Kolejka do Białego Domu

Opinia

Dzień po wyborach do Kongresu wystartowała kampania prezydencka 2020. A w zasadzie wystartowała oficjalnie, bo potencjalni kandydaci od dawna robią co mogą, by jak najwięcej Amerykanów o nich usłyszało.

Tekst powstał w ramach wyprawy autora do Stanów Zjednoczonych wspieranej przez Fundację im. Heinricha Bölla w Warszawie i stanowi część relacji pt.: „Kampania wyborcza w USA”.  

O tym, kto jest pretendentem z ramienia lewicowej opozycji można wyczytać z kalendarza polityków. Ci z prezydenckimi ambicjami odwiedzają „z gospodarską wizytą” stany, w których prawybory odbywają się najpierw, czyli w kolejności: Iowa, New Hampshire, Newadę i Południową Karolinę. Przyjeżdżają pogadać z ludźmi i uścisnąć jak najwięcej dłoni, ale też mrugnąć okiem do lokalnych partyjnych bossów, by ci pomogli w liczeniu szabel. W ostatnich trzech dekadach nie zdarzyło się, by nominację partyjną zdobył ktoś, kto przespał odpowiednio wczesną infiltrację wspomnianych czterech stanów.

W ciągu ostatniego roku takie podróże odbyło około trzydziestu polityków Partii Demokratycznej, którzy liczą na zdetronizowanie Donalda Trumpa za dwa lata. Można ich podzielić na kilka grup. Pierwszą są senatorowie. Ambicji nie kryje Elizabeth Warren z Massachusetts, specjalistka od prawa ubezpieczeniowego i ikona wyborców lewicy skupionych przede wszystkim na sprawach ekonomicznych. Kirsten Gillibrand, twarz ruchu #metoo w Waszyngtonie, jako pierwsza otwarcie powiedziała, że chce startować. Dalej są Afroamerykanie: Kamala Harris z Kalifornii i Cory Booker z New Jersey. Oboje znakomicie wykorzystali czas antenowy, który trafił im się przy okazji transmitowanych przez wszystkie główne stacje informacyjne przesłuchań kandydata do Sądu Najwyższego Bretta Kavanaugha i oskarżającej go o próbę gwałtu Christine Ford. Podczas obrad senackiej Komisji sprawiedliwości zabłysnęła też Amy Klobuchar z Minnesoty. Zestaw uzupełnia Sherrod Brown z Ohio, polityk przez część establishmentu nazywany populistą. Ale właśnie wygrał on batalię o reelekcję w coraz trudniejszym dla demokratów stanie i potrafił zdobyć zaufanie niebieskich kołnierzyków, czyli ludzi trudniących się pracą fizyczną. To robotnicy zdecydowali o zwycięstwie Trumpa w Ohio i sąsiadujących z nim postprzemysłowych stanach. O jeszcze jednym podejściu myśli też wielki przegrany poprzednich prawyborów Bernie Sanders z Vermont.

Kolejną grupą są gubernatorzy, przede wszystkim Andrew Cuomo z Nowego Jorku, centrysta siedzący w kieszeni Wall Street i znacznie bardziej lewicowy, dopiero co wybrany Gavin Newsom z Kalifornii. Jest wśród nich też John Bel Edwards z Luizjany, polityk starego typu, trochę podobny do Billa Clintona z czasów, gdy ten w 1991 r. zaczynał swoją karierę na poziomie całego kraju. I dość jak na tę partię konserwatywny w sprawach obyczajowych. Swoje szanse po cichu bada też Terry McAuliffe z Wirginii, bliski współpracownik małżeństwa Clintonów. Może on liczyć na ich - jak to się tu mówi – networking, czyli zestaw kontaktów.

Potem idą burmistrzowie. Multimiliarder z Nowego Jorku Michael Bloomberg miałby szanse powalczyć z Trumpem używając tego samego argumentu, co obecny prezydent: że potrafi zarządzać wielkim biznesem i poradzi sobie z Waszyngtonem. Z tą różnicą, że mediowy potentat naprawdę zbudował potężną korporację, a The Donald firmę odziedziczył. Sił próbuje też trzeci już Kalifornijczyk wśród chętnych, włodarz Los Angeles Eric Garcetti. I tu trzeba zdiagnozować pewien problem. W głęboko podzielonej Ameryce, w której na dodatek elektorat Donalda Trumpa z resentymentem patrzy na liberalne elity Wschodniego i Zachodniego Wybrzeża politycy stamtąd mają ograniczony zasięg swojego przekazu. Dzień po wyborach centrowy kongresmen i były żołnierz piechoty morskiej z Pensylwanii Conor Lamb przypomniał partii, że Nowy Jork i Kalifornia to nie cała Ameryka.

Stawkę zamykają ludzie Baracka Obamy: minister budownictwa w jego rządzie Julian Castro i prokurator generalny Eric Holder. Jeśli natomiast kampanię prawyborczą zdominuje temat polityki zagranicznej to tu mogą się wykazać b. szef dyplomacji John Kerry (w 2004 r. przegrał walkę o Biały Dom z Bushem juniorem) i wiceprezydent Joe Biden.

Debata w walce o Kongres skupiła się na kwestii ochrony zdrowia i systemu ubezpieczeń zwanych Obamacare. I o ile kandydaci Partii Demokratycznej do Izby Reprezentantów w okręgach na przedmieściach dużych miast przekonali wyborców do tego, że reforma została przeprowadzona w ich interesie i przejęli republikańskie dotąd mandaty, to na poziomie stanów i wyborów do Senatu już się ta sztuka nie udała. To sygnał, że w skali całego kraju przesłanie demokratów i platforma wyborcza ich kandydata – tak jak to sugerował wspomniany kongresmen Lamb – nie może odbić zanadto w lewo. Pierwszym starciem o doktrynę będzie partyjne głosowanie wszystkich członków demokratycznego klubu Izby Reprezentantów w sprawie kandydata na przewodniczącego. O posadę ubiega się dotychczasowa jego szefowa i przewodnicząca Izby w latach 2007-11 Nancy Pelosi. Ale dziesięcioro kongresmenów z okręgów gdzie względnie popularny jest prezydent Trump, w tym Lamb, ogłosiło że jej nie poprze, bo ich zdaniem stronnictwo z tak liberalnym przywództwem skazane jest na porażkę i wieczną egzystencję w mniejszości.

Tymczasem media są zakochane – nie bez przyczyny - w najmłodszej członkini Izby Reprezentantów, 29-letniej Alexandrii Ocasio-Cortez z Bronxu. Nie da się jej odmówić wyjątkowej charyzmy. Kobieta jeszcze do niedawna pracowała jako barmanka w Nowym Jorku. W weekend ogłosiła na Twitterze, że dopóki w marcu nie dostanie swojej pierwszej pensji z Kongresu, nie stać jej na wynajęcie mieszkania w Waszyngtonie. I tu podniosła ważną kwestię. Komercyjne czynsze są w głównych amerykańskich miastach zaporowe. A właściciele lokali w stolicy żądają przy podpisywaniu umowy najmu umowy o pracę i wykazania dochodów o co najmniej jedną trzecią przekraczających przewidziane komorne. Dlatego całkiem już dorośli i samodzielni zawodowo ludzie zmuszeni są dzielić mieszkania. Ocasio-Cortez ma w ten sposób szansę stać się twarzą sprekaryzowanych millenialsów. Ale całej Ameryce jej polityczna oferta nie wydaje się już tak atrakcyjna. Wszyscy kandydaci do Izby Reprezentantów próbujący zdetronizować republikanów, którzy startowali z jej i Berniego Sandersa poparciem przepadli. Dlatego, żeby utrzymać władzę w centrowych okręgach i stanach głosujących dwa lata temu na Donalda Trumpa potrzebują raczej polityków takich jak Conor Lamb. Większość Amerykanów nie chce „socjaldemokracji w stylu szwedzkim” jaką proponuje im Ocasio-Cortez.

Ten sygnał muszą odbierać też sztaby kandydatów na kandydata lewicy w walce o Biały Dom. Partia Demokratyczna w innym kryzysowym momencie historii przeżyła już doświadczenie z nominowaniem polityka mocno zbuntowanego przeciwko systemowi. Było to w apogeum wojny w Wietnamie, kiedy prawybory wygrał senator George McGovern. I chociaż na wiecach witały go niespotykane dotąd w amerykańskiej polityce tłumy, przegrał on sromotnie z Richardem Nixonem zdobywając tylko jeden stan: Massachusetts, bastion liberałów. 

Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.