Rozmowa Michała Sutowskiego z Wolfgangiem Templinem

Michał Sutowski: Kiedy skończył się PRL, do Polski zjechało mnóstwo ekspertów, głównie ekonomistów i politologów z Zachodu. Tzw. brygady Marriotta uczyły Polaków wolnego rynku i demokracji, z kontrowersyjnym skutkiem. Czy Fundacja Heinricha Bölla dziesięć lat temu również przybyła nas czegoś uczyć?

Wolfgang Templin: Nie. „Nauczanie” demokracji, cywilizacji, „zachodnich wartości” czy czegokolwiek innego nie mieści się ani w tradycji naszej fundacji, ani w tym, co reprezentował sobą Heinrich Böll. To nie przypadek, że nazwy innych fundacji niemieckich odwołują się do postaci związanych z życiem partyjnym: chadecy mają Konrada Adenauera, liberałowie Friedricha Naumanna... Zieloni mieli to szczęście, że potrafili sobie znaleźć patrona reprezentującego tradycję polityczną, ale zarazem tradycję działania oddolnego i niezależnego. Heinricha Bölla nie kojarzymy z jakąś partią czy konkretnym programem politycznym, ale z zestawem określonych wartości, które głosił i których konsekwentnie bronił jako pisarz i zaangażowany intelektualista.

Jakie to wartości? Równość? Wolność jednostki?

Jego poglądy były ściśle związane z kontekstem biograficznym – najważniejszym punktem odniesienia były dla niego pierwsze dwie dekady Republiki Federalnej Niemiec. Choć popierał kurs na demokracje Zachodu, który obrała RFN, to był zarazem mocno przekonany, że demokratyzacja ma charakter połowiczny. To prawda, że nastąpiło zerwanie z nazistowską przeszłością – Konrad Adenauer i bliscy mu konserwatyści organizowali wolne wybory i zapewnili niezależność sądownictwa – ale odbyło się to, po pierwsze, odgórnie, a po drugie, z dochowaniem kompromisu z dużą częścią starych kadr III Rzeszy. Dlatego Böll poparł rewoltę pokoleniową roku 1968, która tak głęboko przeorała społeczeństwo RFN.

Na Wschodzie kojarzy się ona głównie z lewicowym radykalizmem, odwołaniami do maoizmu...

Dla Bölla najważniejszy był jej wymiar kulturowy i egzystencjalny, choć zarazem polityczny – rok 1968 oznaczał początek wielkiego ruchu oddolnego, ruchu krytycznego społeczeństwa obywatelskiego. Zarazem priorytetem zawsze były dla niego prawa człowieka – występował w obronie Wolfa Biermanna, Aleksandra Sołżenicyna, ale także ludzi prześladowanych przez reżimy prawicowe. Do głowy by mu nie przyszedł antykomunizm rozumiany jako poparcie na przykład dla reżimu Pinocheta... Taki właśnie zestaw wartości – nacisk na oddolny i partycypacyjny charakter demokracji – był decydujący dla Zielonych wówczas, kiedy tworzyli Fundację; oczywiście kluczowe są dla nas również sprawy ekologiczne.

Wartości określają program czy także sposób działania?

Oczywiście jedno i drugie. Skoro priorytetem jest dla nas partycypacja i krytyczne społeczeństwo obywatelskie, to nie możemy uznać, że oto mamy już gotowy model czy wzorzec ustroju, rozwiązania poszczególnych problemów, i teraz będziemy je promować. Nie chodzi o to, żeby a priori uznać, kto na mapie politycznej jest przyjacielem, a kto przeciwnikiem, która partia jest z lewa, a która z prawa, z kim współpracować. Szukamy raczej sojuszników – lokalnej partii Zielonych, ale także organizacji pozarządowych, które podzielają nasze wartości. To w pewnym sensie trudniejsze niż po prostu poparcie którejś partii z dostępnego spektrum politycznego, ale pozwala zarazem na pracę głębszą, na wzmacnianie wszystkich tych, którzy walczą o to samo co my.

Stereotypowo „zielone” tematy to odnawialne źródła energii, rowery i kolej zamiast transportu samochodowego, ochrona środowiska naturalnego przed zanieczyszczeniami przemysłowymi, a w ostatnich latach walka z ociepleniem klimatu i słabnącą bioróżnorodnością. A tymczasem zielona Fundacja Bölla w Europie Środkowej i Wschodniej swą działalność zaczęła od kwestii równouprawnienia kobiet i mniejszości seksualnych. Dlaczego najpierw był gender, a nie na przykład promocja ogniw słonecznych?

Ponieważ ten właśnie „pakiet” wartości i problemów z nimi związanych ma niesłychane znaczenie dla całego społeczeństwa. Bo to nie są tylko sprawy „mniejszościowe”, sprawy LGBT. Na tym polu toczy się gra, której wynik zadecyduje o tym, czy Polska pozostanie w gorsecie podtrzymywanego przez Kościół katolicki konserwatyzmu, czy też będzie konsekwentnie zmierzać w stronę nowoczesności w jej najlepszym według mnie rozumieniu. To znaczy w stronę upowszechnienia pluralizmu, tolerancji i akceptacji tego, że każda para, każda rodzina, każda jednostka żyją według jakichś wartości, a społeczeństwo stwarza im przestrzeń, aby w tej różnorodności każdy mógł się odnaleźć. Pod warunkiem oczywiście, że przestrzegana jest konstytucja, która z kolei wyraża sobą to wszystko, na co Polska się zdecydowała, to znaczy na akces do nowoczesnej Europy.

Czy chodzi zatem o przebudowę społeczeństwa? O jakąś formę miękkiej inżynierii społecznej?

Uznanie różnorodności to raczej odpowiedź na już dziejące się procesy społeczne, a nie konstruowanie sztucznej rzeczywistości. Ja nie widzę absolutnie powodu, dla którego pewna specyfika historyczna, choćby polskiego patriotyzmu, nie miałaby w nowoczesnej Europie przetrwać – oczywiście pod warunkiem, że nie chodzi o ksenofobiczny nacjonalizm, projektujący jakąś rzekomą wyższość jednego narodu nad dekadenckim Zachodem, tylko o poczucie tożsamości zgodne z elementarnymi wartościami europejskiego Oświecenia.

Wspomniał pan, że obok spraw ekologii Zieloni przywiązują wielką wagę do wartości demokratycznych. Ale to jest taki ogólnie słuszny postulat. Co to oznacza konkretnie?

Poza standardami działania państwa na poziomie wewnętrznym za szalenie istotne uważamy poszanowanie wartości demokratycznych w polityce zewnętrznej. To bardzo aktualny problem, ponieważ nierzadko elity polityczne wskazują, że priorytetem muszą być stosunki gospodarcze, a nie poziom przestrzegania standardów demokratycznych przez tego czy innego partnera. Najpierw interesy, a potem „poezja”, idealizm i szlachetne utopie – to jest podejście, któremu konsekwentnie się przeciwstawiamy.

Pełny tekst wywiadu na portalu Krytyki Politycznej.