Amerykańska lewica spogląda poza granice USA

Transatlantic Media Fellowship

Polityka zagraniczna to w końcu dziedzina, w której łatwo pobrudzić sobie ręce, pełna zgniłych kompromisów dalekich od ideałów, do których aspiruje lewica; zmuszająca do działania w moralnej szarej strefie, dająca nieraz do wyboru same złe rozwiązania, a do tego nierzadko wymagająca użycia siły.

Tekst powstał w ramach programu Transatlantic Media Fellowships, w którym wspieramy zaangażowane dziennikarstwo i udzielamy stypendium dla dziennikarzy na podróż do Stanów Zjednoczonych i napisanie relacji w jednym z trzech priorytetowych dla Fundacji obszarów: polityka klimatyczna i energetyczna, demokracja i prawa człowieka oraz polityka zagraniczna i bezpieczeństwa. Adam Traczyk jest jednym z trzech tegorocznych stypendystów.

W nabitym prawie do ostatniego miejsca 450-osobowym audytorium w podziemiach Kongresu Bernie Sanders zajmuje miejsce na środku sceny. Po jego lewej siedzą związkowcy z największych amerykańskich korporacji. Ustawione po prawej puste krzesła zarezerwowano dla prezesów Amazona, McDonald’sa, American Airlines, Walmarta i Disney’a, którzy nie skorzystali jednak z zaproszenia do dyskusji.

Sanders pyta pracowników o ich doświadczenia, ci opowiadają o wyzysku, pracy na kilku etatach, o marnym ubezpieczeniu albo jego braku, o przepracowaniu, myślach samobójczych. W odpowiedzi senator z Vermont z pasją argumentuje na rzecz 15-dolarowej płacy minimalnej i powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego. Krytykuje chciwość miliarderów z Wall Street i rosnące nierówności w „najbogatszym kraju w historii”. Jest w swoim żywiole.

Podobnie było w czasie kampanii wyborczej. Wiecznie rozczochrany Sanders zachwycał tysiące, zwłaszcza młodych ludzi wizją bardziej sprawiedliwej i solidarnej Ameryki. Nie sposób było jednak nie zauważyć, że jak na kogoś, kto ubiega się o najwyższy urząd najpotężniejszego mocarstwa globu, w zasadzie milczał na jeden kluczowy temat – polityki zagranicznej.


O tym, jak nisko na liście priorytetów Sandersa były sprawy międzynarodowe, niech świadczy fakt, jak niewiele uwagi przywiązano do skompletowania listy doradców w tym temacie. Barack Obama w czasie swojej pierwszej kampanii mógł liczyć na merytoryczne wsparcie m.in. Zbigniewa Brzezińskiego i Anthony’ego Lake’a, doradców ds. bezpieczeństwa narodowego z czasów Cartera i Clintona, a także doświadczonych akademików, którzy objęli potem ważne stanowiska w jego administracji, takich jak Michael McFaul, jeden współautor koncepcji resetu z Rosją, mianowany później na ambasadora w Moskwie. Tymczasem, aby trafić na listę Sandersa wystarczyła krótka rozmowa telefoniczna odbyta kilka miesięcy wcześniej. Do tego, niektórzy o fakcie znalezienia się na niej, dowiadywali się od mediów.

Historia Berniego Sandersa nie jest odosobnionym przypadkiem. „Nie jestem ekspertką od geopolityki”, tłumaczyła się z uśmiechem wschodząca gwiazda amerykańskich demokratycznych socjalistów Alexandria Ocasio-Cortez, pytana o stanowisko w sprawie konfliktu izraelsko-palestyńskiego. „Pochodzę z południowego Bronxu, z puertorykańskiego środowiska i polityka na Bliskim Wschodzie niekoniecznie była tematem rozmów przy kuchennym stole”, wyznała szczerze.

Inni progresywni kandydaci również rzadko spoglądają poza granice Ameryki. A jeśli to robią, to zwykle w „niekontrowersyjnych” dla lewicy obszarach. Rashida Tlaib z Michigan, Ayanna Pressley z Massachusetts, Randy Bryce z Wisconsin, Ilhan Omar z Minnesoty – wszyscy zapowiadają w swoich programach wyborczych, że będą walczyli o sprawiedliwą reformę imigracyjną i przeciwdziałali zmianom klimatu. JD Scholten z Iowy i James Thompson z Kansas dorzucają jeszcze wsparcie weteranów. Trochę mało.

Oczywiście trudno wymagać od politycznych nowicjuszy, aby mieli gotową odpowiedź na wszystkie problemy świata, skoro nie miał jej polityk ubiegający się o urząd prezydenta z prawie 30-letnim stażem w Kongresie. Nie sposób jednak nie zauważyć, że amerykańska lewica ma z polityką zagraniczną problem. Podczas gdy sprawy społeczne to dla niej naturalne środowisko, kwestie międzynarodowe tradycyjnie traktowane są – a może raczej były, o czym za chwilę – po macoszemu.

Nietrudno znaleźć tego powody. Polityka zagraniczna to w końcu dziedzina, w której łatwo pobrudzić sobie ręce, pełna zgniłych kompromisów dalekich od ideałów, do których aspiruje lewica; zmuszająca do działania w moralnej szarej strefie, dająca nieraz do wyboru same złe rozwiązania, a do tego nierzadko wymagająca użycia siły.

Sprawa dodatkowo komplikuje się, gdy na politykę zagraniczną spogląda się z perspektywy największego światowego supermocarstwa. „Stany Zjednoczone są zmuszone zająć stanowisko w sprawie każdego konfliktu na świecie. Wszystkie inne państwa mogą uchylić się od odpowiedzialności, bo nie dysponują wystarczającymi zdolnościami. USA natomiast mają ekonomiczne, polityczne i wojskowe środki wywierania wpływu na całym świecie. Dlatego w Waszyngtonie wszelkie konflikty postrzegane są zawsze przez pryzmat własnych zdolności”, tłumaczy Michael Werz z doradzającego Demokratom Center for American Progress.

My sami też często korzystamy z tego przywileju. Siedząc wygodnie przed telewizorami z migającymi obrazkami kolejnego kryzysu gdzieś na świecie możemy w jednym przypadku oburzać się na bierność „społeczności międzynarodowej”, a w innym złorzeczyć na interweniujących militarystów. Na taki komfort można sobie jednak pozwolić jedynie wówczas, gdy jest się daleko od władzy i odpowiedzialności z nią związanej. Czyli dokładnie w takiej sytuacji, w jakiej przez lata znajdowali się amerykańscy postępowcy.

„Nie jesteśmy przyzwyczajeni do bycia u władzy, a nawet do wyobrażania sobie, że możemy ją zdobyć” przyznaje David Klion, progresywny dziennikarz zajmujący się Rosją. Nie ma się zresztą czemu dziwić. Zanim Bernie Sanders rzucił wyzwanie Hillary Clinton w demokratycznych prawyborach w 2016 roku, „amerykańscy marzyciele” ostatni raz mogli mieć nadzieję na przejęcie steru amerykańskiej polityki zagranicznej w roku 1972, kiedy o urząd prezydenta z ramienia Partii Demokratycznej bez powodzenia ubiegał się George McGovern. Trudno, by był to realny punkt odniesienia dla pokolenia millenialsów, a nawet ich starszych koleżanek i kolegów.

Reakcją na polityczną marginalizację była najczęściej wewnętrzna emigracja i przyjęcie postawy opierającej się na przekonaniu, że najlepszą polityką zagraniczną jest dobra polityka wewnętrzna. Innymi słowy: dopiero, gdy uporządkuje się sytuację w kraju, można zacząć myśleć o naprawianiu świata poza granicami, o ile nie naprawi się on sam podążając za światłym przykładem biblijnego „miasta położonego na górze”. W efekcie, jak argumentuje Michael Walzer, były redaktor naczelny magazynu „Dissent” i autor wydanej w tym roku książki A foreign policy for the Left, lewica sama wypisała się z debaty publicznej oddając pole innym siłom politycznym i znalazła się w osobliwym dryfie ku izolacjonizmowi.

„Abstrahując od moralizatorstwa i udziału w antywojennych wiecach począwszy od lat 70., lewica utraciła zdolność do forsowania stanowisk, które zyskałyby powszechne poparcie, kształtowały opinię publiczną i zostały przełożone na konkretne rozwiązania polityczne”, wtóruje Walzerowi na łamach „Jacobin Magazine” Corey Robin. Lewicowa polityka zagraniczna nieuchronnie została zredukowana do bycia „przeciw”: przeciw wojnie, przeciw imperializmowi, przeciw interesom kompleksu militarno-przemysłowego, przeciw polityce dwupartyjnego establishmentu, a nierzadko do bycia przeciw wszystkiemu, co robi administracja amerykańska.

Takie podejście miało bardzo praktyczne skutki. Skoro sprawa, którą reprezentowała amerykańska administracja – niezależnie od tego, czy na jej czele stał Republikanin czy Demokrata – nie była godna poparcia, to nie było powodów, aby się w nią angażować – choćby poprzez karierę w administracji, think tanku, czy korpusie dyplomatycznym. To z kolei oznacza, że w waszyngtońskim światku zajmującym się polityką zagraniczną i bezpieczeństwa ze świecą szukać osób o lewicowych poglądach. I nie chodzi tu bynajmniej tylko o radykałów. Ben Rhodes, jeden z najbliższych doradców Baracka Obamy, narzekał, że praktycznie cała waszyngtońska „bańka” myśli tak samo.

Młode pokolenie progresywnych polityków musi poruszać się więc w próżni – nie ma za sobą instytucji, infrastruktury, skumulowanej przez lata wiedzy. „Są świetne lewicowe think tanki zajmujące się ekonomią jak chociażby Roosevelt Institute; eksperci, którzy mogą wyciągnąć z szuflady gotowy plan. W polityce zagranicznej coś takiego nie istnieje”, mówi Keith Gessen, współzałożyciel magazynu n+1 i autor głośnego reportażu o amerykańskiej polityce wobec Rosji. „Wśród waszyngtońskich ekspertów zajmujących się polityką zagraniczną funkcjonuje co prawda nieliczna grupa sfrustrowana status quo. Jednak często brakuje im języka, aby wyartykułować bardziej progresywną wizję polityki zagranicznej. Ludziom lewicy z kolei brakuje jeszcze wiedzy albo zwyczajnie nie interesują się sprawami międzynarodowymi”, dodaje.

Coraz więcej osób chce jednak wypełnić tę próżnię. Przywoływany już Klion jest jednym z nich. „Mamy głód bardziej zniuansowanej lewicowej polityki zagranicznej. O czym możemy jeszcze rozmawiać poza wojną? Bo wiemy już, że nie chcemy wszczynać wojen, ale co dalej? Jakie mamy podejście do handlu, do praw człowieka? Z jakimi reżimami chcemy rozmawiać, jakich chcemy sojuszy?”, pyta.

Przez dekady pytania te pozostawały bez odpowiedzi. Tym razem może być jednak inaczej, a debata o lewicowej polityce zagranicznej ma szansę wyjść poza klubiki dyskusyjne i manifesty lub pamflety w lewicowych pismach. Podziękować za to trzeba Sandersowi. Nie dlatego, że jego kampania obnażyła braki progresywnego środowiska, lecz dlatego, że udowodniła, iż przeprowadzka demokratycznego socjalisty do Białego Domu nie musi być historią z marnej powieści political fiction. Sanders, choć sam uległ w prawyborach Hillary Clinton, pozwolił całemu środowisku uwierzyć, że lewica może wygrać. A wygrana oznaczałoby konieczność skonfrontowania się z realnymi wyzwaniami także spoza lewicowej strefy komfortu.

Jako jeden z pierwszych zareagował sam Sanders. Na początku 2017 roku na stanowisko doradcy ds. polityki zagranicznej ściągnął do swojego senackiego biura Matta Dussa, specjalizującego się w Bliskim Wschodzie byłego analityka Center for American Progress i dyrektora Foundation for Middle East Peace. We wrześniu natomiast wygłosił przemówienie, którego zabrakło w trakcie kampanii. W Westminster Collage w Fulton – tym samym miejscu, w którym Winston Churchill w 1946 roku obwieścił podział Europy przez żelazną kurtynę – Sanders naszkicował swoją długo oczekiwaną wizję polityki zagranicznej.

US Senator Bernie Sanders speaking at Westminster College in Fulton, Missouri - FOX 2 St. Louis

video-thumbnail Watch on YouTube

„Celem Stanów Zjednoczonych nie jest dominacja nad światem. Nie jest nim także wypisanie się ze społeczności międzynarodowej i wyrzeczenie się naszej odpowiedzialności pod hasłem »America First«. Naszym celem powinno być globalne zaangażowanie oparte na partnerstwie, a nie na dominacji”, przekonywał. Nie odrzucał tym samym amerykańskiej potęgi, w ostatecznych przypadkach także potęgi militarnej, co było częstym odruchem lewicy, ale przedstawił wizję, która pozwala tę potęgę skanalizować w imię progresywnych ideałów. Udawało się to już przecież w przeszłości: dalszej jak w przypadku Planu Marshalla i całkiem niedawnej jak w przypadku nuklearnego układu z Iranem czy nowego otwarcia w relacjach z Kubą za czasów Obamy.

Sanders podkreślał także, że polityka zagraniczna nie funkcjonuje w oderwaniu od polityki wewnętrznej i ekonomicznej. „Nierówności, korupcja, oligarchia i autorytaryzm są nierozerwalnie ze sobą związane”, mówił wskazując zarówno na „dryf ku oligarchii” w USA, jak i kleptokratyczne rządy Władimira Putina.

„Na świecie nie zapanuje poczucie bezpieczeństwa i pokój, dopóki tak niewielu ma tak wiele, a tak wielu tak niewiele”, kontynuował. Polityka zagraniczna musi się więc zaczynać na własnym podwórku, jak wskazywała Ocasio-Cortez w niedawnej rozmowie dla CNN: „Jak to się dzieje, że nasze kieszenie są zawsze puste, gdy mówimy o edukacji i ochronie zdrowia dla naszych dzieci, o odnawialnych źródłach energii, które mogą uratować planetę. Jak to się dzieje, że nasze kieszenie są zawsze puste, gdy idzie o rzeczy moralnie słuszne. Ale gdy chodzi o obniżki podatków dla miliarderów i niekończące się wojny, to zdajemy się być w stanie wyczarować pieniądze z niczego”.

Prezentując na łamach „The Nation” swoja wizję progresywnej polityki wobec Rosji również Klion przekonuje, że kwestie wewnętrzne i zewnętrzne nakładają się na siebie i nie mogą być traktowane osobno. Dlatego nie interpretuje on rosyjskiej ingerencji w amerykańskie wybory jako odosobnionego wybryku, ale skrajny przykład podatności amerykańskich instytucji politycznych na korupcję i wpływy agentów wielkiego biznesu i obcych rządów.

Czy to powtórka podejścia, które krytykował Walzer? Niekoniecznie, w końcu sam George Kennan w słynnym „długim telegramie”, który stał się – choć nie do końca w sposób, jaki autor sobie to wyobrażał – podstawą amerykańskiej polityki wobec Związku Radzieckiego w czasie zimnej wojny, utrzymywał, że sukces w rywalizacji z Sowietami zależeć będzie w dużej mierze od „zdrowia i wigoru naszego własnego społeczeństwa”.

To zresztą nie jedyne podobieństwo, jakie amerykańska lewica dzieli ze zmarłym w 2005 roku klasykiem realizmu, według którego polityka zagraniczna ma służyć interesom narodowym, a nie zaspokajaniu moralnych impulsów. „Musimy osadzić naszą politykę zagraniczną na bardziej realistycznej ocenie wyzwań przed którymi stoimy”, pisze Katrina vanden Heuvel, redaktorka naczelna „The Nation”, we wstępniaku do specjalnego wydania pisma poświęconego lewicowej polityce zagranicznej. „W naszym moralizmie i przekonaniu, że zawsze jesteśmy tymi dobrymi, zatracamy zdolność dostrzeżenia jak postrzegają nas inni. Nie udawajmy, że nasza strefa wpływów to »wolny świat«, a ich to imperium”, twierdzi z kolei Klion.

Czy zatem lewicowcy to nowi realiści? „Z progresywnej perspektywy realizm został zdyskredytowany przez Henry’ego Kissingera”, mówi Gessen. Nie ulega jednak wątpliwości, że amerykańska lewica czerpie inspiracje z myśli neorealistycznej – być może dlatego, że w ramach waszyngtońskiej banki to właśnie przedstawiciele tego nurtu są najbardziej krytyczni wobec dokonań amerykańskiej polityki zagranicznej w ostatnich latach. Sama vanden Heuvel posługuje się natomiast określeniem „polityka zagraniczna umiaru i progresywnego realizmu”.

Michael Werz przestrzega jednak przed oddzieleniem warstwy praktycznej od normatywnej. „Gdy stracimy z oczu demokratyczne wartości i dążenia emancypacyjne, opuścimy sferę progresywnej polityki”, alarmuje. Wyzwanie polega więc na tym, aby pogodzić progresywne wartości z polityczną praktyką tak, aby sformułować wiarygodną alternatywę dla pre-trumpowego status quo, ale także lewicowego izolacjonizmu i polityki chaosu, jaka zapanowała, odkąd przy 1600 Pennsylvania Avenue zameldował się Donald Trump. Tym bardziej, że to właśnie wybryki prezydenta na arenie międzynarodowej otwierają dla lewicy przestrzeń do działania.

Trump zakwestionował stary porządek, który na swoich barkach podtrzymywali zarówno konserwatywne jastrzębie z Partii Republikańskiej jak i liberalni internacjonaliści z Partii Demokratycznej. Nazwanie europejskich sojuszników wrogami i stawianie w wątpliwość zobowiązań sojuszniczych? Zrobione. Publiczne powątpiewanie w etyczną przewagę Stanów Zjednoczonych nad Rosją Putina? Było. Dawanie większej wiary Władimirowi Putinowi niż własnych służbom wywiadowczym? Oczywiście. Zrywanie mozolnie negocjowanych porozumień międzynarodowych? Odhaczone.

W odpowiedzi większość mocy przerobowych waszyngtoński establishment skierował na złorzeczenie na prezydenta-burzyciela i myślenie, jak uratować, co się da ze starego, dobrego świata. Jednocześnie zaniedbano refleksję na temat wyzwań związanych ze zmieniającą się naturą porządku międzynarodowego, w którym wschodzące mocarstwa nie chcą zająć tylko miejsca przy stole, ale i wejść do kuchni. To otwiera przed lewicą przestrzeń do zaprezentowania swojej wizji i przebicia się z nią do opinii publicznej.

Tym bardziej, że okazało się, że amerykańscy wyborcy byli dużo mniej przywiązani do dwupartyjnego konsensusu niż waszyngtońska „bańka”. „Establishment stracił zdolność do wytłumaczenia społeczeństwu, czemu nasze sojusze są istotne, czemu NATO jest ważne. Uznano, że to oczywiste”, tłumaczy Duss. Jego zdanie potwierdzają badania opinii publicznej. Według niedawnego sondażu 41 proc. Amerykanów popiera politykę zagraniczną Trumpa, a 43 proc. się jej sprzeciwia.

„To czego desperacko teraz potrzebujemy, to w pełni rozwinięty program nieimperialnej amerykańskiej polityki zagranicznej – takiej, która rzuciłaby wyzwanie establishmentowi Partii Demokratycznej w ten sam sposób, jak uczynił to Sandersowy postulat »Medicare for All« (powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego)”, uważa Aziz Rana.

Czy jednak przy okazji „demontażu imperium” amerykańska lewica nie zwinęłaby militarnego parasola ochronnego roztoczonego również nad Polską? W końcu Sanders w swoim przemówieniu ani razu nie wymienił NATO i rosyjskiej agresji na Ukrainę, a zamiast tego wspominał program wymiany młodzieży pomiędzy Burlington, gdzie w latach 80. sprawował urząd burmistrza, i rosyjskim Jarosławiem. Z kolei vanden Heuvel utrzymuje, że „powszechna kampania przedstawiająca Rosję jako globalne zagrożenie jest chybiona”.

Zanim jednak zaczniemy panikować wróćmy do George’a Kennana. W jego zamyśle powstrzymywanie Związku Radzieckiego miało odbywać się przede wszystkim za pomocą środków politycznych, ekonomicznych i psychologicznych. Będąc jednym z głównych architektów Planu Marshalla, Kennan sprzeciwiał się utworzeniu NATO, a w latach 90. jego rozszerzeniu wierząc, jak się okazało naiwnie, że Rosja weszła na ścieżkę demokratyzacji. Niemniej, to właśnie kennanowskie podejście jest w naturalny sposób bliższe lewicy niż akcentowanie aspektów militarnych. „Potrzebujemy zmiany logiki – zastanówmy się, jak wydawać mniej na zbrojenia, a nie więcej”, tłumaczy Duss.

Nie znaczy to bynajmniej, że odpowiedzią na politykę Rosji byłby appeasement. Klion zaznacza, że zobowiązania sojusznicze w ramach NATO nie powinny być choćby w najmniejszym stopniu kwestionowane, a Ukraina czy Gruzja pozostawione na pastwę losu. Ale trzeba mieć świadomość, że akcja powoduje reakcję. Dlatego USA powinny wykluczyć dalsze rozszerzenie NATO na państwa graniczące z Rosją.

Mimo krytycznego stosunku lewicy do NATO, postępowy prezydent raczej nie podważałby – w przeciwieństwie do Donalda Trumpa – zobowiązań sojuszniczych. „Jeśli nie chcemy więcej wojen, to nie powinniśmy poszerzać NATO i zwiększać obecności naszych wojsk na świecie, ale i nie powinniśmy rozrywać sojuszu”, mówi Klion. „Jest za późno na dyskusję o rozwiązaniu NATO”, twierdzi z kolei vanden Heuvel, „ale można przedefiniować je tak, aby stało się instrumentem na rzecz stabilizacji”.

Jednak i taka korekta wymagałaby potężnego wysiłku i nikt chyba ma złudzeń, że spotkałaby się z oporem dużej części establishmentu i opinii publicznej. Przekonał się już o tym Barack Obama. Choć jego doktryna don’t do stupid shit – nie róbmy głupich rzeczy – brutalnie zderzyła się z rzeczywistością międzynarodową, była dla wielu postępowców bez wątpienia atrakcyjną ofertą. „Obama zrozumiał, że dla establishmentu miarą wiarygodności jest siła militarna. Buntował się przeciwko temu, ale nigdy nie był wystarczająco zdeterminowany, aby faktycznie przewodzić. Wiele obszarów »wydelegował« oddając na przykład odcinek rosyjski neokonserwatystom wewnątrz w administracji”, zauważa vanden Heuvel.

Po spotkaniu w RAND Corporation wysoki rangą były dyplomata i obecnie ekspert tego wiodącego waszyngtońskiego think tanku zapytał mnie, z kim się jeszcze tego dnia spotykam. Gdy odpowiedziałem, że z doradcą ds. zagranicznych senatora Sandersa, zaśmiał się i powiedział: „To Sanders ma politykę zagraniczną?”.

Przed amerykańską lewicą jeszcze długa droga do sformułowania spójnej, progresywnej agendy polityki zagranicznej. „Jesteśmy dopiero na początku dyskusji” – to zdanie usłyszałem praktycznie od każdego rozmówcy. Ciągle więcej jest pytań niż odpowiedzi, brakuje doświadczenia, wiedzy, instytucji. Ale jest też przekonanie, że nie można dalej czekać z założonymi rękami. Dotyczy to zarówno Berniego Sandersa, który zatrudniając Matta Dussa z pewnością z tyłu głowy miał już wybory prezydenckie w 2020 roku, jak i oddolnych inicjatyw jak współzałożonego przez Davida Kliona bloga Fellow Travelers, który służy jako platforma do dyskusji o lewicowej polityce i wciągnięcia w debatę młodych Bernicratówz uczelni specjalizujących się w stosunkach międzynarodowych, takich jak Georgetown.

Także my nad Wisłą powinniśmy uważnie śledzić rozwój wydarzeń nad Potomakiem. W końcu również w Polsce lewica ma problem z polityką zagraniczną. W przededniu wyborów w 2015 roku na łamach Krytyki Politycznej Paweł Pieniążek pisał: „Ani Zjednoczona Lewica, ani Razem nie mają swoim wyborcom wiele do zaproponowania w kwestii polityki zagranicznej. (…) To interesujący paradoks, że można nieustannie nawoływać do ponadnarodowych rozwiązań globalnych problemów, jednocześnie niespecjalnie interesując się tym, co dzieje się poza polskim podwórkiem”. Może jeszcze nie uwierzyliśmy, że możemy wygrać?

Tekst ukazał się także na stronie Krytyki Politycznej 23 sierpnia 2018 r. 

Niniejsza publikacja powstała dzięki współpracy z Fundacją im. Heinricha Bölla w Warszawie. Zawarte w niej poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.