W najbliższych latach gwałtowne turbulencje polskiego rynku energii są nieuniknione – nadal będziemy stawiać czoła wysokim cenom energii i nadal udział węgla w miksie energetycznym będzie zbyt wysoki. Jeśli jednak traktować ostatnie decyzje rządu serio, dokonuje się w Polsce zmiana energetycznego paradygmatu, atom zmienia bowiem warunki gry na każdym możliwym poziomie.
Historia polskiej elektrowni atomowej sięga w przeszłość daleko głębiej niż do roku 2009, kiedy to ówczesny premier Donald Tusk podjął decyzję o jej budowie, obiecując, że będzie gotowa w 2019 roku. Plany przewidywały dwa bloki o mocy 3000 MW każdy. Koszty szacowano na ok. 50 mld złotych. Początkowy entuzjazm malał szybko i odwrotnie proporcjonalnie do skali trudności: państwu nie udało się wskazać jednoznacznie lokalizacji (w grę wchodziły 3 miejsca), podobnie jak wypracować modelu finansowania inwestycji, która przy tak kosztownych zamierzeniach jest kwestią kluczową. Na jej niekorzyść zadziałał też efekt katastrofy w Fukushimie: mimo że po 2011 roku rząd nie wycofał się ze swoich zamierzeń, to zapał wyraźnie stygł, aż w końcu projekt został schowany do szuflady. Politycy wyciągali go od czasu do czasu, deklarując wolę budowy i na deklaracjach się kończyło. Co nie ulega wątpliwości, to fakt, że już na początkowym etapie dyskusji atom okazał się przedsięwzięciem niesłychanie drogim: w latach 2009 – 2015 gaże polityków oraz ekspertów biorących udział w projekcie wyniosły ponad 240 mln złotych.
Żeby zrozumieć polskie kłopoty z atomem, trzeba jednak cofnąć się w odleglejszą przeszłość. Przygotowania do budowy siłowni jądrowej rozpoczęły się już na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego wieku. Władze wyznaczyły lokalizację w nadmorskim Żarnowcu i rozpoczęły zaawansowany program kształcenia przyszłej kadry technicznej. Katastrofa w Czarnobylu i wywołany nią sprzeciw społeczny spowodowały zatrzymanie projektu. W rezultacie kadry rozjechały się po świecie, system energetyczny ugrzązł w węglu kamiennym i brunatnym, czego konsekwencje odczuwamy dzisiaj szczególnie boleśnie, odcięci od taniego surowca z Federacji Rosyjskiej. Kolejne rządy wspierając węgiel obawiały się również znacznie mniej kontrowersyjnych, a szybszych w realizacji i zeroemisyjnych odnawialnych źródeł energii. Branża wiatrowa, wbrew zapowiedziom polityków PiS, nadal nie może doczekać się zniesienia zasady 10h, która zablokowała rozwój farm wiatrowych na długie lata.
Wróćmy do czasu teraźniejszego. Po dojściu do władzy w 2015 roku prawica próbowała reanimować Program Polskiej Energetyki Jądrowej, jednak bez większego przekonania, jak gdyby, wbrew oficjalnym deklaracjom, nie była do niego przekonana. Najważniejszym momentem, choć i tak pozbawionym wymiernego znaczenia, było podpisanie w 2019 roku memorandum z USA, dotyczącego współpracy w dziedzinie cywilnej energetyki jądrowej. Po czym w sprawie polskiej elektrowni jądrowej zaległa głucha cisza, co nie oznacza, że sprawy stały w miejscu: przez dziesięć lat początkowy koszt budowy wzrósł do nawet 75 mld złotych.
Sprawy nabrały rozpędu dopiero po inwazji Rosji na Ukrainę. Błędy i zaniechania polskich decydentów odpowiedzialnych za energetykę, zsumowane z koniecznością błyskawicznego odejścia od rosyjskich surowców dały wypadkową w postaci bardzo wysokich cen energii elektrycznej i gazu oraz braku węgla w sektorze komunalno–bytowym (wcześniej sprowadzanego w dużej części z Rosji). Nad Polską zawisło widmo energetycznego ubóstwa i przerw w dostawach energii elektrycznej. W poszukiwaniu koła ratunkowego rząd Mateusza Morawieckiego wrócił do atomu: 2 listopada Rada Ministrów przyjęła uchwałę w sprawie budowy pierwszej elektrowni atomowej, we współpracy z amerykańskim koncernem Westinghouse. Łączny koszt budowy bloków o mocy 9 GW szacowany jest w tej chwili na ok. 200 mld złotych. Jednocześnie państwowy koncern energetyczny PGE podpisał list intencyjny z polskim biznesmenem Zygmuntem Solorzem oraz koreańskim koncernem KHNP w sprawie budowy kolejnej siłowni atomowej. I to są już poważne zobowiązania, choć nie ma w nich najważniejszego, czyli kwestii finansowych. Nie wiadomo bowiem, skąd wziąć tak gigantyczne pieniądze na budowę elektrowni.
Szumne zapowiedzi polityków, którzy przekonują, że już w 2033 roku pierwszy polski reaktor rozpocznie pracę trzeba traktować z dużą ostrożnością – w ostatnich latach normą są wieloletnie opóźnienia przy tego rodzaju inwestycjach. Podobnie z kosztami, które „na wyjściu” okazują się co do zasady znacznie wyższe niż „na wejściu”.
Co jest pewne: w najbliższych latach gwałtowne turbulencje polskiego rynku energii są nieuniknione – nadal będziemy stawić czoła wysokim cenom energii i nadal udział węgla w miksie energetycznym będzie zbyt wysoki. Jeśli jednak traktować ostatnie decyzje rządu serio, dokonuje się w Polsce zmiana energetycznego paradygmatu, atom zmienia bowiem warunki gry na każdym możliwym poziomie.
Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.