11 października 2015 roku odbyły się na Białorusi wybory prezydenckie. Wygrał je z miażdżącą przewagą sprawujący władzę od ponad 20 lat prezydent Alaksandr Łukaszenka. Po ogłoszeniu wyników nie było masowych akcji protestu opozycji, wybory zostały uznane przez wszystkie strony. Unia Europejska zawiesiła sankcje w stosunku do Białorusi na cztery miesiące. Natomiast to wcale nie kampania prezydencka była głównym tematem wiadomości o Białorusi w 2015 r. w światowej przestrzeni informacyjnej. Czym naprawdę żyła Białoruś w tym roku?
Niespełnione obietnice, brak reakcji
1 stycznia wystartowała Euroazjatycka Unia Gospodarcza, projekt bardzo promowany także przez elity władzy białoruskiej. Nie był to jednak obiecywany początek epoki prosperity dla białoruskiego społeczeństwa. Sytuacja gospodarcza, która od kilku lat znajduje się w głębokiej stagnacji i jest sztucznie podtrzymywana przy życiu, zaczęła się znacznie pogarszać jeszcze w grudniu 2014 r. Wskutek unijnych sankcji i zawirowań na rynku cen paliw znacząco spadła wartość rubla rosyjskiego, co momentalnie odbiło się na białoruskiej gospodarce – rubel białoruski poszedł w dół, ceny zaczęły gwałtownie rosnąć, brakowało waluty, a i tak dotąd mało konkurencyjna białoruska produkcja wypełniła magazyny.
W 2015 roku sytuacja się nie poprawiła. Pogorszenie jakości życia większości społeczeństwa w roku wyborczym nie wróżyło niczego dobrego. Od stycznia do września PKB zmalało o 3,7%, chociaż przewidywano minimalny wzrost. Przed wyborami prezydenckimi 2010 władze obiecywały średnią pensję w wysokości 500 USD w ciągu najbliższych lat, do 2015 miała ona wzrosnąć nawet do 1.000 USD. W tym roku średnie wynagrodzenie wyniosło niecałe 400 USD. Władzom nie udało się utrzymać przed wyborami psychologicznej granicy kursu białoruskiego rubla (maksymalnie 16.000 rubli za 1 dolara) w stosunku do amerykańskiej waluty. Prognozy białoruskiej opozycji oraz wielu zachodnich analityków, według których kryzys gospodarczy doprowadzi do manifestacji niezadowolenia społecznego, nie sprawdziły się. Nikt nie wyszedł na ulicę i nie zorganizował masowych strajków, żeby wyrazić sprzeciw wobec pogarszających się warunków życia. Białoruś, może i biedna, ale pozostała stabilna.
Ukraina: skuteczny straszak
Prezydent Białorusi jeszcze w 2014 roku nie omieszkał wykorzystać sytuacji geopolitycznej w swojej polityce wewnętrznej i zewnętrznej, przede wszystkim konfliktu na Ukrainie. W 2015 mistrzowsko rozegrał ukraińską kartę. Temat wojny na Ukrainie i kryzysu humanitarnego w jej wschodniej części pozostał najskuteczniejszym straszakiem, który miał zilustrować społeczeństwu, jak może się zmienić spokojna i stabilna dotąd Białoruś, jeśli dojdzie do rewolucji albo gwałtownej zmiany władzy. Aby do tego nie dopuścić, głowa państwa potrzebuje kolejnego kredytu zaufania od społeczeństwa. W okresie przedwyborczym był to jednoznaczny sygnał dla sił demokratycznych i społeczności międzynarodowej.
I faktycznie, nienajlepsza kondycja gospodarcza państwa nad Świsłoczą i tak pozostaje nieporównywalnie lepsza niż na Ukrainie. Sytuacja ukraińska została wykorzystana przez oficjalny Mińsk na wszystkich kierunkach. Zachodowi starano się udowodnić, że Białoruś może być rzetelnym partnerem w uregulowaniu kryzysu. Rosji pokazano, że państwo białoruskie nie popiera wszystkich jej działań i samo będzie prowadziło (częściowo) niezależną politykę zagraniczną. Społeczeństwu został wysłany komunikat, że kraj wraca na arenę międzynarodową i Zachód zaczyna się z nim liczyć. Warto wspomnieć, że w ciągu roku Białoruś przyjęła ok. 150.000 tysięcy przesiedleńców z Ukrainy, co daje prawie 1,7% populacji Białorusi. O tym fakcie nie wspomniano w zachodnich mediach, co nie oznacza, że w najbliższej przyszłości Białoruś nie będzie miała mocnego argumentu w sytuacji rozwiązywania europejskiego kryzysu uchodźczego.
Igraszki z Zachodem – reaktywacja
W 2015 roku elity rządzące zrobiły wszystko, co w ich mocy, żeby poprawić swoje stosunki z UE i USA. Mińsk, doskonale zdając sobie sprawę z sytuacji gospodarczej, wiedział że będzie potrzebował nowych, i to znacznych kredytów, których musi szukać na Zachodzie. Rosja ma swoje problemy i na razie korzystanie ze strumienia nieograniczonych zasobów rosyjskich petrodolarów zostało ograniczone. Ponadto widząc poczynania Rosji na Ukrainie, Białoruś starała się – przynajmniej iluzorycznie – uniezależnić się od wschodniej sąsiadki. Władze wykonały program czterech kroków ku normalizacji stosunków z Zachodem:
Po pierwsze, w lutym zorganizowano w Mińsku rozmowy pokojowe dot. uregulowania sytuacji na wschodniej Ukrainie, na które przyjechała niemiecka kanclerka Angela Merkel i francuski prezydent Francois Hollande. Po drugie, Białoruś skutecznie sprzedawała na wschód objętą rosyjskim embargiem żywność pochodzącą z UE. Po trzecie, w sierpniu – ponad miesiąc przed wyborami - uwolniono wszystkich więźniów politycznych, co było jednym z głównych unijnych warunków. Posunięcia Mińska zostały natychmiast zauważone i docenione – Białoruś zaczęła powoli dostawać dostęp do zachodnich funduszy, a lista sankcji gospodarczych i personalnych była sukcesywnie ograniczana. Czwartym krokiem było zorganizowanie wyborów zgodnie ze standardami uznanymi na Zachodzie.
Prezydent Łukaszenka zastosował doskonale opracowaną taktykę gry na kilku frontach jednocześnie. Normalizując relacje z Zachodem, zawsze powtarzał, że najważniejszym partnerem dla Białorusi była i będzie Rosja. Nie przeszkodziło to mu jednak kilkakrotnie zagrać jej na nosie, np. publicznie mówiąc, że on „nie rozumie idei „ruskogo mira” i nazywając go „głupią tezą”. Kwestia rozmieszczenia na Białorusi rosyjskiej bazy wojskowej nadal jest utrzymywana w próżni decyzyjnej, a białoruscy oficjele powtarzają, że na razie nie ma takiej potrzeby. Jednocześnie zintensyfikowano stosunki gospodarcze z Chinami. I taka taktyka się opłaciła.
Społeczeństwo (nie)obywatelskie
Zmarginalizowana białoruska opozycja, przebywając od kilku lat w stanie wegetatywnym, nie wykorzystała szansy, żeby w tegorocznej kampanii prezydenckiej przypomnieć społeczeństwu, że w ogóle istnieje. Nie wyciągnęła ona prawie żadnych wniosków z poprzednich kampanii wyborczych i nie potrafiła się zjednoczyć. Znani białoruscy liderzy opozycyjni byli bardziej zajęci nieistotnymi dla społeczeństwa sprawami wewnątrzpartyjnymi i powtarzali niezmieniające się od kilkunastu lat hasła demokratyzacji, europeizacji etc. Natomiast zwykli obywateli i obywatelki w zaistniałej sytuacji gospodarczej i geopolitycznej mieli zupełnie inne oczekiwania. Według danych niezależnego ośrodka badań opinii NISEPI, w 2015 r. kwestia demokracji i niepodległości Białorusi była najważniejszym zagadnieniem dla 15% respondentów, natomiast pokój i stabilność – dla 47%. Oferta opozycji, która dawno przestała być atrakcyjna, nie miała szans.
Opozycja wyciągnęła tylko jeden wniosek z kampanii prezydenckiej 2010 i próbowała znaleźć wspólnego kandydata na prezydenta z ramienia sił demokratycznych. Próby nieudanego poszukiwania po raz kolejny pokazały, jak białoruska opozycja jest podzielona i niechętna konsensusu. Wśród wszystkich potencjalnych opozycyjnych kandydatów zarejestrowana została jedna osoba – Tacciana Karatkiewicz. W najnowszej białoruskiej historii politycznej było to ewenementem – po raz pierwszy w wyścigu o najwyższy urząd w państwie stanęła kandydatka, a nie kandydat. Mało znana wcześniej aktywistka kampanii „Mów Prawdę” miała wszystkie atuty, żeby stać się twarzą białoruskich sił demokratycznych. Umiarkowane stanowisko Tacciany Karatkiewicz, „nieobciążonej” wcześniejszą działalnością opozycyjną, jakościowo wyróżniało się na tle wszystkich kandydatów (potencjalnych i zarejestrowanych, opozycyjnych i proprezydenckich), czyli „smutnych, poważnych panów z wąsami”. Opozycja zmarnowała tę szanse. Karatkiewicz była na początku popierana przez najstarszą białoruską partię opozycyjną, Białoruski Front Ludowy, który tuż po jej rejestracji wycofał swoje poparcie. W trakcie prowadzenia kampanii niedawni koledzy z obozu demokratycznego zarzucali jej współpracę ze służbami i nazywali „marionetką reżimu”. Karatkiewicz musiała prawie w pojedynkę walczyć tak z niesprzyjającą koniunkturą polityczną, jak i z niechęcią wielu partii opozycyjnych. Była nawet nieraz popierana i stawiana jako przykład dobrze prowadzonej kampanii przez Centralną Komisję Wyborczą, która organizuje wszystkie wybory i „liczy” głosy.
Wybory bez niespodzianek
Tegorocznym wyborom prezydenckim nie towarzyszyło napięcie, które było 5 lub 10 lat temu. Panowała atmosfera, w której wszyscy rozumieli, że niezależnie od wyników zostaną one uznane przez Zachód. Frekwencja wyniosła 87,2%, wybory wygrał Alaksandr Łukaszenka, zdobywając 83,5%. Oficjalny wynik Tacciany Karatkiewicz wyniósł 4,4%, choć niezależne badania wskazywały na ok. 16-17% poparcia. Władze, żeby niepotrzebnie nie drażnić zachodnich misji obserwacyjnych, nie użyły tradycyjnego w białoruskich kampaniach wyborczych resursu administracyjnego i siłowego. I nie musiały – po zamknięciu lokali wyborczych przez Mińsk przeszła nieliczna demonstracja. Wszystko wskazuje na to, że gdyby nawet głosy były liczone uczciwie, prezydent i tak wygrałby w pierwszej turze. OBWE – oczywiście zwracając uwagę na niedoskonałości – wybory uznało. Dzień później podano do wiadomości, że UE zamraża sankcje w stosunku do Białorusi na cztery miesiące, a formalna decyzja o zawieszeniu została podjęta pod koniec października.
Zwycięzcy i przegrani
Największym zwycięzcą (nie tylko wyborów prezydenckich) okazał się Alaksandr Łukaszenka. Prowadzoną przez siebie polityką ostatnich dwóch lat przetestował on tak Zachód, jak i własne społeczeństwo. Zachód na możliwość układania się z białoruskim reżimem de facto na warunkach Mińska, a społeczeństwo na potencjał protestacyjny. Łukaszenko stracił główną kartę przetargową do gry z Zachodem, jaką byli więźniowie polityczni, natomiast zdobył jedną – możliwość handlowania lojalnością geopolityczną, która w warunkach nękających Europę kryzysów wydaje się być dla UE najważniejszą. Białoruski prezydent przestaje powoli być „ostatnim dyktatorem Europy” i zaczyna pojawiać się na najważniejszych wydarzeniach międzynarodowych, takich jak np. 70. Sesja Zgromadzenia Ogólnego ONZ w Nowym Jorku. Największą przegraną okazała się białoruska opozycja, która nie potrafiła się porozumieć i wykorzystać może i minimalny, ale potencjał pierwszej demokratycznej kandydatki na prezydenta.
Podsumowanie
Najbliższe lata będą dynamicznym i decydującym okresem dla funkcjonowania systemu białoruskiego. Władze będą zmuszone do przeprowadzenia reform gospodarczych, które są niezbędne nie tyle dla otrzymania nowych kredytów, ile dla samego funkcjonowania białoruskiej gospodarki. Jednak nie będą to reformy strukturalne w rozumieniu UE, ponieważ białoruskie elity takie zmiany rozpatrują w płaszczyźnie politycznej, a nie gospodarczej. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że po czterech miesiącach unijne sankcje (z niektórymi wyjątkami personalnymi) zostaną zniesione. Politycznie Białoruś będzie się układała tak z szeroko rozumianym Zachodem, jak i z Rosją, i wykorzystując słabości obu stron będzie z tego czerpała wymierne korzyści. Nowym intensywnym gospodarczym i politycznym kierunkiem rozwojowym będą Chiny. Jeśli chodzi o rzeczywiste reformy polityczne, nic nie wskazuje na to, że będą one przeprowadzane. W 2016 roku odbędą się wybory parlamentarne, które niczego nie zmienią, ale mogą stać się testem „być albo nie być” dla białoruskiej opozycji w jej obecnym kształcie.
Na jednym ze swoich spotkań pierwsza i jedyna białoruska noblistka Swiatłana Aleksiejewicz powiedziała: „Łukaszenka zatrzymał czas na Białorusi. Jego umiejętność to sprzedawać swoją biografię raz Europie, raz Rosji, i dostawać za to ropę i gaz”. Noblistka ma rację. Pytanie tylko, jak długo ów towar pozostanie świeży.