Czy działania organizacji medialnej Juliana Assange’a zadecydują o wyniku wyborów? Jak Rosja próbuje wpływać na szanse obu kandydatów? Reportaż Radosława Korzyckiego z Atlantic City.
Ponownie, we wtorkowe popołudnie wylała się z WikiLeaks porcja maili sztabu Hillary Clinton. Tym razem wyszło na jaw, że pracownicy jej kampanii zastanawiali się, jak wyczyścić ślady tego, że Barack Obama mógł wiedzieć o tym, że jego sekretarz stanu komunikuje się z nim za pomocą prywatnej skrzynki. Sam prezydent twierdził, że dowiedział się o tym z mediów. Potem jego rzecznik prasowy Josh Earnest sprostował, że Obama wiedział, że nie są wysyłane z służbowego adresu, ale nie miał świadomości, że to groziło wyciekiem tajemnicy państwowej.
Mimo to Ameryka nie przejęła się tzw. „październikową niespodzianką”, co w żargonie dziennikarzy oznacza wydarzenie bądź informację, która odwraca losy kampanii. W 1980 r. była to wiadomość, iż reżim Chomeiniego nie zwolni amerykańskich zakładników, co pogrzebało ostatecznie prezydenta Jimmy’ego Cartera. Z wcześniej ujawnionych przez WikiLeaks maili ze sztabu Hillary dowiedzieliśmy się m.in., że szef kampanii John Podesta nie przepada za Chelsea Clinton i nie bronił jej, kiedy pomniejsza filantropka i sponsorka nazwała ją „rozpuszczonym bachorem”. To by było na tyle, jeśli chodzi o skalę skandalu.
Tymczasem czołowy whistleblower, czyli demaskator współczesnego świata i twórca WikiLeaks Julian Assange miał być języczkiem u wagi podczas tej gorącej politycznej jesieni. Cała Ameryka spodziewała się, że dostarczy dowodów na to, że – jak lubi mówić Donald Trump – Hillary Clinton jest złodziejką. Spekulowano, że Bill Clinton dostał w łapę od Moskwy w zamian za pośrednictwo w sprzedaży kanadyjskiej firmy zajmującej się wydobyciem uranu pewnemu rosyjskiemu oligarsze. Miał przy tym wykorzystywać stanowisko swojej żony, gdy ta była sekretarzem stanu. Tyle, że plotki na ten temat krążyły już na początku 2015 r., ale dotąd nie znalazł się żaden dziennikarz śledczy, który wyszedłby poza insynuacje.
Jedynym chyba udanym „atakiem” WikiLeaks na amerykańską scenę polityczną było opublikowanie latem maili szefowej Komitetu Wykonawczego Partii Demokratycznej Debbie Wasserman-Schultz, z których wynikało, iż w prawyborach aktywnie działała na szkodę kandydatury senatora Berniego Sandersa. Mimo to Demokraci szybko zakopali topór wojenny i zwarli szeregi w walce przeciwko Trumpowi. Sieroty po Sandersie przeniosły się do obozu Hillary.
Kontrowersje wokół WikiLeaks sięgnęły aż do samej… Moskwy. Krytyczny głos w sprawie działań portalu i intencji Juliana Assange’a, zabrał autor innego wielkiego przecieku: Edward Snowden. Przypomnijmy: ten 33-letni dziś były analityk CIA ujawnił trzy lata temu na łamach prasy sekrety Narodowej Agencji Bezpieczeństwa (NSA). Poinformował świat m.in. o tajnym programie PRISM pozwalającym w zasadzie bez kontroli podsłuchiwać Amerykanów oraz o podsłuchiwaniu 30 polityków ze sceny międzynarodowej, w tym Angelę Merkel, przez służby USA. Poszukiwany za szpiegostwo Snowden uciekł, via Hongkong, do Rosji, gdzie dostał prawo stałego pobytu. W całej operacji pomagał mu Assange. Mieszkający do niedawna w Moskwie sygnalista napisał na Twitterze, że dzięki WikiLeaks rozpoczął się wielki proces demokratyzacji, ale w związku z widocznymi oznakami poprawy sytuacji potępianie wszystkiego w czambuł jest błędem. Assange wpadł we wściekłość. Oskarżył Snowdena o oportunizm i o to, iż liczy na zwycięstwo Hillary Clinton oraz potencjalne ułaskawienie i możliwość powrotu do Stanów Zjednoczonych. Jedno jest pewne: w relację dwóch głównych whistleblowerów wdała się rywalizacja. – Sądzę, że Snowden jest szlachetniejszy spośród nich obu. Pamiętajmy, że nad Assangem wisi oskarżenie o gwałt. I to całkiem wiarygodne. Poza tym, co w kwestii ostatniej kampanii jest kluczowe, Julian jednak konsekwentnie unikał kompromitowania Trumpa, jednak, jak się okazało, materiałów nie brakuje – mówi Ian Scott z Uniwersytetu w Manchesterze - Można Assange’owi postawić jeszcze jeden zarzut. Zawsze krytykował media głównego nurtu za to, że manipulują zdobytymi informacjami chociażby przez to, że nie podają ich od razu tylko czekają na wygodny, przykładowo z powodów komercyjnych, moment. A w bieżącej kampanii ona sam czeka na czas największej oglądalności.
Obu sygnalistów łączy oczywiście sympatia Kremla. Ale Rosja w tych wyborach, oprócz formalnego i nieformalnego wspierania Trumpa oraz autora WikiLeaks, dopuściła się czegoś jeszcze. W Ohio i w Arizonie hakerzy zaatakowali systemy komputerowe odpowiedzialne za przeprowadzanie wyborów. Zdobyli m.in. bazy danych wyborców. FBI podała później, że większość adresów IP, z których dokonano ataku pochodzi z Rosji.
Tymczasem pozwiązany z prawicowymi think tankami profesor Stephen Cohen z Princeton uważa, że media oddają Trumpowi niedźwiedzią przysługę mówiąc, że jest agentem Kremla. – Nic o tym nie wiemy. Wydaje mi się, że kampania Clinton niepotrzebnie gra na konfrontację z Moskwą, chociażby w Syrii. W obliczu słabości NATO naprawdę nie warto porywać się na potencjalny kryzys nuklearny. Nie mówię, że Trump to mąż stanu, ale nie ignorujmy tego, co mówi o słabości naszych sojuszników – stwierdza.
Artykuł powstał dla Dziennika Gazety Prawnej dzięki wsparciu Fundacji im. Heinricha Bölla.
Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.