego Michael Chertoff i Tom Ridge, b. szef CIA Michael Hayden, b. podsekretarz stanu John Negroponte i, co w kontekście republikańskiego dziedzictwa symboliczne, b. reaganowski wiceszef Pentagonu William Howard Taft IV, prawnuk prezydenta o tym samym nazwisku.
Oficjalnie dwaj najważniejsi obok Trumpa republikańscy politycy, czyli przewodniczący Izby Reprezentantów Paul Ryan i szef senackiego klubu partii Mitch McConnell popierali wytypowanego w prawyborach przez „bazę” kandydata. Ale za kulisami opowiadali, że woleliby prezydent Clinton i dwie republikańskie izby Kongresu, żeby blokować całą jej agendę. Tak, by w 2020 r. może rzucić jej wyzwanie i wygrać, gdyby ta się będzie ubiegać o reelekcję. Od połowy lata partyjni liderzy wysyłali do dziennikarzy, sponsorów i działaczy republikańskich sygnał, że dotąd RNC, czyli Narodowy Komitet Republikanów może przestać pomagać Trumpowi. W ostatnim tygodniu kampanii sam kandydat rzutem na taśmę wpłacił na konto kampanii 25 mld. dol.
Obóz Donalda jest bardzo nieufny wobec knujących liderów i RNC. Trump długo nie chciał udzielić poparcia walczącemu o reelekcję Paulowi Ryanowi oraz centrowym senatorom Kelly Ayotte i Johnowi McCainowi. Zrobił to wreszcie, ale z niechęcią i pod dużą presją Waszyngtonu. Jego współpracownicy uważali, że partyjna centrala już dawno podjęła decyzję o odcięciu się od Trumpa.
Ale ludzie z RNC mają problem ze swoim kandydatem nie tylko z powodu notorycznych gaf i graniczących z podżeganiem do przestępstwa, wygłaszanych na wiecach gróźb, jak choćby wtedy, kiedy zasugerował, że właściciele broni będą mogli „odpowiednio zareagować”, gdyby prezydent Clinton chciałaby im tę broń zabrać. Partyjni wyjadacze z Komitetu wystraszyli się, że ekscentryczny miliarder chce zawłaszczyć ich partię.
- Przede wszystkim on zniechęca do siebie wielki biznes i banki inwestycyjne. A bez tego nie da się na dłuższą metę prowadzić kampanii. Nie chodzi tylko o prezydencki wyścig. Kongresmeni, senatorowie, lokalni politycy. Oni nie mogą liczyć na datki po 27 dol. od milionów osób, tak jak zrobił to Bernie Sanders. Jeżeli natomiast Trump przejąłby rząd dusz w partii i wzbogacił bazę o tradycyjnie demokratyczną klasę robotniczą, to jest w stanie wymienić cały establishment na swoich ludzi. Ale zapowiedzią takiej ewentualnej przemiany republikanów była już Sarah Palin osiem lat temu – mówi w rozmowie z DGP Richie Franks, który doradzał lokalnym republikanom w Nowym Jorku.
– Fenomen Trumpa, nowojorskiego miliardera, sprowadza się do tego, że odkrył dawno porzuconą lewicowość – twierdzi Dante Scala. – Odwołując się do tych, którym ich położenie i polityczne potrzeby trzeba tłumaczyć dużymi literami. Liderzy republikańscy, chociaż wybory ich wzmocniły, są teraz zakładnikami Trumpa i jeżeli chcą ocalić swoje wpływy w partii, muszą zgodzić się na przewrót kopernikański w myśleniu o gospodarce.
Artykuł powstał dla Tygodnika Powszechnego dzięki wsparciu Fundacji im. Heinricha Bölla.
Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.