Pęknięta Ameryka, frustracja i upadek American Dream

Rower leżący na ulicy przed znakiem "road closed"

Ta wyjątkowo bezideowa kampania, w której jak na lekarstwo było racjonalnych pomysłach mogących uzdrowić kraj, się nie skończyła. Z chwilą ogłoszenia wyników gniew nie zniknie. Pierwszym zadaniem przegranego będzie wezwanie do zasypywania podziałów i leczenia zranionego narodu. Otwartym pozostaje pytanie, czy oboje kandydaci są świadomi odpowiedzialności, jaka na nich spadła.

Radosław Korzycki

Dwunastego kwietnia zeszłego roku Hillary Clinton ogłosiła swój start w wyborach. Nie na wiecu, jak to się zazwyczaj robi, ale w formie dwuminutowego filmiku, który został wrzucony na Youtube’a. Przez pierwsze półtorej minuty kandydatka się w ogóle nie pojawia, zamiast niej prezentują się ludzie, którzy ją popierają. Kobieta w średnim wieku pracująca w swoim ogrodzie, dwóch młodych braci-Latynosów przygotowujących się do otwarcia firmy, ciężarna Afroamerykanka rozpakowująca wraz z mężem kartony w nowym domku na przedmieściach, w końcu mężczyzna prowadzący pick-upa, z bronią leżącą na siedzeniu pasażera. To był zbiorowy portret klasy średniej. Pomijanie jej w politycznej agendzie może uchodzić za herezję. A Clinton udało się odmalować sielski obrazek i przypomnieć hasła o nadziei, jakie serwował Ameryce osiem lat temu Barack Obama.

Ten inicjujący kampanię filmik był pomysłem Joela Bensona, czołowego stratega Clinton, który w 2008 i 2012 r. opiekował się w sztabie odchodzącego dziś prezydenta sondażami. Ten utalentowany statystyk długo pracował nad diagnozą społeczną współczesnej Ameryki. Długo prowadził obszerne badania nad nastrojami tysiąca rodzin z klasy średniej z przedmieść Orlando (Floryda), Columbus (Ohio) i Denver (Kolorado). We wszystkich tych stanach toczy się dziś zacięta walka. Odkrył, że kryzys z 2008 r. zasadniczo zmienił Amerykę. Ludzie nagle stracili wiarę w to, że jeżeli będą robić wszystko tak, jak Pan Bóg przykazał, czyli ciężko pracując i oszczędzając na starość oraz wysyłając dzieci do dobrych szkół, to coś osiągną. Na ich oczach rozpłynął się American Dream. Według badań Gallupa w ciągu ostatnich ośmiu lat odsetek ludzi uważających się za klasę średnią spadł o 16 procent. Ci wykluczeni identyfikują się teraz jako klasa robotnicza.

Ale ten wielki projekt Hillary, żeby zawalczyć o klasę średnią i w ramach kampanii odtworzyć jej tożsamość, dać nadzieję na zmianę zwiódł. Prawdą jest, że za Obamy spadło bezrobocie do względnie niskiego poziomu i myli się Trump twierdząc, że to urzędujący prezydent winien jest braku pracy w Ameryce. Istnieje, ale realne dochody rosną za wolno i ludzie są często zmuszani do brania nadgodzin albo drugiego etatu.

Kampania A.D. 2016 podzieliła Amerykę jak żadna z dotychczasowych. A w zasadzie pozwoliła oburzonym nazwać to, co czują, bo dwóch kluczowych kandydatów mówiło o gniewie i do niego się odnosiło. I żadnym z nich nie była Clinton, dlatego wybory, które miały być dla niej krótką piłką okazały się drogą przez mękę.

Pierwszym gniewnym był ultralewicowy rywal Hillary z demokratycznych prawyborów. - Bernie Sanders uświadomił nam, że ktoś nas oszukuje, że system jest tak skonstruowany, żeby jeden procent najbogatszych się dalej bogacił, a nas nie było stać na normalne wychowanie dzieci i zapewnienie im godnego życia. I jego rewolucja się po części udała trzy czwarte młodych ludzi na niego głosowało – mówi DGP Lynda S. Harvey, właścicielka małej kliniki weterynaryjnej z Lewisburga. Wysłała ona dwie córki do college’u, obie dodatkowo pracują, żeby zapłacić za czesne. Jedna wyjechała, druga studiuje na lokalnym Bucknell University i mieszka w domu rodzinnym, przez to koszty są niższe. Hillary wpisała do programu propozycję darmowej wyższej edukacji na stanowych uczelniach i to zatrzymało przy niej część tradycyjnego, białego elektoratu Partii Demokratycznej.

Tymczasem potwornego odkrycia dokonała Eliza Sarnacka-Mahoney, mieszkająca w Fort Collins niecałe 200 km od wspomnianego wcześniej Denver korespondentka Dziennika Gazety Prawnej (DGP). Fort Collins to sielskie miasteczko, idealna ilustracja Ameryki z Main Street, oznaczającej w języku socjologów główną ulicę przyjaznej osady, czyli  przeciwieństwo Wall Street. Symbol bezpiecznej przystani klasy średniej. Otóż w ostatnich pięciu latach o 1200 proc. wzrosła liczba ogłaszających się studentów i studentek na… portalach stręczycielskich. Konieczność zarobku na czesne i utrzymanie wymusza prostytucję.

Gniew i rozpacz potrafił oczywiście skanalizować Donald Trump, zwycięzca wewnętrznego pojedynku na prawicy. Jego protekcjonistyczne pomysły chwilami przypominają skandynawską socjaldemokrację. Ale politykom głównego nurtu Partii Republikańskiej, którzy ciągle mówią o niskich podatkach i ułatwianiu życia dającym pracę korporacjom, głupio jest teraz kwestionować słowa Trumpa, który leje miód na serce przeciętnego Amerykanina. A Partia Demokratyczna się pogubiła długo hamletyzując, czy wchodzić w skrajnie neoliberalne umowy wolnohandlowe takie jak TPP i TTIP.

Gdyby oddzielić słowa od emocji, na chwilę zamknąć oczy i nie widzieć zawadiackich popisów na wiecach i debatach, to Trump okazałby się... kopią Berniego Sandersa. „Zaczynam mieć mdłości, jak czytam o outsourcingu, co jest gładkim i nieczytelnym słowem określającym likwidację miejsc pracy w Ameryce, w ramach owych umów o »wolnym handlu«. Czemu nie mówimy o »onshoringu«, o tworzeniu miejsc pracy w przemyśle na terytorium USA? W tym czasie Chińczycy nam je kradną. Im brakuje zasobów naturalnych, które my mamy. Czemu nie zacząć ofensywy?”, mówił podczas promocji swojej książki „Time to Get Tough: Making America #1 Again” (tłum. Czas być twardym: Przywróćmy Ameryce pozycję numer jeden).

– Zestawiłem mapę poparcia dla Trumpa w prawyborach z taką, na której zaznaczono ogniska popularności idei rasistowskich i uczestnictwa mieszkańców w takich organizacjach. Ledwie się pokrywały – mówi DGP Carson Holoway z Uniwersytetu Nebraski. – Za to mapa jego sukcesów nakłada się idealnie z Ameryką wykluczonych oraz z ośrodkami postępującej biedy i rekordowego bezrobocia. To głównie region tzw. pasa rdzy. Typowy wyborca Trumpa jest białym mężczyzną, który skończył edukację na szkole średniej i nie zarabia więcej niż 50 tys. dol. rocznie, którego żona nie pracuje, albo dotąd nie pracowała, a w postkryzysowej epoce została do tego zmuszona, co odbiło się na ognisku domowym.

The Donald uwodził ich jeszcze jednym. Pozwolił im, żeby ujawnili swą skrywaną z powodu obowiązującej poprawności politycznej ksenofobię i szowinizm. Owszem, rasistowskie wystąpienia Trumpa są dla nas oburzające. Granica przyzwoitości została tu dawno przekroczona i historia odnotuje to zapewne jako czarny moment polityki USA. Ale wyborców nie obchodzi, co za sto lat napiszą podręczniki. Gdy Trump, opalony po sesjach w solarium, mówi do nich o zagrożeniu ze strony imigrantów, przypomina im tylko, że mieszkańcy Ameryki Łacińskiej gotowi są pracować za mniej.

Dla tych Amerykanów ich mała stabilizacja, namiastka „amerykańskiego marzenia”, śladowa szansa na wprowadzenie dzieci w dorosłe życie – wszystko to jest zagrożone na tyle, by w emocjach uznali, że idea budowy (realnego czy symbolicznego) muru nad Rio Grande jest słuszna. – To efekt trzydziestoletniego konsensu w Waszyngtonie w sprawie obniżania kosztów pracy i ułatwiania korporacjom zatrudniania pracowników za granicą. Reagan, obaj Bushowie i Clinton myśleli w tej kwestii identycznie. A była to perspektywa krótkowzroczna – mówi DGP Louise Wyche z Savannah State University w Georgii.

Po drugiej stronie jest Ameryka twardo stojąca przy Clinton. To kraj mniejszości etnicznych, które nigdy nie były częścią wielkiego projektu budowania silnej klasy średniej. Awansują do niej bardzo rzadko i to głównie dzięki akcji afirmatywnej, czyli programowi specjalnych przywilejów w przyjmowaniu na studia, które w uproszczeniu można nazwać punktami za pochodzenie. Donald Trump ich śmiertelnie obraził. Nie raz powiedział, że w jego Ameryce nie ma dla nich miejsca. – On nie wymyślił nienawiści wobec Afroamerykanów i Latynosów. On tylko ujawnił, że ona istnieje, że naprawdę wielu białych ma ją w sercu – mówi nam LaTanya Jones, czarnoskóra pracowniczka stołówki uniwersyteckiej w Lewisburgu.

Ta wyjątkowo bezideowa kampania, w której jak na lekarstwo było racjonalnych pomysłach mogących uzdrowić kraj, nie kończy się dzisiejszej nocy. Z chwilą ogłoszenia wyników gniew nie zniknie. Pierwszym zadaniem przegranego będzie wezwanie do zasypywania podziałów i leczenia zranionego narodu. Otwartym pozostaje pytanie, czy oboje kandydaci są świadomi odpowiedzialności, jaka na nich spadła.

Artykuł powstał dla Dziennika Gazety Prawnej dzięki wsparciu Fundacji im. Heinricha Bölla.

Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.