OZE nasze i nie nasze

Blog

Polski parlament przegłosował jednomyślnie ustawę, która ułatwia budowę biogazowni. Nowe przepisy mają pomóc szczególnie mniejszym miejscowościom w zapewnieniu stabilności energetycznej i przyspieszyć odejście od węgla. Szkoda, że tak późno – chciałoby się westchnąć, ponieważ zrównoważony rozwój tego akurat sektora został w Polsce, kraju nadal rolniczym, kompletnie przespany.

Biogazownia_2

Dla porównania: nad Wisłą działa w tej chwili ok. 380 biogazowni, a w Niemczech ok. 10 tys. Łączna moc tych pierwszych wynosi ponad 270 MW , a w Niemczech już niemal 6 tysięcy MW. Opóźnienie jest tym bardziej zdumiewające, że Polska jest nadal krajem rolniczym i ma duży potencjał w produkcji energii z biogazu. Zostawiam w tym momencie na inną okazję rozważania, na ile biogazownie są rzeczywiście panaceum na brak zielonej energii. Dyskusja, jaka od wielu lat toczy się w Niemczech, pokazuje, że sprawa nie jest wcale tak prosta, a im więcej biogazu, tym większe ryzyko zachwiania rynku produkcji rolnej i zanieczyszczenia środowiska np. azotanami.

Zmiana wprowadzona przez parlament jest znacząca, podnosi bowiem wyraźnie dotychczasowy limit dopuszczalnej mocy z 500 kW do 3,5 MW, upraszcza proces zdobywania pozwoleń na budowę i przyłączania do sieci, daje też prawo stawiania instalacji na nieruchomościach osobom fizycznych lub prawnym prowadzącym gospodarstwa rolne, przedsiębiorcom związanym z przetwórstwem rolno-spożywczym czy producentom win. Ministerstwo rolnictwa szacuje, że dzięki ułatwieniom wciągu roku będzie można wyprodukować nawet 14 mln m sześc. biogazu rolniczego lub 8,4 mln m sześc. biometanu powstałego z biogazu rolniczego.

Okazuje się jednak, że ustawodawca nie tylko zwiększył dopuszczalną moc biogazowni i rozszerzył grono potencjalnych inwestorów, ale jednocześnie zostawił ze starych przepisów odległość minimalną odległość instalacji, która ma nadal wynosić „10 m od pomieszczeń przeznaczonych na pobyt ludzi na działkach sąsiednich" (jednak nie mniej niż 15 m od okien i drzwi w tych pomieszczeniach). Tak daleko posunięta liberalizacja budzi duże i uzasadnione opory lokalnych społeczności, które obawiają się smrodu i oskarżają ustawodawców o niejasne kontakty z przyszłymi inwestorami.

I właśnie ten szczegół sprawia, że po raz kolejny na światło dzienne wychodzi dziwaczna prawda o rynku polskiej energetyki odnawialnej. Liberalna ustawa o biogazowniach jest bowiem dziełem Suwerennej Polski, radykalnej prawicowej partii, która ma koalicję rządową z Prawem i Sprawiedliwością. Ta sama partia pomogła w zablokowaniu rynku energii wiatrowej. Po szumnych zapowiedziach likwidacji tak zwanego zapisu odległościowego 10h (instalacje można było wznosić w odległości co najmniej 10-krotnej wysokości wiatraka), który na długie lata zahamował rozwój branży wiatrowej w Polsce, przyszło do brutalnych konkretów: wiceminister rolnictwa, pełnomocnik rządu ds. transformacji energetycznej obszarów wiejskich i polityk Suwerennej Polski Janusz Kowalski złożył w Sejmie poprawkę, która przewidywała minimalną odległość wiatraka od zabudowań mieszkalnych na 1000 metrów. Gdyby weszła w życie, oznaczałaby de facto zamrożenie rozwoju tej gałęzi OZE. Ostatecznie dystans wynosi 700 metrów, co w kraju o tak wysokiej gęstości zaludnienia jak Polska i tak poważnie ogranicza możliwości budowy wiatraków. Ministerstwo Klimatu postulowało minimalny dystans 500 m. Cytowana przez „Gazetę Wyborczą” analiza firmy Ember pokazuje, że przy 500 metrach odległości od zabudowań mogłoby powstać 10 GW nowych mocy z energetyki wiatrowej do 2030 roku, przy obecnych ok. 5 GW. Przy 700 metrach ta wartość wynosi tylko 4 GW. Tymczasem z samych opracowań Ministerstwa Rolnictwa wynika, że potencjał polskich biogazowni to maksymalnie 2 GW. Dodajmy, że jednocześnie rząd przyjął projekt ustawy, ograniczający instalację farm fotowoltaicznych.

Na pierwszy rzut oka ten paradoks wygląda na trudny do wytłumaczenia. Polska prawica w ostatnim czasie przestała (przynajmniej oficjalnie) dyskutować z koniecznością szybkiej dekarbonizacji, widząc najwyraźniej, że jej wysiłki, zmierzające do storpedowania unijnej polityki klimatycznej, nie przynoszą efektów. Widmo niedoborów energii i blackoutu sprawiają zaś, że politycy zaczynają coraz bardziej nerwowo rozglądać się za źródłami energii, które pozwolą zachować Polsce stabilność energetyczną. Dlaczego zatem rząd jedną ręką wprowadza liberalne prawo dotyczące biogazowni, a drugą blokuje rozwój energetyki wiatrowej i majstruje przy energetyce słonecznej?

Wydaje się, że powód jest oczywisty: energetyka wiatrowa nadal nie jest „nasza”, narodowa, w przeciwieństwie do biogazowni. Dlatego Janusz Kowalski straszy nią, posługując się niesprawdzonymi faktami czy wiążąc przyszły wzrost cen energii z tą właśnie branżą. I dlatego zamraża rozwój gałęzi OZE potencjalnie znacznie bardziej opłacalnej niż biogazownie. W ten oto sposób dyskusja na temat kluczowego dla polskiego bezpieczeństwa sektora energetycznego grzęźnie w domysłach, niedomówieniach i paradoksach. Biogazownie pod nosem mieszkańców nie są problemem, ale już oddalony od pół kilometra wiatrak staje się największym wrogiem.

Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.