Cud gospodarczy czy ślepa uliczka?

okładka książki Flassbecka
Usunięto obraz.
Prof. Heiner Flassbeck podczas wykładu w Instytucie Studiów Zaawansowanych "Kryzys euro i przyszłość Unii Europejskiej". Fot. Dominika Wróblewska. Źródło: strona Krytyki Politycznej.

Angela Merkel wyraża zadowolenie nie tylko z sondaży. Kanclerka i liderka niemieckiej chrześcijańskiej demokracji za każdym razem, gdy pojawia się na kolejnych, europejskich szczytach, wskazuje swój kraj jako model do naśladowania, zachęcając resztę Europy do dyscypliny fiskalnej, cięcia wydatków i redukowania zadłużenia. Jak do tej pory żaden europejski przywódca nie odniósł większych sukcesów w forsowaniu innej drogi wychodzenia UE z ekonomicznej zapaści.

Widać to było przy okazji negocjacji nad wieloletnimi ramami finansowymi na lata 2014-2020, które skończyły się niemiecko-brytyjskim sojuszem przeciwko zwiększaniu unijnego budżetu. Zwolennikom bardziej keynesowskich rozwiązań, jak francuskiemu prezydentowi Francois Hollande'owi czy szefowi Parlamentu Europejskiego, Martinowi Schulzowi, pozostało robić dobrą minę do złej gry i cieszyć się z zachowanych funduszy na programy takie jak Europejska Gwarancja dla Młodych (8 miliardów euro na zapewnienie każdej młodej osobie oferty pracy, szkoleń lub dalszego kształcenia w ciągu 4 miesięcy od zakończenia nauki) czy środków dedykowanych na projekty mające stymulować rozwój gospodarki niskowęglowej.

„Przypadkowe imperium”?

Taki termin na określenie obecnej pozycji Niemiec w Europie ukuł niemiecki socjolog Ulrich Beck, znany jako autor tezy o „społeczeństwie ryzyka”. Jego zdaniem dobra kondycja kraju nie jest wynikiem jakichś szczególnych starań kolejnych rządów, zaś niemiecka polityka wobec państw Europy Południowej bierze się w dużej mierze z wartości etyki protestanckiej, która ceni oszczędzanie, wykazuje podejrzliwość wobec długu i jest utożsamiana z ekonomiczną racjonalnością.

Odmienną perspektywę prezentuje ekonomista Heiner Flassbeck, którego książkowy bestseller, „10 mitów kryzysu”, doczekał się polskiego wydania dzięki staraniom Krytyki Politycznej. Czytając publikację możemy dojść do wniosku, że albo Niemcy realizowały świadomy plan poprawy swojej konkurencyjności, którego efektem stała się pauperyzacja europejskich peryferii, albo też decydenci z prawa i lewa zupełnie się oderwali od wspomnianej przed chwilą ekonomicznej racjonalności. Jeśli bowiem faktycznie chcieliby działać na rzecz pogłębienia integracji europejskiej, ich strategia ekonomiczna – jak sugeruje Flassbeck – powinna być zupełnie inna.

Jaki kształt miała niemiecka strategia gospodarcza, a jak wyglądać powinna? Były sekretarz stanu w ministerstwie finansów za rządów Gerharda Schrödera obwinia byłego pracodawcę za skierowanie kraju na błędne tory. Jego zdaniem wdrożone przez kanclerza reformy – ze słynnym pakietem Hartz na czele – przyczyniły się do uelastycznienia rynku pracy, któremu towarzyszyła presja na powstrzymanie wzrostu płac. W efekcie – w ostatnich latach – wydajność rosła szybciej niż zarobki, co przyczyniało się do potaniania jednostkowych kosztów pracy.

- Ależ to świetna wiadomość! - zakrzyknie ekonomiczny liberał. - Nie za bardzo – odpowie Flassbeck. Pół biedy, gdyby istniała marka oraz inne europejskie waluty – inne kraje UE poradziłyby sobie wówczas za pomocą korekty kursu walutowego. Sęk w tym, że dziś 17 z 28 państw Unii złączonych jest wspólną walutą – euro. Dodajmy do tego fakt, że integracja europejska sprzyja wymianie handlowej wewnątrz Wspólnoty, co w rezultacie prowadzi do sytuacji, w której realizowanie przez poszczególne państwa członkowskie różnych polityk ekonomicznych staje się dla nich na dłuższą metę zabójcze.

Wskutek skupienia się Niemiec na eksporcie kosztem popytu wewnętrznego południe Europy znalazło się pod presją. Bardziej konkurencyjne cenowo produkty z Niemiec wypierały rodzimą produkcję. Deficytów handlowych w tych państwach nie dało się wyrównać za pomocą wymiany z krajami spoza UE. Brak własnej waluty uniemożliwiał rozwiązania w rodzaju osłabiania kursu. W efekcie nawet kraje takie jak Francja, w której podwyżka płac pozostawała silnie uzależniona od wzrostu wydajności gospodarczej (co miało umożliwić pobudzanie popytu wewnętrznego) zaczynały przegrywać wewnątrzeuropejską konkurencję z Niemcami.

Zaciskać czy luzować?

Gdy świat usłyszał o problemach Grecji ze spłatą zadłużenia, a następnie o zadyszce Irlandii, Portugalii, Hiszpanii czy Włoch, odpowiedź Berlina była jedna – czas, byście stali się tacy jak my. Narzędziem wprowadzania dyscypliny budżetowej stało się między innymi wyprzedawanie majątku publicznego, podnoszenie podatków, zwalnianie zatrudnionych w administracji oraz cięcia płac w sektorze publicznym. Efektem tych działań stało się bezrobocie, które wśród młodych w Grecji i Hiszpanii przekroczyło już wskaźnik 50%, a także wzrost nastrojów ksenofobicznych, którego symbolem było wejście do greckiego parlamentu neonazistowskiego ugrupowania Złoty Świt. Dziś stanowi ono trzecią siłą polityczną tego kraju, regularnie notując poparcie przekraczające 10%.

Tragedia tego podejścia – zdaniem Flassbecka – polega na tym, że w żaden sposób nie odpowiada ono na problemy, leżące u fundamentów kryzysu strefy euro. Sprzeciwia się on mieszaniu analizy mikro- i makroekonomicznej, szczególnie w wypadku zjawiska zadłużenia. Nie zgadza się ze stwierdzeniem, że dług jest czymś moralnie złym i że obciąża przyszłe pokolenia – wręcz przeciwnie, to inwestycje realizowane za jego pomocą przyczyniają się do poprawy jakości życia w przyszłości, na przykład dzięki rozbudowie i poprawie jakości infrastruktury czy też systemu edukacyjnego. Jego zdaniem nie czas na zaciskanie pasa, lecz na stymulowanie gospodarki – w sytuacji, gdy gospodarstwa domowe niechętnie korzystają z oszczędności (jeśli takowe mają), a niemieckie przedsiębiorstwa, cieszące się bezprecedensowymi zyskami, nie mają ochoty reinwestować ich w realną gospodarkę, to państwo powinno zająć się rozbudzaniem inwestycji i pobudzaniem popytu wewnętrznego.

Flassbeck rozwinął swoją teorię ekonomiczną – i jej praktyczne zastosowanie w niemieckim kontekście –w wywiadzie przeprowadzonym przez Jacka Żakowskiego na łamach Polityki. Gdyby kolejny rząd w Berlinie posłuchał jego rad, podniósłby opodatkowanie przedsiębiorstw i stymulowałby podwyżki płac. W ten sposób – za pomocą środków pozyskanych do budżetu oraz otrzymanych przez gospodarstwa domowe – rozpocząłby się 10-20-letni proces przechodzenia od gospodarki nakierowanej na eksport na taką, która skupia się na popycie wewnętrznym. Scenariusz ten zniwelowałby presję na pozostałej części strefy euro, poprawiając konkurencyjność europejskich gospodarek bez konieczności tłumienia wzrostu płac (a w wypadku państw pogrążonych w głębszym kryzysie – wręcz do przymusu cięć) i tym samym zmniejszania popytu na ich obszarze.

Czy jakaś polityczna siła w Niemczech byłaby zainteresowana realizacją takiego planu? Mało prawdopodobne, by byli to chadecy. Ich manifest wyborczy obiecuje, że bardziej ambitną politykę społeczną i rozwój infrastruktury osiągną bez konieczności podwyżek podatków – Angela Merkel chętnie atakuje wysuwane przez lewicową opozycję rozwiązania tego typu. Im dalej na lewo od rządzących CDU/CSU oraz FDP, tym więcej pomysłów na zakończenie polityki tłumienia popytu. Podczas gdy SPD proponuje na przykład płacę minimalną na poziomie 8,5 euro za godzinę, socjaliści z Die Linke uważają, że powinna ona wynieść 10 euro. Część Zielonych z kolei, jak Daniel Cohn-Bendit w wywiadzie Dziennika Opinii, obawia się, że socjaldemokraci – szczególnie, jeśli wejdą w „wielką koalicję” z chadekami – kontynuowaliby kurs proeksportowy.

Magia długu

Co ciekawe, Flassbeck krytycznie podchodzi do stanowiska niemieckich Zielonych względem długu. Jego zdaniem bliskie jest ono konserwatywnej ocenie zadłużenia jako problemu moralnego – tyle że partia akcentuje aspekt „przerzucania kosztów na przyszłe pokolenia” oraz rezultaty obsesji współczesnej ekonomii na punkcie wzrostu. Jego zdaniem publiczne zadłużenie może stać się narzędziem stymulowania inwestycji zmniejszających negatywny wpływ człowieka na środowisko, a zamiast tłumić wzrost gospodarczy należałoby dostarczać rynkowym graczom odpowiednich bodźców jak stopniowy wzrost cen surowców nieodnawialnych, który skłoni do innowacji ekologicznych i poprawy efektywności.

Zarzuty te wydają się jednak chybione. Kto zna zieloną politykę w Niemczech i niemieckich Zielonych na tle innych, europejskich partii ekopolitycznych, ten wie, że partia ta nie jest największą orędowniczką gospodarki bezwzrostowej. Ralf Fücks, dyrektor Fundacji im. Heinricha Bölla, wydał niedawno książkę na temat „inteligentnego wzrostu”. Jeśli już ktoś – jak Reinhard Bütikofer i Sven Giegold w jednej z publikacji na temat Zielonego Nowego Ładu– przebąkuje o gospodarce z niskim bądź zerowym wzrostem, czyni to z zastrzeżeniem, że chodzi o perspektywę długofalową. Na dzień dzisiejszy „zielony konsensus” zakłada wyjście z kryzysu gospodarczego za pomocą stymulowania gospodarki – w tym za pomocą środków publicznych. Tu nie ma wielkiego rozdźwięku z Flassbeckiem, wbrew jego opinii.

Problem z argumentacją ekonomisty polega na tym, że żarliwie postulując prawa instytucji publicznych do zadłużania się popada czasem (być może nieświadomie) w drugą skrajność – broniąc długu niemal za wszelką cenę. Zapomina tymczasem o tym, w jaki sposób właściwie zaczął on być tak wielkim obciążeniem dla publicznych finansów. Warto w tej sytuacji zapoznać się z wydaną w Polsce nakładem Książki i Prasy książkę Francois Chesnais'a „Bezprawne długi. Jak banki sterują demokracją”. Ten francuski ekonomista przypomina, że w czasach boomu po II wojnie światowej zadłużenie np. Francji pozostawało na niskim poziomie dzięki progresywnemu opodatkowaniu, które w wypadku firm i osób najbogatszych pozostawało na wyższym niż obecnie poziomie. Gdy rozpoczęto obniżanie podatków dla tych grup, powstały dziury budżetowe, zasypywane długami. Deficyt finansowały banki, które na procesie tym miały skorzystać wyśmienicie – nie tylko obniżono im podatki, ale też pozwolono zarabiać na odsetkach od długu publicznego.

Dług nie jest zatem moralnie zły – ma za to konkretne podmioty, które korzystają na jego istnieniu i stawiają jednocześnie opór przeciwko regulacjom, mogącym ograniczyć ich zyski. Stawiając na zyski z dodatkowego opodatkowania, niemieccy (i nie tylko) Zieloni chcą zarówno inwestować w realną gospodarkę, jak i zmniejszać wpływy instytucji finansowych na politykę – szczególnie zaś tych „zbyt wielkich, by upaść”. To ciekawe, że ekonomista o profilu socjaldemokratycznym o tym wątku w swoich rozważaniach na temat długu zapomniał.

W kolejnym odcinku naszego internetowego dossier rzucimy okiem na poglądy niemieckich partii politycznych na energetyczną transformację, która ma miejsce w ich kraju.