Podczas liczenia głosów w drugiej turze wyborów prezydenckich w nocy 4 lipca nagle stało się nerwowo. Przez chwilę wydawało się, że przewaga liberalno-konserwatywnego kandydata, Bronisława Komorowskiego, nad jego narodowo-konserwatywnym przeciwnikiem Jarosławem Kaczyńskim stopniała całkowicie. Ostatecznie okazało się jednak, że Komorowski zdobył stanowisko prezydenta przewagą ok. pięciu punktów procentowych. Taką decyzję polskich wyborców poprzedziła krótka, ale niezwykła kampania wyborcza.
Komorowski, który piastował urząd marszałka Sejmu i już wcześniej został zatwierdzony jako główny kandydat Platformy Obywatelskiej (PO) w jesiennych wyborach, stał się po katastrofie pod Smoleńskiem niespodziewanie tymczasową głową państwa. W czasie największego natężenia uroczystości żałobnych musiał się on przygotowywać do kampanii wyborczej. Przez długi czas sądzono, że to Donald Tusk sam będzie kandydował; miało to zmniejszyć niebezpieczeństwo ponownego wyboru Lecha Kaczyńskiego. U podłoża decyzji, żeby jednak nie kandydować urząd prezydenta państwa, lecz nominować kandydata z własnej partii, leżała kalkulacja polityczna. Ciągłymi blokadami prezydentowi Kaczyńskiemu udało się zmącić nie aż tak pomyślny bilans rządów Donalda Tuska i uniemożliwić przeprowadzenie pilnie potrzebnych reform. Z prezydentem z własnego obozu politycznego oraz dzięki wzmocnieniu swojej roli jako szefa rządu Tusk chciał sprawić, żeby Polska stała się „tygrysem” Europy Środkowej i Wschodniej.
Aktywna walka w czasie kampanii nie leżała raczej w naturze Komorowskiego. Prawie nie udało mu się określić swojego profilu merytorycznego; szok żałoby i katastrofalna powódź zepchnęły i tak już krótką kampanię na dalszy plan. Po pierwszej rundzie wyborów 20 czerwca miał tylko niewielką przewagę nad Kaczyńskim i musiał drżeć o zwycięstwo. W sprawach społecznych raczej konserwatywny, próbował w zasadzie bez skutku otworzyć się na wyborców lewicowych, jako że cały obóz prawicowy, Kościół i znaczne części mediów publicznych popierały Kaczyńskiego.
Odniesiony niewielką przewagą sukces w wyborach komentatorzy oceniali jako zwycięstwo Polski zachodniej nad wschodnią, Polski bogatej nad biedną. W obu przypadkach taka ocena jest zbyt jednostronna, gdyż decydującego znaczenia nie mają kryteria ani regionalne, czy też wyłącznie socjalne. W większości młodsi, mieszkający w dużych miastach, przeważnie lepiej wykształceni i otwarci na Europę obywatele głosowali na Komorowskiego, nawet jeśli wydawał się im zbyt blady i traktowali go tylko jako mniejsze zło w porównaniu z jego fundamentalistycznym przeciwnikiem. Zwolennicy tego ostatniego byli silniej reprezentowani na wsi i w mniejszych miastach, wywodzili się z zapatrzonych w tradycję środowisk narodowo-konserwatywnych i postrzegali jako ofiary liberalnej polityki modernizacji.
Jarosław Kaczyński – uszlachetniony fundamentalista?
Jarosław Kaczyński, bliźniak zmarłego prezydenta i niepodzielny przywódca PiS, jawił się w dniach po smoleńskiej katastrofie jako zastygły w bólu. Uważany był za twardszego i bardziej zdecydowanego spośród obu braci; on też miał wynieść Lecha Kaczyńskiego na urząd prezydenta i zachęcać go do blokad przez zgłaszanie weta i ataków na obóz rządzący. Kiedy po dniach żałoby i milczenia zdecydował się wysunąć własną kandydaturę, ukazał gesty pojednania i oczyszczenia. Miał narodzić się „nowy“ Kaczyński, który swoim przeciwnikom podawał dłoń i nie obstawał przy wizji IV RP, która miała zabarykadować się przed resztą świata.
Najbardziej radykalni orędownicy jego fundamentalistycznych idei politycznych zostali wycofani na czas kampanii wyborczej, a ich miejsce zastąpiły głosy umiarkowane, które miały symbolizować nowe oblicze przyszłego prezydenta wszystkich Polaków. Istniały dobre powody, żeby jednak powątpiewać w ten cud oczyszczenia i traktować go raczej jako autosugestię i skuteczną strategię wyborczą. Mimo zmienionego doboru słów i sposobu zachowania się w dalszym ciągu widoczne pozostawało jądro politycznego projektu PiS.
Na micie żałoby i pozie oczyszczenia kandydata polityczni stratedzy PiS próbowali zbić kapitał, który miał zadecydować o zwycięstwie wyborczym. Ta kalkulacja powiodła się tylko połowicznie, gdyż duża część polskiego społeczeństwa aż nadto dobrze pamiętała o okropnościach ery rządów PiS. Wstrząs spowodowany katastrofą i żałoba po ofiarach nie przeszkodziły polskim obywatelom w podjęciu racjonalnej decyzji wyborczej. Po przegranej niewielką liczbą głosów 4 lipca obóz PiS ponownie obrał kurs na konfrontację. Miejsce liberalnych twarzy zajął ponownie hufiec nieprzejednanych.
Jak zasadnicze znaczenie ma obecny rozwój wypadków w Polsce, ukazuje różnica w sytuacji po wyborach prezydenckich w 2005 roku. Wówczas kandydat PO Donald Tusk przegrał z Lechem Kaczyńskim, bliźniakiem Jarosława, a prawicowy populista Andrzej Lepper zdobył 15%. Polska lewica leżała w gruzach. Dzisiaj mamy inny obraz.
Sukces kandydata lewicy
Zaskoczeniem kampanii była silna pozycja przywódcy SLD Grzegorza Napieralskiego. W pierwszej turze wyborów zdobył ponad 13% głosów, podczas gdy inni kandydaci na urząd prezydenta, jak np. Waldemar Pawlak, szef PSL znaleźli się na krawędzi niebytu. Napieralski, który traktowany był jako młodszy członek aparatu i wychowanek dawnych bonzów partyjnych, otrzymywał w prognozach przed rozpoczęciem kampanii 3-4 %. Poprowadził jednak dowcipną i żywą kampanię, starał się pozyskać głosy z różnych środowisk i świadomie podnosił tematy społeczne, których liberalna w kwestiach ekonomicznych PO raczej unikała, a do których PiS podchodził wyłącznie na gruncie populizmu. Napieralski kwestionował przede wszystkim dominację kościoła i jego nieskrywane opowiedzenie się za PiS. Nie popełnił też tego błędu, żeby w drugiej turze natychmiast i otwarcie opowiedzieć się za Komorowskim i tym samym znaleźć się w jego cieniu. Z drugiej strony nie mógł sobie pozwolić na ustąpienie głosom, które zwyczajnie mówiły o dwóch prawicowych partiach, wobec których należy iść na pełną konfrontację. Podkreślał różnice między liberalnym a narodowo-konserwatywnym projektem dla Polski, kreśląc jednocześnie zadania dla odnowionej lewicy. Dopiero przyszłość pokaże, na ile skuteczna okaże się jego próba wyemancypowania się w łonie SLD spod kurateli dawnych mentorów.
Przyczyn, które zdecydowały o sukcesie tego kandydata, nie należy jednak doszukiwać się w jego osobie, lecz w społecznych i kulturowych zmianach ostatnich lat. Polska w coraz większym stopniu ukazuje się jako kraj, który dotarł do Europy, przede wszystkim jej młodsze pokolenia. Kulturowy modernizm nie jest już zastrzeżony li tylko dla niewielkiej grupy awangardy, lecz zdobywa coraz dalsze przestrzenie, oświecony patriotyzm nie chce się trzymać kurczowo wartości sprzed lat, lecz z dużym stopniem świadomości łączy się z myślami o przyszłości europejskiej. W licznych środowiskach i inicjatywach, ogólnokrajowych sieciach, jak np. w klubach „Krytyki Politycznej”, dyskusje dotyczą tematów lewicowych i zielonych, które często uważane były za egzotyczne. W centrum tych środowisk znaleźć można – liczebnie chyba nie więcej niż garstkę – członków i zwolenników polskiej partii Zielonych. Ale oddziaływanie oddolnych inicjatyw ekologicznych jak np. Koalicji Klimatycznej, wykracza daleko poza zasięg tej mini partii. Temu rosnącemu potencjałowi brakuje jeszcze rzeczywiście silnej reprezentacji i dopiero kolejne lata pokażą, co dojrzewa na tej części politycznego poletka.
Zwycięzcy i przegrani wyborów prezydenckich już teraz szykują się na jesienne wybory samorządowe, które będą ważnym barometrem przetasowań na scenie politycznej. Wybory parlamentarne, które mają się odbyć jesienią 2011 roku, przypadną na okres polskiej prezydencji w Radzie UE; rząd Tuska przygotował na ten czas ambitny program. Następnie w latach 2014 i 2015 wybory do Parlamentu Europejskiego i do Sejmu nastąpią jedne po drugich. Wtedy też najpóźniej okaże się, czy nadzieja na odnowioną lewicę i silniejszą obecność Zielonych w Polsce była realistyczna.
Warszawskie lato
Zaraz po wyborach prezydenckich będzie miało miejsce wydarzenie, które zadecyduje o obrazie letniego kalendarza w Warszawie. Polska jako pierwszy postkomunistyczny kraj, jej stolica, będzie gospodarzem parady Europride, która odbywa się od osiemnastu lat i każdego roku jest gościem w innym kraju. Przez dziesięć dni gejowsko-lesbijskie wydarzenia organizowane będą w licznych klubach i miejscach publicznych miasta, na podiach i konferencjach dyskutowane będą zagadnienia związków partnerskich i możliwości przeciwstawienia się homofobii i dyskryminacji seksualnej. Tysiące gości z zagranicy przeżyją 17 lipca apogeum wydarzeń – paradę ulicami miasta.
W czcigodnym warszawskim Muzeum Narodowym, bastionie tradycjonalizmu, trwa od tygodni wystawa Ars Homo Erotica. Nowy dyrektor Muzeum, bez którego wystawa ta nigdy by się tam nie znalazła, mówi o furtce, która tym samym otwiera się przed Polską. W toku przygotowań do wystawy jej przeciwnicy często ciskali obelgi i domagali się jej zakazu, ale teraz stała się ona niemal czymś normalnym. Liczba zwiedzających robi wrażenie.
Jednak do prawdziwego przełomu Polsce jeszcze daleko. Podczas gdy w Londynie i Zurychu, miastach, w które w ostatnich latach gościły Europride, burmistrzowie szli na czele parady, samorząd warszawski nie zdecydował się nawet na finansowe wsparcie, a obecność jego przedstawicieli jest bardziej niż skromna. Prezydent Warszawy pożegnała się i wyjechała na urlop. Zapowiedziane kontrdemonstracje wobec Europride mają służyć obronie wartości chrześcijańskich.
Duże części kościoła, prawicowe i konserwatywne kręgi polityczne wzbraniają się przed jakimkolwiek otwarciem w tych kwestiach. Z tego względu walka o seksualne samostanowienie, o ustawy przeciw dyskryminacji i o prawną akceptację homoseksualnych związków partnerskich będzie jeszcze długa i mozolna.