Angeli Merkel zabrakło paru posłów do samodzielnej większości w Bundestagu. Ironiczne określenie jej jako „Królowej Europy” przestaje brzmieć tak bardzo ironicznie.
Moi znajomi w większości dziwią się fascynacji, jaką dzielę się na pewnym serwisie społecznościowym ze swym przyjacielem. Regularnie podsyła mi on zdjęcia niemieckiej pani kanclerz w sytuacjach budzących uśmiech na twarzy. Zachwycamy się, gdy kroi kebaba albo otrzymuje złotą gęś z rąk wiernego elektoratu . Analizujemy wszystkie kolory jej garsonek i rozważamy energię płynącą z jej słynnego układania dłoni w romb – ten charakterystyczny dla niej znak pojawił się zresztą na gigantycznym billboardzie wyborczym CDU w samym środku Berlina.
Jednocześnie nie mamy swoim progresywnym, zielonym poglądom politycznym nic do zarzucenia.
Zwycięstwo „strasznych mieszczan”?
Zestawmy teraz krojonego przez Merkel kebaba z jednym z kampanijnych postulatów Zielonych, a mianowicie „Veggie Day”. Polegać on miał na wprowadzeniu obowiązkowego dnia bez mięsa we wszystkich placówkach zbiorowego żywienia. Z punktu widzenia zielonej polityki, dobrostanu zwierząt czy zdrowia publicznego – pomysł bez zarzutu. Wystarczył jednak jeden komentarz ze strony „Matki Niemki”, utrzymany w tonie „róbta co chceta”, by postulat stał się obiektem prasowych kpin i wymuszał ciągłe tłumaczenia jego sensu.
Patrząc na wyborczy wynik partii ekopolitycznej, która jeszcze parę tygodni temu miała dostać 15% głosów, a dziś musi zadowolić się wyborczym wynikiem o jedną piątą niższym niż cztery lata temu, i zestawiając go z tryumfem CDU i CSU, należałoby wskazać źródła porażki Zielonych w tych wyborach. „Veggie Day” jest tu tylko symbolem – nikt o zdrowych zmysłach nie zasugerowałby, że niemal połowa potencjalnego elektoratu z początku lata odpłynęła dlatego, że postraszono ją dniem bez kebaba, schabowego czy golonki.
Zieloni osłabli z powodu swojego idealizmu i dążenia do głębokiej transformacji społecznej, ekologicznej i ekonomicznej. Ten nieodłączny element zielonej polityki jest jednocześnie jej największą siłą – i największą słabością. Wbrew temu, co można sądzić, ekopolityka nie musi odnosić sukcesów tylko wtedy, gdy ten czy inny kraj osiąga określony pułap zamożności i notuje wysoki wzrost gospodarczy. Zielonym wiodło się ostatnimi czasy lepiej, kiedy zagrożenie dla dotychczasowego „niemieckiego stylu życia” było bardziej odczuwalne (początek globalnego kryzysu ekonomicznego, katastrofa w Fukushimie) niż gdy u naszych zachodnich sąsiadów zapanowało dobre samopoczucie.
To dobre samopoczucie manifestowało się nie tylko w wysokich notowaniach chadeków, ale też w sondażach wskazujących na zadowolenie Niemek i Niemców z aktualnej sytuacji gospodarczej kraju. To odczucie właśnie spowodowało, że Angela Merkel może teraz szykować się na trzecią kadencję na fotelu kanclerskim. Satysfakcja była znacznie silniejsza niż dyskomfort powodowany upowszechnianiem się elastycznych form zatrudnienia, wzrostem kosztów życia czy społecznych nierówności. Nie mówiąc już o szalejącym na południu Europy wysokim bezrobociu, będącym m.in. efektem specyficznej polityki Niemiec wobec Unii Europejskiej. Skoro w efekcie niemiecka gospodarka się rozwija, a bezrobocie jest niskie – na cóż się przejmować? Podejście widoczne w wyborczych decyzjach Niemek i Niemców pokazuje, że w zglobalizowanym świecie, w którym ekonomiczny zysk jednego państwa często odbywa się kosztem innego, dominacja narodowych interesów to jednocześnie dobre paliwo wyborcze, ale też polityczna krótkowzroczność, na której prędzej czy później mogą stracić same Niemcy.
Poczucie, że w Niemczech sprawy idą w dobrym kierunku, w połączeniu z niemal programowym unikaniem politycznej polaryzacji przez Angelę Merkel sprawiło, że dla wszystkich oprócz CDU i CSU wybory były skrajnie trudne. Poza chadekami o sukcesie 22 września może mówić jedynie Alternatywa dla Niemiec. Dość niespodziewanie – na ostatniej, przedwyborczej prostej – zaczęła zyskiwać na poparciu, mając na sztandarach wyjątkowy na tle innych partii postulat odejścia od unii walutowej. Do wejścia do Bundestagu zabrakło jej niewiele i bardzo możliwe, że w najbliższych latach stanie się istotnym graczem na politycznej scenie Niemiec. Jak wskazują powyborcze analizy przepływu elektoratów, wielce możliwe, że ta właśnie formacja zamknęła drzwi Bundestagu liberałom z FDP, którzy po raz pierwszy od powstania partii w roku 1949 wypadają z izby niższej. Zmusi to Merkel do szukania nowych koalicjantów.
Diabelska arytmetyka
Wróćmy teraz do Zielonych i poszukiwania powodów ich słabego wyniku wyborczego – tym bardziej, że przyczyny niepowodzenia niemal na pewno będą przedmiotem gorących dyskusji w tej partii w ciągu najbliższych tygodni. Komentatorzy – poza „dniem bez mięsa” - być wskazują na postulaty w obszarze polityki fiskalnej i pomysłów na zwiększanie opodatkowania osób najbogatszych zamiast skupienia się np. na kontynuowaniu i przyspieszeniu niemieckiej transformacji energetycznej w stronę efektywności energetycznej i rozproszonych, odnawialnych źródeł energii. Taka polityka miała odciągnąć od partii tradycyjny, wielkomiejski i zamożny elektorat.
Nie jestem zwolennikiem tej tezy. Gdyby była prawdziwa, to wyborcy nie głosowaliby na SPD, która również postulowała podwyżki podatków. Nie wskazuje na to także moment spadku poparcia – po ogłoszeniu programu Zieloni jeszcze długo nie tracili wysokiego poparcia w przedziale 13-15%. Jeśli już mowa o problemach z przekazem politycznym partii, to błędem była duża ilość poruszanych w kampanii tematów. Zielone aktywistki i aktywiści, w demokratycznym głosowaniu, wybrali aż dziewięć zagadnień, co w efekcie okazało się nazbyt skomplikowanym komunikatem wobec dwóch wielkich graczy – Merkel oraz Steinbrücka. Szczególnie mocno widać to było w wypadku chadeków, stawiających właściwie nie na jedno hasło, co na jedną postać – ze sporym sukcesem, jak się okazało.
Największym, strukturalnym problemem Zielonych okazała się po raz kolejny niska zdolność koalicyjna na szczeblu krajowym. Dość niespodziewanie partia, szczycąca się wprowadzeniem ekologii do centrum niemieckiego życia politycznego akceptuje dotychczas jedynie alianse z SPD. Póki socjaldemokraci walczyli z chadekami jak równi z równymi, a CDU i CSU opierały się związkom partnerskim dla osób homoseksualnych czy wygaszaniu elektrowni jądrowych, taka postawa miała rację bytu. W roku 2013 staje się coraz bardziej problematyczna. W efekcie spora część elektoratu, której zależało na zielonych postulatach, wolała tuż przed wyborami przerzucić głosy na socjaldemokratów w nadziei na „wielką koalicję” - nawet jeśli Steinbrück był wobec niej sceptyczny, to nie została ona odrzucona przez nich równie mocno, jak pomysł Lewicy na czerwono-czerwono-zieloną koalicję.
W efekcie Zieloni stracili okazję do tego, by po tych wyborach stać się tą siłą polityczną, która dyktuje warunki dalszej gry. Gdyby nie odrzucali oni zarówno aliansu z CDU, jak i szerokiej koalicji lewicowej, to nawet przy obecnych wynikach wyborczych, mogliby dziś dyktować warunki tworzenia przyszłego rządu – szczególnie, gdyby SPD nie przestraszyło się wizji sojuszu z Lewicą. Scenariusz ten nie byłby taki trudny do realizacji – już wybór Katrin Göring-Eckardt na czołową twarz kampanii obok Jürgena Trittina odczytywano jako próbę otwarcia na sojusz z chadekami. Nie miało ono jednak miejsca i teraz ewentualna czarno-zielona koalicja osłabionych Zielonych z tryumfującą Merkel i socjaldemokratami powoli, ale skutecznie odzyskującymi polityczny grunt w roli lewicowej opozycji skończyłaby się prawdopodobnie jedynie dalszą erozją poparcia i wewnątrzpartyjnymi konfliktami. Jeśli chce się przełamywać takie symboliczne bariery, należy wpierw przygotować zarówno partyjną bazę, jak i szerszy elektorat – przykład FDP pokazuje, że koalicje nawet bliższe bliskich sobie programowo partii mogą skończyć się tragicznie dla jednego (najczęściej słabszego) partnera.
Podobny problem pojawił się, gdy Zieloni ze sceptycyzmem podeszli do pomysłu na powyborczy alians z SPD i Lewicą. Choć niewykluczone, że sojusz byłby trudny dla części ich elektoratu, to jednak podobny zarzut można byłoby postawić wobec aliansu z CDU. Doświadczenia z rządów w Kraju Saary, gdzie po krótkich rządach z CDU i FDP Zieloni nie stracili poparcia, a udało im się doprowadzić do zniesienia opłat za studia, czy Hamburga, gdzie po koalicji z chadekami poparcie wręcz wzrosło, pokazują, że wyraźne wyznaczenie celów koalicji tego typu nie musi skończyć się wyborczą porażką.
W rezultacie, gdy sondaże coraz bardziej pokazywały nierealność czerwono-zielonej koalicji po wyborach, nastąpiła ucieczka elektoratu. W pewnym momencie skorzystała nawet... Lewica, która w czasie kampanii stała się siłą grupującą wszystkich, którzy za wszelką cenę chcieli odsunąć Merkel i CDU od władzy. Choć ostatecznie i ona straciła poparcie, to na ostatniej prostej udało się jej minimalnie wyprzedzić Zielonych i stać się polityczną trzecią siłą Niemiec.
Powyborcze wnioski
Podsumowując zatem – Zieloni muszą się skupić. Choć nie lubią polityki opartej na osobistościach, nie mogą pozostać obojętnymi na to, jak wielką rolę odegrał kontrast między przewidywalną Merkel a dość – powiedzmy – ekscentrycznym Steinbrückiem. Jeśli zależy im na bardziej merytorycznym wizerunku w porównaniu z konkurencją (co w kolejnych wyborach może mieć istotne znaczenie, jako że na horyzoncie nie widać póki co charyzmatycznego następcy Merkel albo nowej nadziei SPD), ich przekaz musi precyzyjniej niż dajmy na to „alternatywne wobec PKB wskaźniki rozwoju” pokazywać korzyści, dla Niemiec z ekologicznej transformacji. Mimo wysiłków partii nadal ma ona wiele do zrobienia, by pokazać się jako siła polityczna, udzielająca wiarygodnych odpowiedzi na takie problemy jak rosnące nierówności społeczne.
Skupiając się na przekazie, Zieloni nie powinni przy rozważaniu koalicji ograniczać się do SPD (czy ewentualnie FDP niechętnej do takich aliansów). Otwieranie się na nowe sojusze nie oznacza konieczności jakiegokolwiek politycznego skrętu w lewo czy prawo – a raczej wymusza ciężką i mało emocjonującą pracę nad wyborem politycznych priorytetów, tworzących warunki brzegowe współpracy z innymi partiami. W roku 2017 pomysły Zielonych na swój wizerunek nie mogą sprowadzać się do estetycznego zdystansowanie od Lewicy albo udawania, że CDU Merkel to dokładnie ta sama partia, co CDU Konrada Adenauera. Przede wszystkim jednak – nie mogą w gorliwości zmiany świata zapominać, że będą też niekiedy potrzebowali również głosów jedzących czasem kebaba „strasznych mieszczan” – i że zabieganie o elektorat, choć pełne pułapek, nie musi oznaczać rezygnacji z tworzenia bardziej ekologicznego, sprawiedliwego społeczeństwa.
Polecamy analizy Green European Journal na temat powyborczej sytuacji w Niemczech oraz wpływu zmian w Bundestagu na politykę Europy.