Donald Trump, któremu dziś statystycy dają nie więcej niż 20 proc. szans na zwycięstwo, przekonuje że w Brexit w przeddzień głosowania też nikt nie wierzył. Niektóre redakcje uderzają w podobny ton i wieszczą, iż żyjemy w tak niepewnych czasach, że wszystko jest absolutnie możliwe, więc i wygrana republikańskiego kandydata jest wielce prawdopodobna, zwłaszcza po incydencie z szefem FBI Jamesem Comey’em, który ujawnił, że agencja śledcza może na nowo otworzyć dochodzenie w sprawie maili Hillary Clinton.
Jednak porównywanie amerykańskich wyborów do referendum w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej jest wielce niefortunne. I to z kilku powodów.
Zacznijmy od samych sondaży. Przez większość kampanii przedreferendalnej w badaniach dominowali zwolennicy wyjścia. Dopiero w ostatnich kilkunastu dniach przed głosowaniem przewagę zyskali przeciwnicy, ale na tyle nieznaczną, że mieściła się w granicach błędu statystycznego. W dniu, w którym Brytyjczycy udali się do urn szanse obydwu obozów były mniej więcej wyrównane. Poranny szok wziął się głównie stąd, że po głosowaniu wszyscy szli spać przekonani, że Zjednoczone Królestwo pozostanie we Wspólnocie. Zwłaszcza, iż lider obozu orędowników wyjścia Nigel Farrage przyznał się przed kamerami do porażki.
W USA jedna ankieta goni kolejną. Dziennie przybywa kilka nowych. Niektóre wskazują na remis, a nawet na drobną przewagę Trumpa, ale wyniki są często bardzo rozbieżne. Różnice sięgają dziesięciu punktów. Natomiast średnia wszystkich sondaży z ostatnich dziesięciu dni daje Hillary Clinton przewagę 4,7 pkt. proc. Przypomnijmy: Obama pokonał cztery lata temu Mitta Romney’a 3,9 pkt. proc., a i tak wygrał – jak mówią Amerykanie – w landslide (red. – po angielsku osunięcie się ziemi, w żargonie politologicznym znaczy to, że jeden kandydat dosłownie pogrzebał drugiego).
Poza tym, co jeszcze istotniejsze, brytyjskie referendum to głosowanie bezpośrednie. Wystarczyła po prostu większość głosów. Amerykańskie wybory prezydenckie są dwustopniowe. Mieszkańcy każdego ze stanów wskazują swojego faworyta do Białego Domu, ale de iure głosują na elektorów, którzy w grudniu dopiero wybiorą prezydenta. Kandydat, który wygra choćby jednym głosem w stanie zgarnia całą przyporządkowaną mu pulę elektorów. Dlatego tak naprawdę kampania toczy się w 10-12 stanach, gdzie ankiety wskazują na remis. Już dziś wiadomo jak zagłosują pozostałe. Każdy demokratyczny kandydat startuje jako faworyt, gdyż może liczyć na 256 z 271 potrzebnych do zwycięstwa głosów elektorskich (od 1992 r. każdy demokrata zdobył co najmniej tyle głosów), zatem mecz toczy się raczej w polu karnym republikanina. A z badań opinii w stanach remisowych wynika, że Clinton ma znaczącą przewagę.
Brytyjczycy głosowali wyłącznie w czwartek 23 czerwca. Amerykanie głosują już od połowy września w ramach procedury tzw. wcześniejszego głosowania. Dotąd wrzucono do urny 23 mln kartek z nazwiskiem wybranego kandydata (szacuje się, że w ogóle w wyborach weźmie udział 130 mln ludzi). Głosów na razie nie policzono, ale ze statystyk wynika, że wyborcy Partii Demokratycznej częściej niż Partii Republikańskiej udali się do swojej komisji obwodowej.
Poza tym sztab Clinton prowadzi w owych kluczowych 10-12 stanach chirurgiczną kampanię pozyskiwania niezdecydowanych obywateli wysyłając im wolontariuszy, ulotki, dzwoniąc z nagranymi przez Clinton wystąpieniami i zalewając reklamówkami ich profile w mediach społecznościowych. Była Pierwsza Dama ma na Florydzie, najcenniejszym pod względem liczby głosów elektorskich (29) stanie spośród tych, gdzie sondaże wskazują na remis, 50 biur. A Trump nie ma ani jednego. Statystyki mówią, iż ta precyzyjna operacja łowienia wyborców daje w ostatecznym rezultacie 1-2 pkt. proc. więcej niż wskazują sondaże.
Ale podstawowa różnica między Brexitem a amerykańskimi wyborami sprowadza się do tego, że Brytyjczycy głosowali na ideę, a Amerykanie – na człowieka. Antyunijne nastroje na Wyspach, jak i w całej Europie rosną od jakiegoś czasu. Wynik referendum jest tylko jednym z etapów długiego procesu. Poza tym kampania zwolenników wyjścia była wręcz wzorcowo przygotowana, podczas gdy obóz przeciwników ugrzązł w impasie. Premier David Cameron nie był w stanie nawet uspokoić nastrojów we własnej partii. Inicjatywę przejął drugi po Farrage’u główny brexiter Boris Johnson, który po tąpnięciu i upadku rządu został ministrem spraw zagranicznych. Laburzyści z kolei byli przeciw wyjściu, ale ich lider, ultralewicowy Jeremy Corbyn był mało aktywny w agitacji i kluczył, że w sumie Bruksela ma dużo ciemnych stron. Jak się skończyło, wiemy.
Amerykanie tymczasem wybierają między bardzo kontrowersyjną i uwikłaną w skandale Hillary Clinton, która jednak mieści się w ramach dotychczas znanego nam dyskursu politycznego, a Donaldem Trumpem, kompletnym ekscentrykiem bez doświadczenia, łamiącym nie tylko zasady debaty, ale i przyzwoitości. Podczas gdy prezydent Obama cieszy się poparciem 56 proc. obywateli, a Clinton zapowiada w zasadzie kontynuację jego polityki, to glos sprzeciwu wobec „systemu” nie jest aż tak głośny, jak wieszczą niektóre media. Historycznie patrząc 95 proc. kandydatów, czy to na prezydenta, burmistrza czy senatora, wygrywa reelekcję. Była Pierwsza Dama kandyduje na trzecią kadencję Obamy i, zgodnie z tym algorytmem, ma większe szanse niż Trump.
I wreszcie demografia. W Brytanii zwolennicy i przeciwnicy Brexitu mieszali się ze sobą, jeśli chodzi o zaplecze społeczne, kulturowe, edukacyjne czy etniczne. Natomiast w Ameryce grupy poparcia są znane i przewidywalne. Afroamerykanie w 95 proc. poprą Clinton, Latynosi w 75 proc. I to możemy brać za pewnik, a że Ameryka jest coraz mniej biała, kandydatka Demokratów może z tego tytułu liczyć na pewną przewagę.
Artykuł powstał dla Dziennika Gazety Prawnej dzięki wsparciu Fundacji im. Heinricha Bölla.
Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.