Zagrożenia u naszych granic spychają w cień cywilizacyjne wyzwania o zasięgu planetarnym, a perspektywa końca miesiąca w portfelu przesłania nam horyzont końca ekosystemów, jakie znamy. To wszystko stawia nas jako wspólnotę polityczną przed zadaniem na wzór kwadratury koła. Ale wyzwania, jakie przed nami stoją, nie poczekają. Aby się z nimi zmierzyć, aby te sprawy poruszyły obywateli i polityków, potrzebujemy diagnoz i propozycji na tu i teraz. Prezentujemy je w Obwarzanku uzbrojonym. Perspektywie dla Polski autorstwa Michała Sutowskiego oraz towarzyszącym mu cyklu wywiadów na naszej stronie.
Katarzyna Przyborska: Czy lasy, bagna, rzeki mają jeszcze jakieś znaczenie w myśleniu o obronności? Czy liczą się tylko rakiety?
Michał Piekarski: Teren zawsze jest jednym z czynników branych pod uwagę przy planowaniu działań wojskowych i ocenie możliwości ich wykonania niezależnie od tego, czy są to działania konwencjonalne, czy partyzanckie. Jak dobitnie pokazuje wojna w Ukrainie, teren ma dla obronności olbrzymie znaczenie. Im bardziej zróżnicowany, ograniczający swobodę manewru, tym dla obronności lepiej. Oczywiście możemy się spodziewać, że przeciwnik – myślimy tu o Rosji – w bardziej odległe, a kluczowe dla przemysłu czy bezpieczeństwa cele skieruje rakiety dalekiego zasięgu. Jednak jeśli będzie chciał pokonać granicę, która ma długość, licząc wspólnie Rosję i Białoruś, 650 km − teren może okazać się kluczowy.
Teren wprawdzie płaski, ale mamy tam Puszczę Białowieską, jeziora, tereny bagienne, choć w ponad 80 proc. wysuszone…
Z punktu widzenia wojskowego istotne jest, czy przez dany teren przejedzie czołg o masie 50–60 ton, czy jest to teren dostępny dla pojazdu ważącego tylko 20 ton, a może tylko dla osób poruszających się pieszo czy pojazdami terenowymi. Teren obfitujący w jeziora wymusza użycie jednostek pływających, czasem specjalnie w tym celu skonstruowanych. Znamy takie przypadki – z czasów wojny wietnamskiej w delcie Mekongu. Teren bagnisty kanalizuje ruch, łatwiej jest przewidzieć, którędy pojazdy będą mogły przejechać, i tam szykować obronę. Lasy z kolei ograniczają widoczność.
A co pan, ekspert do spraw bezpieczeństwa, myśli o pogodzeniu celów bezpieczeństwa militarnego i bezpieczeństwa klimatycznego?
Kiedy kompleksy leśne są wycinane, przeciwnikowi łatwiej je przebyć lub ominąć. Kiedy rzeki zaczynają wysychać, łatwiej je sforsować. Większość pojazdów wojskowych przystosowana jest do brodzenia. Mogą wjechać do wody i przejechać po dnie, jeśli głębokość wynosi około metra. Jeżeli woda jest głębsza, mamy kilka rozwiązań. W przypadku rzek mazurskich szerokość koryta jest teraz na tyle niewielka, że mogą być wykorzystane mosty towarzyszące – pojazdy na podwoziu czołgu przenoszące most składany. W przypadku szerszych przeszkód wodnych część pojazdów może przejechać po specjalnych, bardzo długich rurach, tzw. chrapach, część pojazdów wojskowych pływa. Ale im przeszkoda wodna głębsza, im szersza, tym dostęp do niej jest trudniejszy.
To lepsza będzie rzeka naturalna, rozlewająca się, czy taka z wybetonowanym korytem?
Odra jest bardzo dobrze skanalizowaną rzeką, z wąskim korytem, dostęp do niej jest ułatwiony, wręcz prowadzą tam drogi i pojazdy wojskowe mogą do niej w łatwy sposób dojechać. Jeżeli rzeka jest otoczona lasami i terenami podmokłymi, to do szerokości samego koryta należy dodać tereny wokół. Może się wtedy okazać, że przekroczenie rzeki jest możliwe tylko w kilku miejscach, a wówczas obrona będzie łatwiejsza, bo wystarczy obserwacja tych kilku miejsc i ostrzelanie ich, kiedy pojawią się tam siły przeciwnika. Można użyć broni takiej jak na przykład HIMARS, co widzieliśmy w Ukrainie: zniszczone przeprawy, wojska ugrzęzłe na podmokłych i lesistych terenach północnej Ukrainy. To działa zarówno w przypadku działań konwencjonalnych, jak i partyzanckich.
Gdyby ktoś chciał przeprowadzić natarcie z terytorium Białorusi, natrafiłby na Biebrzę, z jej meandrami i starorzeczami, i oczywiście dobrze wszystkim znane bagna biebrzańskie. Przez środek Biebrzańskiego Parku Narodowego przebiega jedna droga krajowa, obok jest jedna droga kolejowa – jedynie one pozwalają na przedostanie się przez ten teren. Gdyby zablokować albo wysadzić w powietrze mosty na tych trasach, obszar ten stałby się naturalną barierą dla działalności wojsk pancernych i zmechanizowanych, czyli takich, jakimi dysponuje Rosja i Białoruś. Przeciwnik musiałby nadrobić kilkadziesiąt kilometrów, żeby ten teren ominąć. Istotna jest też osłona przed przeciwnikiem, jaką daje ten teren, czyli drzewa.
Lasy Państwowe prowadzą teraz intensywne wycinki i przerzedzenia, uważając, że jest to dobre dla gospodarki leśnej. Czy da się to pogodzić z potrzebami obronnymi?
Jeśli las jest wycinany, tworzy się pozbawiony drzew pas, przykładowo o długości pięciu kilometrów i szerokości jednego kilometra – i już mamy teren, przez który mogą przemieszczać się siły wojskowe wyposażone w sprzęt pancerny, zmechanizowany. Do tego drogi dojazdowe dla ciężkiego sprzętu do wyrębu lasu mogą być tak samo dogodne dla czołgów i wozów pancernych.
W lesie, w którym widoczność mamy ograniczoną do kilkudziesięciu, a czasem kilkunastu metrów, łatwiej się ukryć czy przygotować zasadzkę na poruszające się czołgi. A kiedy mamy duży teren pozbawiony naturalnej osłony, taką zasadzkę niestety łatwiej wykryć i na nią zareagować.
W wojnie w Ukrainie znaczną rolę odgrywają drony. Czy las może być jakąś ochroną przed nimi?
Podstawowym wyposażeniem dronów jest sprzęt elektrooptyczny, czyli kamery światła widzialnego, noktowizyjne albo termowizyjne. Las daje zatem szansę osłony przed zagrożeniem z powietrza. Im jest gęstszy, im więcej i bardziej zróżnicowanych gatunkowo drzew, im więcej pięter roślinności, tym wykrycie przez drony trudniejsze. Jeśli zaś mamy las utworzony poprzez nasadzenia w tym samym czasie drzew jednego gatunku, to mamy obszar złożony z powtarzalnego wzoru „kopiuj–wklej”, w którym łatwo wykryć coś, co do tego wzoru nie pasuje, jak na przykład przemieszczającą się grupę ludzi. Gatunki drzew też mają znaczenie. Las iglasty znacznie mocniej tłumi fale elektromagnetyczne niż las liściasty.
Amerykanie w Wietnamie rozpylali defolianty, stosowali masowe bombardowania, które miały zniszczyć dżunglę wraz z ukrywającymi się tam ludźmi. Takie rozwiązania, prócz oczywistych szkód ekologicznych, są bardzo kosztowne, ale stosowano je, bo kompleksy leśne są tak dobrą osłoną.
My też mamy bogate tradycje partyzanckie.
Ale dzisiejsza partyzantka wygląda inaczej niż kiedyś. Pocisk przeciwpancerny to 10 kg obciążenia, do tego 20–30 kg obciążenia innym sprzętem – jeśli mówimy o walce partyzanckiej, musimy się liczyć z tym, że obciążenia będzie jeszcze więcej. Dlatego najczęściej do lekkiej piechoty dodaje się pojazdy, quady, samochody terenowe, by poprawić mobilność. Żołnierze mają już tyle sprzętu, że trudno im się poruszać nawet we względnie łatwym terenie. Jeśli teren jest trudny dla przeciwnika, to jest też trudny dla nas.
Zamiast więc prowadzić walkę partyzancką i zza najbliższego drzewa celować w nieprzyjacielski czołg granatnikiem, lepiej oszczędzać życie i korzystać ze środków technicznych wspierających w wykorzystaniu terenu, na przykład wykorzystać pocisk przeciwpancerny typu Spike, który może zostać naprowadzony na coś, co nie znajduje się w linii wzroku strzelającego, ale przelatuje ponad lasem, i dodać do tego drony polskiej produkcji, które będą wykrywać cele.
Dlaczego akurat drony polskiej produkcji?
Bo wyprodukowane komercyjnie urządzenia bezzałogowe można bardzo łatwo wykryć, łatwo też zakłócić ich działanie. Są one produkcji chińskiej, nie wiadomo, co może być zaszyte w oprogramowaniu. Jeśli chcemy mieć pewność kontroli, powinniśmy produkować własne. Mniej jest tu istotna forma w postaci kadłuba czy wirników, najważniejsze są elektronika i oprogramowanie. Łączność i dowodzenie dronami powinny być trudne do wykrycia, do zakłócenia i przechwycenia.
W morzu podjętych ostatnio decyzji zakupowych jest pozyskanie dronów rozpoznawczych i uderzeniowych w ramach programu Gladius, mamy Ottokar Brzoza, czyli polskie niszczyciele czołgów na podwoziu kołowym, pociski, które rażą na odległość kilku–kilkunastu kilometrów. Tego typu uzbrojenie pozwala na wykorzystanie możliwości terenu.
W wywiadzie dla Krytyki Politycznej Bartłomiej Sienkiewicz mówił też o utrzymywaniu ostoi, czyli śródpolnych skupisk drzew i krzewów, a także obrośniętych miedz. Miałyby one dać szansę ukrycia cięższego sprzętu, a są też istotne dla zachowania bioróżnorodności, mogą stanowić osłonę dla zwierząt i osłonę od wiatru, przed wywiewaniem gleby, i sposób na utrzymanie wilgoci.
Jak najbardziej się z tym zgadzam. Kiedy mamy monokulturę rolniczą, obszar wielu hektarów takich samych upraw, to teren podobny jest do poligonów − czołgi mogą po nim jeździć dowolnie, zagraża im tylko lotnictwo i artyleria dalekiego zasięgu, czyli sprzęty drogie i nie zawsze dostępne. A kiedy mamy teren zróżnicowany, różne uprawy, rozmaitą roślinność, ostoje, rozproszoną zabudowę, dużo łatwiej ukryć tam ludzi i sprzęt.
Przy czym znowu: pożądanym rozwiązaniem, jeśli chodzi o zwalczanie czołgów i innych ciężkich środków przeciwnika, nie jest zdawanie się na walkę w małej odległości, ale właśnie ukrycie w ostoi. Na trasie przejazdu kolumny czołgów powinni być ukryci albo tylko zwiadowcy, którzy będą w stanie wykryć cel i przekazać informację, albo środki bezzałogowe, choćby kamery, a jeżeli wyrzutnia, to zdalnie kierowana.
Bo jeśli mówimy o obronności i odporności, trzeba pamiętać o czynniku, o którym boleśnie przekonuje się Ukraina. W rosyjskiej kulturze strategicznej jednostka w ogóle nie jest podmiotem, jest przedmiotem. Obserwowaliśmy to na przyczółku chersońskim, gdzie Rosjanie wystawili zebranych w łapankach, pospiesznie zmobilizowanych i nieprzeszkolonych ludzi jako mięso armatnie. Rosjanie nie liczą się z życiem ani ludności cywilnej, ani nawet swoich własnych żołnierzy. Natomiast dla nas ochrona własnej ludności, także tych osób, które w razie wojny zostaną zmobilizowane, powinna być priorytetem. Ponieśliśmy jako społeczeństwo ogromne straty w przeszłości, wiemy, jakie są tego konsekwencje.
Jakie znamy przykłady z historii nie najstarszej, kiedy o przewadze decydowały właściwości terenu? Mówił pan o Wietnamie, co jeszcze? Fińska wojna obronna? Rok 1920?
Wietnam, dzięki kulturze masowej, jest jednym z najbardziej znanych przykładów. Amerykanie mieli wówczas spore problemy z wykorzystaniem swojej machiny wojennej w warunkach walki z ukrywającymi się w dżungli partyzantami – wygrywali bitwy, przegrali wojnę. Później ponieśli równie upokarzającą klęskę, usiłując odbić zakładników w Iranie w roku 1980, zapominając, że śmigłowce transportujące komandosów będą lecieć nad pustynią, a więc obszarem burz piaskowych.
W Polsce mierzyliśmy się z wojną na terenie podmokłym Polesia w latach 1919–1920. Obie strony – zarówno polska, jak i bolszewicka – używały flotylli rzecznych do transportu wojska i zaopatrzenia, ale także tocząc całe bitwy (np. pod Czarnobylem 27 kwietnia 1920 roku) na rzekach i terenach podmokłych, wykorzystując motorówki czy doraźnie zaadaptowane statki, często prowizorycznie uzbrajane. Na skutek tych doświadczeń do 1939 roku utrzymywaliśmy flotyllę pińską, w której znalazły się także jednostki specjalnie budowane już na potrzeby potencjalnej nowej wojny z ZSRR.
Znanym przykładem jest sytuacja Finów z lat 1939–1940. Finowie po mistrzowsku wykorzystali wtedy teren i warunki atmosferyczne – znajdując się w sytuacji podobnej do Ukrainy w 2022 roku, mając przeciwnika – Armię Czerwoną – przeważającego liczebnie, ale niezdolnego do zaadaptowania się do warunków terenowych i walczącego prymitywnie, wykorzystującego tylko przewagę liczebną. W czasach nam bliższych o znaczeniu terenu przekonaliśmy się choćby w Afganistanie w latach 2002–2021, gdzie jednym z poważniejszych problemów było położenie wysoko ponad poziomem morza i wysokie temperatury, co ograniczało możliwości wykorzystania śmigłowców przez nasz kontyngent.
A co jest lepszą zaporą? Rozlewająca się rzeka, tereny bagienne i gęsty las czy wybudowany na granicy z Białorusią płot? Przez który, jak podaje Grupa Granica, w pierwszych dziesięciu dniach listopada przeszło około 170 osób.
Płot jest zaporą tylko przed ludźmi, którzy próbują go przekroczyć bez użycia sprzętu ciężkiego, i przed zwierzętami. Ale nie stanowi przeszkody przed konwencjonalną agresją, bo taka przeszkoda w pierwszej chwili wojny zostanie po prostu wysadzona w powietrze. Ta zapora nie służy ochronie granicy, ale jest ograniczeniem, i to tylko częściowym, dla przepływu osób, które nie są żołnierzami – bo grupy dywersyjne mają sposoby przenikania przez takie zapory. Z punktu widzenia bezpieczeństwa militarnego lepszy byłby nie płot, ale coś w rodzaju linii Maginota – choć trzeba wspomnieć, że w 1940 roku Niemcy ją ominęli. Pas przesłaniania ma skuteczność podobną do pola minowego, tyle że bez kosztów humanitarnych.
Czym jest pas przesłaniania?
To teren, który wcześniej nakreśliliśmy. Teren, w który wpuszczamy przeciwnika, by się zmęczył, wyniszczył i wykrwawił. Nie walczymy na samej granicy, ale jakby uchylamy się od ciosu, pozwalając, by przeciwnik go wyprowadził, ale w nas nie uderzył. Zgrupowania wojsk pancernych i zmechanizowanych wchodzą w ten pas, lecz nie napotykają od razu naszych głównych sił, ale są rozpoznawane, nękane, a nasze główne siły mogą wyprowadzić kontratak już w sprzyjającej dla nas sytuacji.
Jak rozległy powinien być?
Przynajmniej kilkadziesiąt kilometrów głębokości wzdłuż granicy. Pas przesłaniania − gdyby zastosować kryteria stricte wojskowe − mógłby obejmować tereny od samej granicy do linii 50–70 kilometrów w głąb terytorium państwa, gdzie utrzymywalibyśmy zregenerowane bagna, lasy, w których zaprzestano by gospodarki leśnej, dzikie rzeki. Oraz dobrze przemyślany wojskowy system obronny.
Brzmi jak teren mający na uwadze zarówno bezpieczeństwo militarne, jak i klimatyczne. A co z ludźmi, którzy tam mieszkają?
Istnienie pasa przesłaniania stawia pytanie o kompleksowość obronności państwa, także jeśli chodzi o odporność, czyli to, o czym w rozmowie z Krytyką Polityczną mówiła dr Weronika Grzebalska. Jeżeli mówimy, że teren Puszczy Białowieskiej położony przy granicy będzie wykorzystywany w celach obronnych, czyli będziemy dbać o to, żeby były tam gęste lasy, obszary zalewowe, podmokłe, mosty będą przygotowane do tego, by w razie potrzeby można było je wysadzić, to mówimy ludziom: w razie wojny na tym obszarze będą toczyły się działania wojenne. To z kolei oznacza, że musimy być przygotowani na ewakuację tej ludności, poza osobami, które już mają swoje przydzielone funkcje i będą obowiązane pozostać na tym terenie. Po tym, co widzimy w Ukrainie, nikt nie zgodzi się na narażanie ludności cywilnej na okupację.
Jak miałaby przebiegać ewakuacja przy ograniczonej infrastrukturze drogowej? Tym jednym mostem?
Kiedy obywatele słyszą, że mają się ewakuować, padają pytania: czym, dokąd, kto się nimi zajmie? W okresie PRL mieliśmy bardzo rozbudowaną sieć komunikacji autobusowej, to były przedsiębiorstwa miejskie, PKS-y, park transportowy dużych przedsiębiorstw, w dodatku choćby autobusy Autosan H-9 były przygotowane do tego, by w razie wojny przerobić je na sanitarki, miały z przodu luk załadunkowy do noszy. Kiedy obywatele wiedzą, że komunikacja istnieje, bo na co dzień widzą kursujące regularnie autobusy, i usłyszą, że jest kryzys, klęska żywiołowa albo wojna, i te autobusy, które na co dzień woziły ich do pracy czy szkoły, przyjadą i odwiozą do bezpiecznego miejscach, to w to uwierzą. A gdyby teraz ktoś mi powiedział, że mam się ewakuować z mojej miejscowości i ma przyjechać autobus, tobym zapytał: skąd ten autobus, jaki podmiot go zapewni, z zasobów którego przewoźnika? Zwłaszcza jeśli w ciągu swojego życia widzę głównie cięcia w tej branży transportu, coraz rzadsze połączenia albo miejscowości całkowicie ich pozbawione.
Drugie pytanie: jak to będzie wyglądało z perspektywy ekonomicznej? Obszar narażony na działania wojenne nie będzie zachęcać do inwestowania. Mówimy o terenie, w którym zasadniczo i tak przemysłu nie ma, działa tam raczej branża turystyczna.
Pytanie, czy na tym terenie przemysł jest potrzebny? Może to obszar, który warto w dużej mierze pozostawić naturze, a przemysł umiejscowić gdzie indziej?
Właśnie tak. Ale należy to zrobić w porozumieniu z lokalnymi mieszkańcami, którzy musieliby się zgodzić na taki wariant. Bo mówimy nie tylko o przemyśle, ale i o infrastrukturze, w tym infrastrukturze drogowej czy kolejowej. A co, jeśli ten teren znajdzie się pod ostrzałem przeciwnika, co, jeśli przeciwnik będzie chciał wykorzystać sieć kolejową na własny użytek?
Rozumiem, że ta koncepcja stworzenia pasu przesłaniania, takiej grubej skóry państwa, terenu nieproduktywnego pod względem przemysłowym, wymaga współpracy różnych obszarów: gospodarczego, Lasów Państwowych, Ministerstwa Środowiska, Wód Polskich, które musiałyby się tu porozumieć. A przy tym myślenia o kraju nie z pozycji pojedynczych województw, które trochę ze sobą rywalizują o inwestorów, o rozwój, dotacje, ale kompleksowego – że każdy obszar ma konkretną funkcję w ramach ogólnej odporności państwa?
Trzeba ustalić, jakie mamy priorytety. Powoli odzyskujemy świadomość, że historia się nie skończyła i nadal potrzebujemy odporności i obronności. Rosja będzie zagrożeniem jeszcze wiele lat. Jest tam wielu wojskowych, którzy będą chcieli się odegrać za upokorzenia w czasie wojny z Ukrainą. Potrzebne nam nie odrębne od siebie struktury: system edukacji, samorządy lokalne, podmioty gospodarcze, organizacje społeczne, wreszcie, służby mundurowe, w tym wojsko, ale przestrzeń współpracy.
A co z ludźmi, którzy mieliby bronić tego terenu, ale i innych, w pozostałych regionach Polski? Jeśli stawiamy na odporność, to liczą się znajomość terenu, znajomość sąsiadów… Czy może się tu przydać formuła Wojsk Obrony Terytorialnej?
Jak najbardziej. W ciągu ostatnich kilku miesięcy zapadła decyzja o tym, by z części WOT-u tworzyć coś, co nazywamy komponentem ochrony pogranicza. Na razie nie ma zbyt wielu informacji na ten temat, ale chodzi o to, by część sił WOT-u była już przygotowana do wykonywania działań na granicy. Oddziały WOT-u są złożone z osób, które nie pełnią służby wojskowej cały czas, na pełny etat, ale okresowo.
Domyślnie są to osoby zamieszkujące dany teren?
Tak, ale nie chodzi tylko o znajomość terenu, istotne jest coś jeszcze. Gdy dowódcą plutonu WOT jest na przykład wicedyrektorka miejscowej szkoły, jest w tym pododdziale robotnik leśny albo osoba zatrudniona w branży turystycznej czy związana z rekreacją wodną, to ich umiejętności cywilne mogą być wykorzystane do spraw obronności. Te osoby mają znajomość terenu, uwarunkowań społecznych, wiedzą, jakie sprawy są istotne dla lokalnej społeczności i w czasie kryzysu, i w czasie pokoju.
Jak rozumiem, WOT w tym pasie przesłaniania byłby elementem systemu obrony, we współpracy z regularnym wojskiem?
I wojskiem, i obywatelami. Współpraca służb i obywateli jest ogromnie istotna, kiedy myślimy o reagowaniu na zagrożenia militarne, hybrydowe, klęski żywiołowe, których ze względu na zmiany klimatyczne będzie coraz więcej. To może dać efekt synergii. Współpraca tworzy się, jak widzieliśmy ostatnio w serialu Wielka woda, oddolnie choćby w czasie powodzi, kiedy nawiązane wcześniej kontakty na poziomie lokalnej społeczności, często nieformalne, towarzyskie, dawały efekty, bo zamiast długiego procesu decyzyjnego wystarczył jeden telefon, jedno słowo. Czyli kto może udostępnić transport samochodowy, kto może udostępnić inne potrzebne zasoby. I podobne kanały powinny działać między choćby WOT-em a obywatelami. System ochrony państwa zakłada, że zasoby cywilne są wykorzystywane…
Ale czym innym jest, kiedy państwo spada na obywatela i rekwiruje mu samochód, a czym innym, kiedy taka decyzja jest zwieńczeniem wcześniej uzgodnionej umowy?
Jak najbardziej. Przez długi czas w prasie pojawiały się artykuły, w których ktoś odkrywał w ustawie o obowiązku obrony ojczyzny przepis mówiący, że osoby posiadające samochody terenowe dostają co jakiś czas informację o tym, że ich pojazd może być wykorzystany w czasie wojny. Bardzo często to było odczytywane w takim typowo neoliberalnym tonie: znowu ci urzędnicy czegoś od człowieka chcą. Ściągają podatki, prześladują przedsiębiorców, a teraz jeszcze zabierają samochody. W domyśle: obywatel ciężką pracą kupił sobie samochód, który zostanie mu odebrany i nie wiadomo, co się z nim stanie.
Ostatnio stopniało nawet zaufanie, którym tradycyjnie Polacy obdarzali służby mundurowe. W czasie pandemii jako społeczeństwo doświadczyliśmy około 160 tysięcy nadmiarowych zgonów, teraz mamy do czynienia z szaloną inflacją. Czy obywatel czuje, że jest dla państwa ważny? Że warto tego państwa bronić?
Obawiam się, że gdyby w tym momencie zaczęła się wojna, spora część osób, nie ufając państwu, starałaby się uratować, co się da: siebie, najbliższą rodzinę, łatwe do ewakuacji dobra materialne. Dlatego z pewnością budowę odporności trzeba zacząć od silnego państwa, które odpowiada na potrzeby obywateli.
**
Michał Piekarski – doktor nauk społecznych w zakresie nauk o polityce, pracownik Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Wrocławskiego. Zajmuje się m.in. analizą zjawiska wojny hybrydowej i współczesnego terroryzmu oraz zagadnieniami kultury strategicznej Polski. Autor książki Ewolucja Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej w latach 1990–2020 w kontekście kultury strategicznej, współautor (wraz z Karoliną Wojtasik) książki Polski system antyterrorystyczny a realia zamachów drugiej dekady XXI wieku, stały współpracownik magazynu „Frag Out”, członek Polskiego Towarzystwa Bezpieczeństwa Narodowego.
Artykuł pojawił się pierwotnie na stronie Krytyki Politycznej.
Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie rozmówców i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.