Jak zabić fotowoltaikę?

Blog

29 października 2021 polski Sejm przyjął zmiany w ustawie o odnawialnych źródłach energii. Kończą one kilkuletni okres dynamicznego wzrostu tej dziedziny energetyki. Na pomoc państwu, które boryka się z koniecznością transformacji energetycznej i płaci coraz większą cenę za zbyt opieszałe działania, przyszli obywatele.  

Jak zabić fotowoltaikę?

Dzięki dotacjom unijnym (dotychczas mieszkańcy dostawali wsparcie, pokrywające od 60 do 80 proc. kosztów instalacji) na przełomie września i października 2021 liczba polskich prosumentów przekroczyła 600 tys., a łączna moc PV wynosi już 6 GW. 60 proc. tego wolumenu pochodzi z mikroinstalacji, położonych na dachach czy ustawionych w pobliżu domów. Jak zauważa portal Wysokie Napięcie, łączna moc wiatraków i PV wynosi w tej chwili 13 GW. To prawie 6 razy tyle ile moc elektrowni w Turowie, o którą polscy urzędnicy toczą bój z Czechami i Komisją Europejską. Co więcej: Polska zobowiązała się, że do 2025 wyciśnie z obu tych źródeł łączną moc ponad 23 GW. Rozwiązania przyjęte przez Sejm sprawiają, że montaż ogniw fotowoltaicznych w gospodarstwach domowych przestaje być opłacalny. Co za tym idzie: zakładany cel osiągnąć będzie bardzo trudno.

W jaki sposób zmieni się rynek fotowoltaiki w najbliższych latach? Po pierwsze: istniejący w tej chwili system tzw. opustów sprawia, że prosumenci przekazują produkowaną przez siebie energię do sieci, która służy jako swego rodzaju magazyn. Z tego magazynu mogą nawet 80 proc. odebrać bezpłatnie. Zmiany w ustawie sprawiają, że nowy prosument będzie musiał odsprzedawać wyprodukowaną przez siebie energię po cenie hurtowej, a kupować po cenie detalicznej, czyli drożej. Według wyliczeń Jana Rączki, autora ekspertyzy przygotowanej dla Polskiego Alarmu Smogowego, inwestycje staną się mniej opłacalne. Nowy system rozliczeń wydłuży czas zwrotu inwestycji o 50-80 proc. Na przykład dla gospodarstw przyłączonych do sieci Tauron Dystrybucja wzrośnie z 7 do 13 lat. Efekty już widać – samorządowcy w całej Polsce skarżą się, że czekający na dotacje fotowoltaiczne masowo wycofują się z programu.

Nie po raz pierwszy w ostatnich latach władza ucina dobrze rozwijającą się gałąź energetyki odnawialnej. W 2016 roku politycy Prawa i Sprawiedliwości wprowadzili w życie tzw. ustawę antywiatrakową, zwaną także „ustawą odległościową”. Tzw. „zasada 10 H” nałożyła na inwestorów obowiązek instalowania nowych wiatraków w odległości co najmniej 10 razy większej niż wysokość kolumny od domów i terenów chronionych. W kraju tak gęsto zaludnionym jak Polska oznaczało to zablokowanie inwestycji.

Są dwa uzasadnienia, którymi rząd podbudował decyzję o wyhamowaniu programu fotowoltaiki. Pierwszy – oficjalny – dotyczy wydolności polskiego systemu energetycznego, który rzekomo nie jest w stanie przyjąć większej ilości prądu z przydomowych instalacji, szczególnie w miesiącach letnich. Sieć – ostrzegają spółki przesyłowe – jest przeciążona, brakuje stacji transformatorowych, dystrybutorzy energii zmieniają się w jej magazynierów. Nawet jeśli to prawda, powstaje pytanie, dlaczego państwo nie przygotowało się na taki obrót wydarzeń. W ciągu 15 lat do Polski trafiło ponad 20 mld złotych z unijnego systemu handlu uprawnieniami do emisji (ETS). Część z nich stała się składową systemu dotacji dla prosumentów, jednak nie przysłużyły się one modernizacji sieci przesyłowych na potrzeby rosnącego zainteresowania fotowoltaiką.

Jest i uzasadnienie drugie – nieoficjalne. Mowa o nacisku państwowych spółek energetycznych, które zorientowały się, że wyrosła im konkurencja. Łączna moc prądu wytwarzanego w domach wynosi tyle ile daje jej średniej wielkości elektrownia. Są miesiące, kiedy, na skutej nadpodaży, ceny prądu pikują. W Polsce nie doszło jeszcze do sytuacji takiej, jak na rynku niemieckim, gdzie zdarzają się okresy z ujemną ceną prądu, ale dalszy rozwój rynku OZE zwiększa jej prawdopodobieństwo. Zatem: dla państwowych gigantów energetycznych rozwinięty rynek fotowoltaiki oznacza kłopoty na wielu poziomach. Ewidentne zyski dla państwa (większa niezależność energetyczna, spadek emisyjności sektora, który przypomnijmy, ok. 70 proc. energii produkuje z węgla) przegrywają z interesami państwowych spółek energetycznych.

W ten oto sposób historia się powtarza. Zamiast wspomagać dynamicznie rozwijającą się gałąź OZE, władza blokuje jej rozwój i traci szansę na cywilizacyjną zmianę.

Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.