Nowy prezydent USA postanowił zostać gorliwym chrześcijaninem ledwie w czerwcu. Teraz walczy o "Boże Narodzenie" dla Amerykanów. Co to oznacza dla muzułmanów żyjących w USA? Jak podsyca się w Stanach uprzedzenia i nienawiść wobec wyznawców Islamu?
„Wesołych świąt Bożego Narodzenia!” - napisał na Twitterze prezydent-elekt Donald Trump. Czy przyszły szef państwa po prostu złożył Amerykanom życzenia? Według ideologów alt-right, czyli alternatywnej prawicy, o której coraz ostatnio głośniej, zrobił o wiele więcej: zwrócił ludziom prawdziwe, chrześcijańskie Boże Narodzenie. Do takich wniosków można dojść studiując blogi i konta w mediach społecznościowych entuzjastów „Make America Great Again”, którzy widzą w tym jeszcze jakąś metafizyczną kontrrewolucję albo współczesną krucjatę. Możemy się od nich dowiedzieć, że Obama i „zgnili liberałowie” lansowali przez lata formę „Happy Holidays” zamiast „Merry Christmas” i że w ten sposób jakaś tajemnicza koalicja nie-chrześcijan chciała odebrać chrześcijanom radość z powodu narodzenia Chrystusa. Niesiony próżnością Trump wątek podchwycił i w jednej z lokalnych stacji radiowych powiedział, że wygra dla Ameryki wojnę o Boże Narodzenie. „Panuje przemoc wobec wszystkiego, co chrześcijańskie. (…) Co chwilę ktoś składa pozew przeciwko używania pojęcia „Boże Narodzenie” i spory te zwykle wygrywa ta druga strona” - dodał. Jak widać w elekcie i przy okazji najbardziej intymnych, religijnych uroczystości budzą się takie skojarzenia jak „wojna” i „druga strona”.
Donald Trump postanowił zostać gorliwym chrześcijaninem ledwie w czerwcu. Pisałem wtedy na łamach „Tygodnika”: „Oświadczył, że jest lojalnym członkiem Kościoła prezbiteriańskiego, regularnie uczęszcza na niedzielne nabożeństwa, a poza tym kolekcjonuje stare wydania Pisma Świętego”. Resztę dopowiedział za niego James Dobson, założyciel ultrakonserwatywnej organizacji Focus on the Family i, według „Time’a”, najbardziej wpływowy kaznodzieja Ameryki. „Trump niedawno zaakceptował to, że Jezus Chrystus jest jego zbawicielem. Znam osobę, która była duchowym przewodnikiem Donalda na drodze, dzięki której odzyskał światło w swoim życiu. To prawda, że dopiero uczy się on języka bożego, ale jestem pewien, że Szaweł chwilę po tym, jak stał się Pawłem, też niewiele na ten temat wiedział” – stwierdził w rozmowie z jedną z agencji prasowych.
Ale żarty żartami. W tej „wojnie” o Boże Narodzenie chodzi o coś bardzo szkodliwego. Trump przypomniał o tym dwa dni przed wigilią, kiedy przybył do swojego kurortu Mar-a-Lago na Florydzie. Komentując ostatni zamach w Berlinie powiedział: „Okazuje się, że miałem rację, stuprocentową rację. To, co się dzieje, jest haniebne”. Zapytany o dziennikarzy czy chodzi mu o całkowity zakaz wjazdu na terytorium USA imigrantom czy turystom wyznającym islam odparł „doskonale znacie moje plany”. A owe ujawnił mniej więcej rok temu w kampanii przed republikańskimi prawyborami. Oznajmił wówczas, że opowiada się za tym, by zabronić muzułmanom podróży do Ameryki, dopóki „nie zorientujemy się, co jest grane”. Emocje próbowała studzić szefowa prezydenckiej kampanii Trumpa, Kellyanne Conway. „Ekipa prezydenta Trumpa nie planuje żadnego zakazu wjazdu z powodu wyznania”, powiedziała dziennikarzom. Z ironią zgodzili się z nią konstytucjonaliści. Taki przepis byłby sprzeczny z ustawą zasadniczą. No, ale skoro elekt składa takie deklaracje... Warto przypomnieć, że kiedy wszyscy zaczęli mówić o gehennie syryjskich uchodźców, i potrzebie zaopiekowania się nimi Trump nazwał ich „koniem trojańskim terroryzmu”. Tymczasem, gdy przed kilkoma tygodniami w Aleppo z rąk żołnierzy Asada ginęli cywile, jeden z sojuszników Trumpa na Kapitolu kongresmen Dana Rohrabacher napisał na Twitterze „To nie władze Syrii są naszym wrogiem, nie jest nim też Putin. Naszym wrogiem są islamiści”.
Odchodzący prezydent ze śmiertelną powagą traktuje oświadczenia swego następcy, szczególnie te dotyczące spraw imigracji. Dlatego zamyka założony wkrótce po zamachach z 11 września 2001 r. rejestr przybyszów z krajów, gdzie są aktywne komórki przeróżnych grup terrorystycznych, tzw. NSEERS. Co prawda jest to krok raczej formalny, bo od ponad pięciu lat nie aktualizowano listy, a od jeszcze dłuższego czasu żadna ze służb z niej nie korzystała, ale Obama i jego ekipa obawiają się, że nowy prezydent mógłby wskrzesić rejestr i zacząć wykorzystywać go do czegoś innego niż monitorowanie potencjalnych terrorystów: do blokowania muzułmanom wjazdu na terytorium Stanów Zjednoczonych. Zwłaszcza, że z punktu widzenia bezpieczeństwa kraju jest to system bezużyteczny, bo od jego wprowadzenia powstały już znacznie dokładniejsze. Latem 2016 roku zainicjowano bardzo skrupulatną metodę przyznawania wiz, dzięki której udaje się monitorować podróżnych, których droga do Ameryki może się wydawać podejrzana. A na podstawie NSEERS nie postawiono zarzutów ani jednej osobie.
Jednak i nowy system przyznawania promes wizowych zostawia pewną drobną (chociaż niedoskonałą) furtkę do tego, by dokładniej przyglądać się przybywającym do Stanów muzułmanom. Od lata mijającego roku starający się o jakąkolwiek wizę proszeni są o wpisanie mediów społecznościowych, z jakich korzystają. Wypełnienie tej rubryki jest „opcjonalne”. Przeciwko wymaganiu od zagranicznych reporterów podawania takiej informacji protestował Komitet Ochrony Dziennikarzy (CPJ). Tymczasem Ministerstwo Bezpieczeństwa Wewnętrznego USA nie kryje się z tym, że chodzi mu o dostęp do kont na Facebooku, Instagramie i Twitterze osób przyjeżdżających z krajów, gdzie wyznaje się islam. Przedstawiciele resortu przypomnieli krytykę, jaka na nich spadła po tym, kiedy przeoczyli nawołujące do nienawiści komentarze i wpisy jednego ze sprawców zeszłorocznego zamachu w San Bernardino. Aby zminimalizować ryzyko w przyszłości chcą mieć dokładniejszy dostęp do mediów społecznościowych odwiedzających USA. Amerykańska Unia Wolności Obywatelskich (ACLU) od jakiegoś czasu planuje pozew przeciwko nowym przepisom. „Pojawiło się duże ryzyko dyskryminacji, która najbardziej uderzy w arabskie i muzułmańskie społeczności. Nazwy użytkowników, komentarze, kontakty i relacje w sieci zostaną poddane wnikliwej, naruszającej prawo do prywatności inwigilacji” - napisano w liście, który skierowała do rządu ACLU w imieniu kilkunastu amerykańskich organizacji pozarządowych.
Ciekawe są wyniki badań, które przeprowadził Ipsos Mori's Social Research Institute. Amerykanie są zdania, że muzułmanie stanowią aż 17% mieszkańców USA, czyli że jest ich 55 milionów. A tak naprawdę są ich... trzy miliony. Badacz ilościowy i jeden z kierowników wspomnianego ośrodka uważa, że tak wielkie przeszacowanie wynika z dwóch powodów. Po pierwsze, media i politycy zajmują się tym tematem tak nieproporcjonalnie często, że ludziom liczba wyznawców Allaha po prostu „rośnie w oczach”. Druga sprawa już nie jest niestety zwykłym błędem poznawczym. Agresywny ton dyskursu i antymuzułmańska nagonka powodują, że Amerykanie uważają „kwestię islamską” za poważny problem polityczny. Czterdzieści procent obywateli USA ma niekorzystną opinię o muzułmanach, a aż 56% sądzi, że islam „nie jest kompatybilny z amerykańskimi wartościami”. Smutnym paradoksem jest to, że ponad połowa z badanych, chociaż wypowiada się z taką stanowczością (a wręcz złością), przyznaje się, iż nigdy w życiu nie spotkała mahometanina.
Profesor studiów nad kulturą muzułmańską Ali Asani z Uniwersytetu Harvarda uważa, że za nienawiść do wyznawców Allaha w Ameryce odpowiedzialna jest sieć organizacji pozarządowych i fundacji, które inwestują miliony dolarów w to, co naukowiec nazywa „przemysłem islamofobii”. Jedną z nich jest uważane przez różne ośrodki akademickie za siejące nienawiść Centrum na Rzecz Polityki Bezpieczeństwa (CSP). Logikę prof. Asaniego można zrozumieć: 31 legislatur stanowych zajmowało się „konstytucyjnym zakazem implementacji prawa szariatu” tak, jakby akurat Amerykanie borykali się z takim dylematem.
Artykuł powstał dla Tygodnika Powszechnego dzięki wsparciu Fundacji im. Heinricha Bölla.
Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.