USA ograniczą wsparcie dla Ukrainy? Amerykanie patrzą na swoje portfele

Wywiad

Wydaje się, że podejście prezydenta Bidena „pomożemy tak długo, jak będzie trzeba”, ustępuje poglądowi, że nie powinniśmy w tym momencie wypisywać czeków in blanco na Ukrainę – twierdzi prof. Christopher Layne, ekspert ds. międzynarodowych z Texas A&M University. Przekonuje, że republikanin w Białym Domu, zwłaszcza Trump, diametralnie zmieni politykę USA wobec wsparcia dla Ukrainy.

Transatlantic Media Fellowship

Tekst powstał w ramach programu Transatlantic Media Fellowship, w którym Fundacja im. Heinricha Bölla w Warszawie wspiera zaangażowane dziennikarstwo i udziela stypendiów dla dziennikarzy i dziennikarek na podróż do Stanów Zjednoczonych.  

Ukraina może stawiać czoło pełnoskalowej inwazji Rosji nie tylko dzięki odważnej postawie obywateli i żołnierzy podległym rządowi w Kijowie, ale także szerokiej pomocy zachodniej. Szczególną rolę w tym wsparciu pełnią Stany Zjednoczone. Jednak w ostatnich miesiącach i tygodniach coraz głośniejsze za oceanem są głosy, że administracja prezydenta USA Joe Bidena przekazuje zbyt wiele na pomoc Ukrainie, gdy w kraju szaleje inflacja, deficyt budżetowy jest coraz większy i rosną problemy związane z migracją.

O tym, jak decyzje władz USA różnią się od opinii zwykłych Amerykanów i dlaczego cześć mieszkańców Stanów Zjednoczonych nie chcą przekazywać kolejnych środków i nowoczesnego uzbrojenia dla Ukrainy, opowiedział prof. Christopher Layne, ekspert ds. międzynarodowych z Texas A&M University.

Piotr Drabik: Co aktualnie myślą Amerykanie na temat pomocy dla Ukrainy?

Christopher Layne: Ostatnie badania opinii społecznej pokazały, że istnieją pewne różnice w kwestii tego, czy Stany Zjednoczone powinny dostarczyć Ukrainie broń, czy też udzielić wsparcia gospodarczego. Można jednak zaobserwować stałą tendencję: poparcie dla amerykańskiej pomocy dla Ukrainy z biegiem czasu maleje. Ponadto republikanie znacznie mniej popierają pomoc USA dla Ukrainy niż demokraci. Opinia publiczna w coraz większym stopniu sprzeciwia się nieograniczonemu zobowiązaniu Stanów Zjednoczonych do udzielenia Ukrainie wsparcia gospodarczego i wojskowego.

Odzwierciedla to w dużej mierze problemy wewnętrzne, z którymi borykamy się tutaj, w USA. W szczególności inflację oraz wzrost cen żywności i kosztów życia. Ludzie zastanawiają się: „dlaczego nasz rząd pomaga Ukrainie, zamiast zająć się tymi problemami?” Pogląd ten jest szczególnie silny wśród republikanów w Izbie Reprezentantów, dlatego też w uchwalonej przez Kongres rezolucji, przedstawiającej tzw. shutdown (brak finansowania dla rządu federalnego od października – red.), wyeliminowano finansowanie Ukrainy.

Zarówno wśród decydentów, jak i w całym społeczeństwie panuje powszechna opinia, że deficyty budżetowe w USA wymknęły się spod kontroli i że powinniśmy ograniczyć pieniądze, które przekazujemy Ukrainie. Wydaje się, że podejście prezydenta Bidena „pomożemy tak długo, jak będzie trzeba”, ustępuje poglądowi, że nie powinniśmy w tym momencie wypisywać czeków in blanco na Ukrainę. Oczywiście zbliżają się wybory prezydenckie i jeśli okaże się, że czeka nas rewanż Trump-Biden, to kwestia Ukrainy będzie ważna, ponieważ ich stanowiska w tej sprawie różnią się diametralnie.

Zmiana zdania Amerykanów na temat pomocy Ukrainie dokonała się w ostatnich tygodniach, czy jednak to był dłuższy proces?

Historycznie Amerykanie nie uważają, że polityka zagraniczna jest jedną z ich głównych trosk, gdy myślą o polityce i o tym, na kogo głosować w wyborach. Chyba że USA są bezpośrednio zaangażowane w wojnę, w której giną amerykańscy żołnierze. W przypadku Ukrainy widać w pewnym sensie pozostałości po zimnej wojnie. Coś w stylu „wszyscy Rosjanie, Sowieci są źli i atakują demokrację”. Najpierw zawsze będziemy skupiać się wokół tego, co robią decydenci. Dopiero potem opinia publiczna zacznie zadawać pytania: „czy istnieje ryzyko bezpośredniego zaangażowania się w wojnę i czy jest to opłacane z naszych podatków?”

Nie ma w tym żadnej ideologii. Dla większości Amerykanów są to praktyczne pytania. Mamy ogromne deficyty budżetowe i chociaż pod pewnymi względami gospodarka amerykańska radzi sobie dobrze, to pod innymi – szczególnie w temacie inflacji – niespecjalnie. Amerykanie myślą: „dlaczego się tym nie zajmiemy? Poza tym południowa granica USA wydaje się zupełnie nie do ochrony przed migrantami”.

Gdy prezydent Biden i inni wysocy urzędnicy powtarzają, że Stany Zjednoczone „zrobią cokolwiek i tak długo, jak będzie to konieczne” w temacie Ukrainy, to ludzie w pewnym momencie zaczynają się zastanawiać, ile zasobów powinniśmy na ten temat przeznaczyć i na jak długo.

Jakie jest ryzyko eskalacji wojny w Ukrainie? Nie sądzę, żeby większość Amerykanów się tym martwiła. Nie wiedzą wystarczająco dużo o polityce zagranicznej, ale wiedzą wystarczająco dużo o swoich książeczkach czekowych i portfelach. Na co idą ich podatki itp. Myślę, że zaczynają być coraz bardziej sceptyczni co do ilości pieniędzy, które wysyłamy Ukrainie.

Jaka jest perspektywa z Teksasu na tę sprawę? Czy różni się ona diametralnie od patrzenia na wspieranie Ukrainy z Waszyngtonu i całego Wschodniego Wybrzeża USA?

W Ameryce istnieje podział, o którym wszyscy już do znudzenia słyszeli. Mam na myśli tak zwane czerwone i niebieskie stany. W czerwonych stanach – Ameryce wiejskiej i małych miasteczek – obserwujemy prawdopodobnie malejące poparcie dla nieograniczonego zaangażowania na rzecz Ukrainy. Zarówno pod względem gospodarczym, jak i militarnym.

Z drugiej strony myślę, że establishment polityki zagranicznej – skupiony na Wschodnim Wybrzeżu – wspiera politykę prezydenta Bidena. Myślę, że chcą, aby Rosja została zdecydowanie pokonana na polu bitwy. Nie sądzę, że na poziomie opinii publicznej Amerykanie naprawdę rozumieli dostatecznie genezę wojny w Ukrainie.

Obawiają się po prostu, że Stany Zjednoczone wydają miliardy dolarów pozornie bez końca w czasie, gdy mamy tak ogromne deficyty budżetowe i inne problemy wewnętrzne, którymi ich zdaniem rząd się nie zajmuje. Ludzie myślą, że pieniądze przeznaczone dla Ukrainy to środki, których nie wydaje się na rozwiązywanie problemów tu w kraju.

Gdzie jest w takim razie „czerwona linia”? Czy obawa o zwiększenie wydatków na pomoc Ukrainie i wysłanie do Kijowa nowych rodzajów broni może przynieść zmianę polityki USA?

Cóż, zdradzę wam pewien „brudny sekret” - Stany Zjednoczone, począwszy od XX wieku, kiedy USA zostały potęgą na arenie międzynarodowej, przez długi czas uwielbiały rozmawiać o eksporcie demokracji do innych krajów. Ale jeśli chodzi o importowanie demokracji do procesu kształtowania własnej polityki zagranicznej, to establishment zdecydowanie się temu sprzeciwia.

Po drugiej wojnie światowej amerykański sekretarz stanu Dean Atchison, który był w administracji prezydenta Trumana, powiedział, że jeśli pozostawi się politykę zagraniczną narodowi amerykańskiemu, to ludzie będą się mylić za każdym razem. Podobnie Averell Harriman, który był ambasadorem USA w Związku Radzieckim przez kilka ostatnich lat drugiej wojny światowej, powiedział, że jeśli establishment polityki zagranicznej nie przejmie wiodącej roli i zamiast tego zostawi ją opinii publicznej, to jedyne co chce amerykańska publiczność, to pić colę i chodzić do kina.

O ile nie dojdziemy do takiego etapu, jak wojna w Wietnamie, to opinia publiczna nie ma tak naprawdę dużego wpływu na establishment polityki zagranicznej USA. Podam całkiem niedawny przykład: wojna w Iraku. Do 2006 roku była ona bardzo niepopularna. W tym samym roku mieliśmy wybory do Kongresu, w których demokraci przejęli większość od republikanów. Analitycy polityczni słusznie stwierdzili, że powodem tak mocnego głosowania przeciwko republikanom była chęć zakończenia wojny w Iraku.

O ile nie dojdziemy do takiego etapu, jak wojna w Wietnamie, to opinia publiczna nie ma tak naprawdę dużego wpływu na establishment polityki zagranicznej USA. Podam całkiem niedawny przykład: wojna w Iraku. Do 2006 roku była ona bardzo niepopularna. W tym samym roku mieliśmy wybory do Kongresu, w których demokraci przejęli większość od republikanów. Analitycy polityczni słusznie stwierdzili, że powodem tak mocnego głosowania przeciwko republikanom była chęć zakończenia wojny w Iraku.

Nie sądzę, że establishment zajmujący się polityką zagraniczną tak naprawdę przejmuje się opinią publiczną. Chyba że dojdzie do takiego punktu sporu, jak w przypadku wojny w Wietnamie na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Zrobią to, co zawsze robili, czyli będą prowadzić interwencjonistyczną i ekspansjonistyczną politykę zagraniczną.

Czy główny kandydat Partii Republikańskiej na prezydenta, ktokolwiek nim zostanie, sprzeciwi się dalszej pomocy Ukrainie, ponieważ będzie krytykował wszystko, co dotyczy prezydenta Bidena?

Wiele odpowiedzi na to pytanie zależy od tego, kim będą kandydaci na prezydenta w przyszłym roku. Chyba wszyscy musimy teraz założyć, że prezydent Joe Biden zostanie kandydatem demokratów. Wiemy, jaka jest jego polityka i ona się nie zmieni. W Partii Republikańskiej wygląda na to, że Donald Trump bardzo mocno stara się zdobyć nominację. Są również inni, jak Nikki Haley, która zdecydowanie opowiada się za wspieraniem Ukrainy.

Partia Republikańska nie jest monolitem i nie wszyscy republikanie sprzeciwiają się wysyłaniu do Ukrainy większej ilości pieniędzy lub broni. Ale prawdą jest również to, że większość sprzeciwu opinii publicznej wobec zwiększaniu pomocy dla Ukrainy pochodzi od republikanów. Oczywiście mamy czynnik Trumpa. Jeśli znów zostanie wybrany prezydentem, nastąpi duża zmiana w polityce USA wobec Ukrainy. To wsparcie będzie mniejsze, o ile w ogóle będzie.

W „The Economist” pojawił się duży artykuł o grupie doradców Trumpa, którzy ustalają politykę jego potencjalnej administracji. Wyciągnęli wnioski z ostatniej kadencji Trumpa. On doszedł do władzy, mówiąc: „nie wierzę w NATO”, ale mianował później takich ludzi, jak sekretarz obrony James Mattis, który rzeczywiście wspierał Sojusz Północnoatlantycki. Doradcy Trumpa pracują teraz nad tym, aby w przypadku jego ponownego wyboru mieli pewność, że będą mieli ludzi na stanowiskach decyzyjnych w Waszyngtonie, którzy będą rzeczywiście realizować politykę zagraniczną na wzór Trumpa.

Gdybym siedział w Kijowie lub gdziekolwiek indziej w Europie, byłbym bardzo zaniepokojony tym, jak zwycięstwo Trumpa wpłynie na amerykańską politykę zarówno w odniesieniu do wojny w Ukrainie, jak i zaangażowania USA w Europie.

Czy USA zrobi wszystko, aby nie doprowadzić do upadku Rosji, co część ekspertów wieszczy w związku z nieudaną inwazją na Ukrainę?

Wróćmy do okresu Iwana Groźnego w czasach niepokojów w Rosji. Jeśli nadejdą w Rosji nowe kłopoty, to będzie naprawdę poważne zagrożenie dla stabilności geopolitycznej Europy. Jeśli w Rosji nie ma rządu zdolnego sprawować kontrolę nad Federacją Rosyjską i ona się rozpadnie, to pojawią się nowe problemy. Mówimy o kraju posiadającym ponad 6000 sztuk broni nuklearnej i nie sądzę, że chcemy być w świecie, w którym ta broń nie jest bezpiecznie kontrolowana.

Ale jest pewien haczyk. Jeśli cofniemy w przeszłość i przyjrzymy się ewolucji polityki USA wobec Związku Radzieckiego zaraz po zakończeniu drugiej wojny światowej i spojrzymy na dokumenty, takie jak NSC 20/4 czy NSC 68 (poufne dokumenty dotyczące detronizacji Sowietów za czasów administracji prezydenta Harry’ego Trumana – red.), to Stany Zjednoczone zawsze chciały wyeliminować Związek Radziecki czy Rosję z bycia wielkim mocarstwem.

Tak naprawdę nie ma znaczenia, kto sprawuje władzę na Kremlu, czy będzie to Putin, czy ktoś inny. Można cytować w tym momencie amerykańskich ekspertów ds. Rosji, takich jak Angela Stent czy Fiona Hill, którzy twierdzą, że ten, kto przejmie władzę na Kremlu i zgodzi się oddać Krym lub Donbas, nie przetrwa. W Rosji nie ma poparcia dla takich decyzji.

Celem wielu administracji amerykańskich w zakresie polityki zagranicznej był upadek Federacji Rosyjskiej. Ale to doprowadziłoby nas do bardzo niebezpiecznego świata.

Czy możliwa jest zmiana trendu w postaci rosnącej liczby Amerykanów kwestionujących duże i szerokie poparcie dla Ukrainy?

Chcę podkreślić, że poza kwestią tego, kto zostanie wybrany na prezydenta w listopadzie przyszłego roku, tak naprawdę nie ma większego znaczenia, co Amerykanie mówią na ten temat w sondażach opinii publicznej

Następna administracja będzie postępować zgodnie ze swoją preferowaną polityką. Jeśli mnie pytacie, czy przewiduję jakąś masową zmianę opinii publicznej, jak organizowanie demonstracji za lub przeciw wojnie w Ukrainie, to nie.

Widzę jednak, że jeśli Trump wygra, to nastąpi znacząca zmiana w polityce USA wobec Ukrainy i ogólnie wobec Europy.

Myślę też, że nie mamy jeszcze punktu kulminacyjnego, w którym opinia publiczna w USA, jak było w przypadku wojny w Wietnamie, doprowadza do demonstracji na ulicach, aby zaprotestować przeciwko polityce zagraniczne rządu.

Jednak w pewnym momencie, w zależności od tego, jak długo potrwa wojna w Ukrainie, coraz bardziej prawdopodobne jest to, że ta opinia ulegnie zmianie i to w sposób, który ostatecznie wpłynie na to, jak decydenci będą myśleć o tym, ile jeszcze pieniędzy chcą przeznaczyć na wsparcie Ukrainy.

Prezydent Biden powiedział już, że Putin jest zbrodniarzem wojennym i morderczym dyktatorem. Mówi też, że to Ukraińcy sami zdecydują, na jakich warunkach zakończy się wojna, ale oni chcą to zrobić tylko pod warunkiem bezwarunkowej kapitulacji Rosji.

Jeśli pójdziemy dalej, to dostrzeżemy niebezpieczeństwa eskalacji, które może skutkować wojną nuklearną lub przynajmniej użyciem taktycznej broni jądrowej. Jeśli dojdziemy do tego punktu, to zdecydowanie większość Amerykanów może zacząć głośno zadawać pytania na temat naszej polityki zagranicznej.

*Christopher Layne jest profesorem stosunków międzynarodowych i kierownikiem Katedry Bezpieczeństwa Narodowego im. Roberta M. Gatesa na Texas A&M University.

Pierwotnie tekst ukazał się w serwisie RadioZET.pl.

Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie rozmówców i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.