Była taka jedna sytuacja, z chłopakiem z Egiptu. Strasznie nie chciał, żebyśmy poszli. Przytulał nas. Moment odwracania się plecami do tych osób i powrotu do ciepłego domu, gdzie wszystko jest w porządku… To jest łamiące serce – rozmowa z reżyserem „W lesie są ludzie”, animacji, którą zainspirowały wydarzenia na granicy polsko-białoruskiej
Tekst powstał w cyklu „Państwo na granicy” w ramach naszej współpracy z Dwutygodnikiem. Pierwotnie ukazał się na stronie Dwutygodnik.
Rozmowa z Szymonem Ruczyńskim*
MATEUSZ DEMSKI: Daleko od ciebie z domu do granicy?
SZYMON RUCZYŃSKI: Niedaleko. W linii prostej to mniej niż cztery kilometry.
Czyli wychowywałeś się w Puszczy.
Urodziłem się w Hajnówce, większość życia spędziłem tutaj, na Podlasiu. Moi rodzice są naukowcami: tata bada nietoperze, jest chiropterologiem; mama pracuje w laboratorium. Odkąd pamiętam, kontekst lasu był mi bliski. Dużo czasu spędzałem na rowerach albo biegając po okolicy ze znajomymi. Chodziłem z rodzicami do Puszczy. Wszyscy mówili, że jest taka wyjątkowa, szczególna, a dla mnie to było coś oczywistego – że te zwierzęta tutaj są, że to się wszystko jakoś tak ze sobą przeplata. Po latach, gdy spędzam czas poza Białowieżą, coraz bardziej to doceniam. Jak gdzieś jeżdżę, podróżuję, to widzę, że żaden las nie wygląda jak ten tutaj.
Wiele zmieniło się, odkąd „zamknęli” Puszczę w 2016 roku. W tym czasie wycięto tam jakieś 160–180 tysięcy drzew. Czy to było twoje pierwsze doświadczenie z aktywizmem?
Byłem wtedy zaangażowany w bardzo ograniczonym stopniu. Popierałem protesty, kiedy zaczęła się wycinka Szyszki i wjechały harwestery: odwiedzałem blokady, Obóz dla Puszczy, ale nie byłem gotowy, żeby się bardziej angażować. Natomiast samo bycie świadkiem tych wydarzeń było dla mnie ważnym przeżyciem.
Ale za to zaangażowałeś się w pomoc na granicy. Gdzie to się zaczęło?
No cóż, zgodnie z chronologią, na czas studiów przeniosłem się do Łodzi. Wtedy zacząłem doceniać Puszczę w zupełnie inny sposób. Trochę też wyszedłem z podlaskiego kontekstu. Byłem na Erazmusie w Finlandii, jak wróciłem do Polski, była połowa 2021 roku. Niedługo potem usłyszałem o Usnarzu.
Pojechałeś na miejsce?
Nie, wtedy kończyłem poprzedni film, który musiałem zrobić na egzamin. Ale pojawił się już pierwszy niepokój, że to się dzieje tak bardzo blisko. Dotychczas o takich rzeczach słyszałem tylko z mediów, najczęściej w kontekście Morza Śródziemnego. Pamiętam, jak rozmawialiśmy o tym na tym Erazmusie ze znajomymi, którzy byli przejęci różnymi uchodźczymi sprawami w Europie. Zacząłem się wtedy zastanawiać, czy po powrocie nie poszukać sposobu, żeby móc pomagać ludziom w drodze. Aż tu nagle się okazało, że ta sytuacja de facto przyszła sama do mnie.
A wraz z nią przyszła wiadomość, że wprowadzają stan wyjątkowy.
Znikąd. Na miejscu praktycznie nikt jeszcze nie widział żadnych uchodźców. To wszystko wydawało się abstrakcyjne. Akurat byłem na wyjeździe, potem miałem jakieś zobowiązania, więc długo nie mogłem tutaj przyjechać. Ale pamiętam, że to był przerażający moment, bo moi rodzice bali się mówić mi przez telefon, co się dzieje. Kontakt z nimi był nagle zdawkowy, a ja czułem, że muszę tutaj być, że chcę wiedzieć, co u mojej rodziny. Dopiero jak tata odwiedził mnie w październiku, to opowiedział, jak to wygląda: zamknięcie, wojsko, kontrole. I uchodźcy.
Chcesz powiedzieć, że widział ich pod waszym domem?
W wiosce. To było w tym najtrudniejszym momencie, na samym początku, kiedy nikt nie wiedział jeszcze, jak pomagać. Nie było też wiadomo, jak duże jest zagrożenie ze strony służb. Cały ten stan wyjątkowy miał na celu zastraszyć mieszkańców. Na początku to całkiem dobrze działało. Ludzie nie wiedzieli, czy przypadkiem nie są na podsłuchach, co grozi za pomoc, jak sądy będą to traktować.
Jaka była twoja reakcja po powrocie do Białowieży?
To było jak inny świat. Niewyobrażalna ilość wojska, wozy opancerzone stały na ulicach, żołnierze przy koksownikach. To są obrazy, które znałem tylko ze zdjęć ze stanu wojennego. Do tego helikoptery nad głowami, kontrole, służby jeżdżące bez przerwy na sygnałach. Z okien widziałem dziesiątki ciężarówek, słychać było cały czas warkot generatorów, których używało wojsko. Nie dało się o tej całej sytuacji zapomnieć ani na sekundę. Nie było też komunikacji ze strony władz. Wiadomości były przekazywane z ust do ust. Chodziły plotki o ewakuacji Białowieży. Po przyjeździe miałem też poczucie, że to miejsce zostało odarte z dawnego nastroju. Puszcza to jest spokój, a jak się szło do lasu, to wszędzie były służby. Widać było, że czuli się tutaj pewnie, że mają władzę. Dawali to odczuć przy każdym kontakcie.
A pamiętasz pierwszych ludzi z lasu, których spotkałeś?
To było już pierwszego dnia, jak przyjechałem. Oni wtedy jeszcze często nie wiedzieli, że trzeba się chować, więc pojawiali się czasem nawet w środku wioski. Stałem przy rowerze na skraju Białowieży, tata poszedł zaopiekować się człowiekiem, który został znaleziony blisko drogi. W tym czasie wyszedł prosto na mnie kolejny. Pamiętam, z taką wielką niebieską torbą z Ikei. Spojrzał na mnie, przejechał jakiś samochód, on popatrzył na ten samochód i wycofał się w krzaki. Później udało się z nim chwilę porozmawiać. Okazało się, że jest z Syrii i chciałby prosić o azyl. Jak tam wróciliśmy, to już go nie było. Może została wezwana straż graniczna, tego nie wiemy.
Widzieliście kolejnych?
Nie dało się ich nie widzieć. Byli wszędzie. Widziałem ludzi zatrzymywanych w środku wioski. Z ufnością się tam pojawiali, a potem się okazywało, że tylko po to, żeby to się skończyło, tak jak się skończyło. Był też człowiek, któremu próbowano załatwić interim measure z Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Kilkaset metrów od granicy utknął w lesie, w beznadziejnym miejscu, przy drodze, którą dokonywano pushbacków, więc to było niesamowicie stresujące, żeby do niego się dostać, a do tego miał problemy z nogą. Byłem zaangażowany w próbę dostarczenia mu pomocy. Zanim udało nam się załatwić ten interim, to on po prostu zniknął. Chodziliśmy po tym lesie i go szukaliśmy.
Ludzie nie znikają ot tak sobie całkiem bez śladu.
No właśnie. To takie moje pierwsze przejmujące wspomnienie – szukanie człowieka, który był i nagle go nie ma. A on przecież nie był w stanie nigdzie iść. Tuż obok stał dom, z którego wyszedł do nas mężczyzna w moro. Zapytał, czy niesiemy rzeczy dla uchodźców, powiedzieliśmy, że mamy wodę i jedzenie. Zwyzywał nas od zdrajców ojczyzny, groził nam. Krzyczał, że wspieramy terrorystów. Potem usłyszeliśmy z różnych źródeł, że on chodzi po okolicy z psami, wyszukuje uchodźców, bije ich i oddaje straży granicznej.
Domyślam się, że było więcej takich „uczynnych”.
Jak w lesie zostawiane było jedzenie tak, żeby ci ludzie mogli je zabrać, to potem znajdowaliśmy je wysypane. Wyraźnie był tam ktoś, kto starał się przeciwdziałać temu, co myśmy robili. Są też różne udokumentowane przypadki pobić w okolicy. Ludzie w lesie pokazywali nam siniaki, guzy albo telefony, które rozbili im strażnicy. Ostatnio mówili, że zostali przy pushbacku spryskani gazem pieprzowym. To było tydzień wcześniej, ale nie mieli jak się obmyć, więc ten gaz dalej ich parzył. Była też grupa, która niedawno opowiadała, jak Białorusini pobili na śmierć kogoś w lesie. A inni mówili, że po tamtej stronie widzieli kolejnego trupa.
Zdarzyło ci się widzieć podobne…
Nie natknąłem się bezpośrednio na tak bardzo traumatyzujące sytuacje. Owszem, spotykałem ludzi w słabym stanie, ale są przecież tacy, którzy znajdowali zwłoki. Niektórzy pomagający w pewnym momencie przestali angażować się w pomoc. Ludzie mają diagnozowany stres pourazowy. Tutaj jest dużo rzeczy, które na człowieka bardzo mocno oddziałują emocjonalnie. Czasem wystarczy zobaczyć opuszczone obozowisko. Piorunujące wrażenie zawsze robiły na mnie rzeczy znajdowane po uchodźcach.
Na przykład?
Idzie się przez las, a tam papierek po białoruskim batoniku. Albo butelka z brudną wodą prosto z bagna – ktoś ją pił i nosił ze sobą. Dziecięce ubrania, to jest zawsze niesamowicie mocny widok. Pamiętam, jak pewnego dnia szedłem między zwałowiskami drzew głęboko w lesie i znalazłem pampersa, a obok opakowanie po białoruskim musie owocowym. Czyli tamtędy przeszła matka z dzieckiem. To była taka okolica, że jeśli ktoś tam utknął, to bez wezwania pomocy mógł się już nigdy nie wydostać. W Puszczy można przejść dziesięć metrów obok człowieka i go nie zobaczyć.
To jest aspekt, o którym rzadko się mówi. Po bagnach w Puszczy można godzinami błądzić. Łatwo jest się zgubić i zrobić sobie krzywdę.
Puszcza to nie jest las jak wszystkie inne lasy. Większość ludzi, jak myśli o lesie, to widzi plantację sosenek. Tak naprawdę większość polskich lasów to takie właśnie zagajniczki, gdzie można wesoło, dziarsko maszerować. Puszcza jest dzika. Nieokiełznana. Cholernie trudno jest się przez nią przebić. Przejście kilometra w tym bagnistym, zawalonym drzewami terenie zajmuje na przykład godzinę. A ja i tak jestem od dziecka nawykły do chodzenia po nim, mam odpowiednie buty, ubranie. Teraz wyobraźmy sobie, jak po tym lesie chodzą wyczerpani ludzie w klapkach, adidaskach albo zupełnie bez niczego.
Powiedzmy wprost o tym, co tam się może stać.
Łatwo tam sobie na przykład skręcić nogę. Można zachorować od picia brudnej wody. W nocy wpaść w hipotermię, kiedy nie ma się jak ogrzać. Była historia, że w bagnie tuż koło Białowieży utknęło kilka osób, rodzina z dziećmi, były bardzo wychłodzone. Ktoś zadzwonił do służb i w odpowiedzi usłyszał, że jak chce, to może sobie ich wyciągać. Mieszkańcy poszli i wynieśli te osoby w hamaku. Dopiero potem zjawiła się karetka, ale i tak nie zabrano wszystkich poszkodowanych. Mieszkańcy zawieźli te osoby prywatnym samochodem do szpitala. Wzywanie służb, karetki – to zawsze jest ryzyko. Czasem jest tak, że ludzie prosto ze szpitala są wywożeni na druty. Jak przychodzimy do nich do lasu z pomocą, to informujemy: można wezwać karetkę, ale jest ryzyko, że zabiorą tę jedną potrzebującą osobę, a resztę służby wypchną na Białoruś. Zabranie do szpitala też nie gwarantuje, że po pobycie taka osoba nie zostanie wywalona. Ludzie, którzy powinni trafić pod opiekę lekarza, często podejmują decyzję, że nie chcą ryzykować powrotu na Białoruś, więc nie godzą się na wezwanie karetki. Nikt z nas się nie oszukuje, w lesie na pewno wciąż leżą zwłoki. Wiemy, że jest zgłoszonych kilkaset zaginięć na granicy. Część z tych zaginionych odnajduje się po jakimś czasie na przykład w Niemczech, ale niektórzy…
Jak wyglądała twoja pierwsza akcja w lesie?
Skończyła się tak, że wyskoczyło na nas wojsko. Wzięli nas za uchodźców. Krzyczeli, wycelowali w nas broń – okazało się, że akurat trafiliśmy w moment, kiedy schwytali tych ludzi. Byliśmy razem z nimi prowadzeni przez las, sprawdzani, przepytywani.
Co się dzieje, gdy przychodzi pinezka i sygnał, że ktoś potrzebuje pomocy?
To jest dosyć prosta sprawa. Przychodzi informacja, co jest potrzebne, pakuje się to w plecak i idzie się do lasu, próbując nie zwrócić na siebie uwagi. Najgorsze, co w czasie akcji pomocowej może się zdarzyć, to sprowadzenie służb do tych ludzi. Pomoc wygląda jak podchody, dziwna partyzantka. To jest absurdalne, że ja muszę leżeć na ziemi, w jakiejś dziurze, kryjąc się przed polskim wojskiem. Nie jestem przestępcą. A jednak sytuacja wygląda tak, że muszę to robić, jeśli chcę dostarczyć spragnionemu człowiekowi najzwyklejszą butelkę wody. Potem, jak się znajduje ludzi, to zostawia im się jedzenie, ubrania, opatruje się im rany, jeśli jest potrzeba, na tyle, na ile się da w terenowych warunkach. I mniej więcej tak to wygląda.
Macie kontakt z tymi ludźmi?
Zawsze staramy się zebrać podstawowe informacje, ale nie chcemy też robić zamieszania i próbujemy jak najszybciej się stamtąd zwinąć. Nas najbardziej interesuje to, co się liczy w tym danym miejscu i czasie. Czy dostali wszystko, czego potrzebowali; czy mają jakieś medyczne problemy; czy wiedzą, jaka jest sytuacja; czy chcą złożyć w Polsce podanie o azyl. Nie wypytujemy raczej, dlaczego uciekli ze swojego kraju. W takim momencie nie uważam tego za niezbędne, by wiedzieć, skąd oni przychodzą i jakie są ich powody do podjęcia się tej przeprawy. Mnie obchodzi, żeby oni nie umarli „pod moim płotem”. Ani nigdzie indziej, ale tu jest miejsce, gdzie mogę mieć na to wpływ. Są po prostu ludźmi, którzy potrzebują pomocy. Staram się podchodzić więc do tego zadaniowo: słyszę, że jest ktoś, kto czegoś potrzebuje, więc dążę do tego, żeby mu to dostarczyć. Potem się nie dopytuję, co się z tymi osobami stało. Wolę nie wiedzieć, żeby tego nie przeżywać. Ale na przykład była taka jedna sytuacja, z chłopakiem z Egiptu…
Nie musisz mówić…
Na koniec strasznie nie chciał, żebyśmy poszli. Przytulał nas. Konieczność odwrócenia się plecami do tych osób, odejścia i powrotu do tego ciepłego domu, gdzie wszystko jest w porządku… To łamie serce. Zwłaszcza kiedy wiesz, że ten ktoś nie ma planu; nie wie, gdzie iść. Robi się ciemno, zaczyna padać śnieg. A on, kurde, bardzo chce, żebyśmy go ze sobą zabrali. Jak myślę o tym chłopaku, to od razu mam gulę w gardle… Był w moim wieku. W ogóle jak się patrzy w oczy tych ludzi… Albo oczy dzieci w lesie. Te wielkie oczy, które tak się na ciebie patrzą. One nie wiedzą dlaczego i w sumie ja też nie wiem, dlaczego muszą tam siedzieć. I odchodzisz, ale nie możesz przestać myśleć, że zostawiasz ich w lesie.
Potem wracasz w to miejsce i widzisz tylko te wszystkie porzucone rzeczy.
Dalej niektóre te znalezione przedmioty trzymam, jakoś nie umiałem tego wyrzucić. Dziecięca rękawiczka, czapka… Gdy mam gdzieś opowiadać o tym, co się dzieje u nas, to zabieram je ze sobą.
Chodzi o to, żeby dawać świadectwo?
Dla mnie to jest ważna rzecz, że mogę tego dotknąć, dać do ręki drugiej osobie i powiedzieć: to się wydarzyło. To jest namacalny dowód, że ja sobie tego nie zmyślam. Jak się nie ma do czynienia z tą sytuacją, to człowiek zaczyna sobie mówić, że tam wcale tak źle nie jest, i mózg ucieka do wygodnego życia. Chyba dlatego to nie zyskuje takiego oddźwięku w Polsce, bo trudno to zrozumieć. Sam cały czas muszę to sobie przypominać. Jak nie jest się cały czas na miejscu, to łatwo dać się pochłonąć codziennemu życiu, jakby nic się nie działo.
Ludzie zresztą bardzo łatwo zapominają – z początku instynktownie pochylamy się nad tragedią, chcemy nawet coś zrobić, ale potem wracamy do swoich spraw.
Pamiętam, jak po pierwszym pobycie w Strefie musiałem wrócić do Łodzi. Wsiadłem w pociąg w Hajnówce, miałem przesiadkę w Warszawie. Siedziałem na dworcu, jadłem coś z McDonalda i to życie było takie… normalne. Minęły dwie, trzy godziny podróży pociągiem i nagle ze świata, gdzie zagrożenie jest non stop wyczuwalne, trafia się w miejsce, gdzie nikt o tym nie myśli, to wszystko nie istnieje. Ten kontrast mnie rozwalił. Następnego dnia, jak zobaczyłem się ze znajomymi i opowiedziałem im, co tutaj się dzieje, to się rozryczałem. Dopiero jak ubrałem to w słowa, nagle wszystko do mnie dotarło. Najsilniejsze emocje, które mi towarzyszyły, dotyczyły tego, że reszta Polski tego kontrastu nie rozumie, nie widzi. Byłoby inaczej, gdyby to była wspólna trauma nas wszystkich. Ale ludzie z zewnątrz mają komfort niewiedzy. Nie chcą o to pytać, nie chcą wiedzieć.
Dlatego w pewnym momencie poczułeś, że musisz zrobić film?
Na tym to polega. Zrobiłem go po to, żeby przypominać, wzywać do przeciwstawiania się temu, co się tutaj dzieje. Poczułem też, że mam obrazy w głowie, które dla własnego spokoju muszę z siebie wyjąć. Które muszę zapisać, jak taki pamiętnik. Na początku zrobiłem serię krótkich animacji, które ci wysłałem.
W lesie są ludzie / There Are People in the Forest (reż. / dir. Szymon Ruczyński) - KrakowFilmFestival
Watch on YouTube„Pocztówki ze Strefy”.
To był taki moment, kiedy wszyscy czuli się zastraszeni. Nie wiedziałem, czy powinienem zapisywać te wszystkie rzeczy. Bałem się prowadzić pamiętnik, bo myślałem, że może lepiej niektórych rzeczy nie mieć zapisanych, żeby komuś niechcący nie zaszkodzić. Natomiast czułem, że mogę to przedstawić w rysunku. Tylko problem jest taki, że ja raczej nie rysuję… Przy moich filmach zawsze to ograniczenie wymagało ode mnie kreatywnego podejścia, przez co korzystałem z wielu innych technik: od animacji lalkowej, przez wycinanki, po techniki eksperymentalne. Zawsze to rysowanie jakoś obchodziłem, nawet mi tego nie brakowało. Ale tutaj najprostszym przełożeniem obrazów z głowy na kartkę było właśnie rysowanie ołówkiem.
„W lesie są ludzie” wygląda podobnie. Sposób, w jaki prowadzisz kreskę, przypomina obrazki narysowane ręką dziecka. Ten film ogląda się jak kolekcję dziecięcych spojrzeń.
Nie chodziło o to, żeby to były wspaniałe rysunki, tylko żeby przekazać treść. Narysowałem osiem pocztówek, które zawierały w sobie obrazy z tej strefy. Wtedy mi ulżyło. Pomyślałem: dobra, to teraz mogę się z kimś podzielić tym, co widziałem. Pokazałem to w Szkole, bo musiałem stworzyć jakiś film na zaliczenie roku. Duże wrażenie zrobiła pocztówka, na której rowerzysta jedzie przez las i jest to ujęcie z lotu ptaka. Po tych reakcjach stwierdziłem, że to jest sposób, żeby o tym opowiedzieć. Bez ozdobników, taką prostą, dziecięcą kreską. Forma wydawała mi się też adekwatna, bo była taka przerażająca akcja… Dzieci w szkołach w całej Polsce były nakłaniane, żeby robić rysunki dla „obrońców polskich granic”. Przeglądałem te obrazki. Są przerażające. Rysowały płot podpięty pod prąd i ludzi rażonych tym prądem. Albo człowieka, na którego szczute są psy. Dzieci rysowały znęcanie się nad ludźmi. Poczułem, że skoro to działa w tamtą stronę, to równie dobrze można takim obrazkiem pokazać ten cały dramat.
Pokazywałeś ten film u siebie na Podlasiu?
Pokazywałem. W Teatrze w Teremiskach prowadzonym przez Kasię i Pawła Winiarskich. Była pełna stodoła, duża część to były osoby miejscowe, zaangażowane. Wtedy zrozumiałem, że dla nich ten film jest ważny. Dużo więcej z niego wyciągają, rozumieją, widzą drobne rzeczy. Jak pokazywałem „Pocztówki…” wcześniej komuś, kto nie zna kontekstu, to przyjęcie było okej, ale nie robiło to jakiegoś większego wrażenia. A tam na zupełnie innym poziomie je odebrano. Bo to nie są tylko moje wspomnienia, tylko nas wszystkich.
Do ludzi dociera też może ta oszczędna forma. Jesteśmy przyzwyczajeni przez kino do mocnych wrażeń i wielkich narracji, ale czasem wystarczy rzeczowo nakreślić sytuację, trafić w sedno. Bardzo wymowny jest sam tytuł filmu: „W lesie są ludzie”, ale wymowny jest też jego opis, który znalazłem w sieci: „Uchodźcy, próbujący przedostać się do Polski, ukrywają się w lesie – czasami spotykają w nim ludzi chcących pomóc, czasami przedstawicieli służb, którzy odwożą ich z powrotem za dzielący kraje mur. Jak w grze komputerowej – wracają na start. Albo jest game over”.
To jest prosty film. Duża synteza obszernego problemu. Na początku wypisałem sobie ponad siedemdziesiąt różnych sytuacji, których byłem świadkiem albo o których wiedziałem z pierwszej ręki. Później musiałem to okroić, żeby dało się to włożyć w dziesięciominutowy film. To czasami jest mi zarzucane, ale na tyle niuansów potrzebny jest inny metraż, inna forma. W tym przypadku trzeba było zejść do podstawowego poziomu, okroić temat z kontekstu wielkiej geopolityki. Powiedzieć o tym, że nie wolno ludzi porzucać w lesie bez pomocy; że nie wolno pozwalać im umierać w tym lesie. I nie wolno się nad nimi znęcać. A to, co robią nasze służby, a tym bardziej Białorusini po drugiej stronie, to jest zwykłe znęcanie się nad drugim człowiekiem. Ale nie chciałem, żeby ten film kończył się zupełną deprechą, stąd na koniec widzimy samochód z uchodźcami, który z tego piekła wyjeżdża. Oczywiście wydostanie się z Puszczy nie kończy udręki azylowej. Ale bardzo wierzę w szansę tych ludzi na normalne życie.
I myślisz, że to się kiedyś skończy?
Raz otwarty szlak migracyjny raczej się nie zamknie. Pewnie można mnożyć przeszkody, ale na pewno będzie funkcjonował. Pytanie, kiedy skończy się sytuacja, że zwykli ludzie muszą zasuwać przez las z plecakami, by nieść pomoc? Nikłym światełkiem nadziei są wybory, chociaż także w opozycji demokratycznej mówi się często raczej o uszczelnianiu granicy, a nie o realnym rozwiązaniu tej sytuacji. Nie czuję więc pewności, że nawet w przypadku wygranej opozycji problem zniknie. Powoli przyzwyczajamy się do myśli, że ten region został spisany na straty przez polityków. Nie jest zbyt istotny, jeśli chodzi o bazę wyborców. Łatwiej grać na lękach reszty Polski. Nie łudźmy się, że sytuacja się uspokoi. Nasilają się zmiany klimatyczne. Destabilizacja będzie narastać. Ludzie z krajów globalnego południa będą mieli coraz więcej powodów, by próbować dostać się do Europy. Nie powstrzymamy tego. Możemy jedynie uczyć się ich przyjmować, teraz, kiedy to jeszcze nie są przytłaczające dla nas liczby. Myślę, że za pieniądze wyrzucone na budowę płotu dałoby się sensownie zorganizować system opieki nad tymi, którzy próbują przez niego przejść.
Po naszej rozmowie Szymon dodaje, że dopełnieniem jego relacji powinno być mówienie o tym, w jaki sposób można wspierać pomoc na granicy. Na jego prośbę publikujemy listę fundacji i miejsc sporządzoną przez Mikołaja Grynberga.
1. Egala
2. Fundacja Bezkres
3. Stowarzyszenie No To Ci Pomogę
4. Fundacja Ocalenie
5. Punkt Interwencji Kryzysowej Klubu Inteligencji Katolickiej
6. POPH – Podlaskie Ochotnicze Pogotowie Humanitarne
Zakupy konkretnej pomocy
Domy bez granic
Możesz gotować posiłki dla ludzi w drodze razem z grupą na Facebooku Zupa na Granicę albo wesprzeć gotujących.
Wsparcie Kolektywu Szpila, który otacza opieką prawną zarówno osoby w drodze, jak i szykanowane osoby pomagające.
LAS RĄK laboratorium rękodzieł często organizuje zbiórki rzeczowe dla ludzi w drodze.
Możesz organizować aukcje różności na rzecz Grupa Granica np. na piknikach szkolnych/rodzinnych.
Opowiadaj o sytuacji na granicy w bezpośrednich rozmowach i w mediach społecznościowych. Udostępniaj posty. Jeśli mieszkasz w okolicy ośrodków dla cudzoziemców, zainteresuj się, prawdopodobnie możesz pomóc. Możesz brać udział w akcjach organizowanych przez Grupę Granica, nagłaśniających temat, zatrzymujących deportacje i innych. CHLEBEM I SOLĄ zbiera rzeczy do lasu oraz propozycje mieszkań na wynajem oraz pracy dla osób wychodzących z ośrodków dla cudzoziemców. Możesz przyjechać na wakacje do Dom na Wschodzie, a Dom Przyrody i Kultury dysponuje listą dostępnych miejsc na spędzenie wspaniałych wakacji.
Pomaganie jest legalne.
*Szymon Ruczyński
Student specjalności Film Animowany i Efekty Specjalne w Szkole Filmowej w Łodzi. Urodził się w podlaskiej Hajnówce, a wychował w Białowieży, centrum Puszczy Białowieskiej. Brał udział w działaniach pomocowych związanych z kryzysem uchodźczym, co zainspirowało powstanie animacji „W lesie są ludzie”, która otrzymała nagrodę dla najlepszego filmu europejskiego na Krakowskim Festiwalu Filmowym.
Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie rozmówców i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.