Czy expose premiera Mateusza Morawieckiego i jego pierwsze decyzje po powołaniu nowego rządu to przełom w myśleniu polityków o ekologii?
Nadzieje były duże. Tematyka ekologiczna miała być jednym z podstawowych elementów nowego-starego premiera, który właśnie rozpoczął swoją drugą kadencję. Innego zresztą wyjścia nie ma – ostatnie lata upłynęły pod znakiem błędnych lub wręcz katastrofalnych decyzji politycznych. Zablokowanie rozwoju farm wiatrowych sprawiło, że cele klimatyczne Polski, a szczególnie cel udziału źródeł odnawialnych w konsumowanej energii, niespecjalnie przecież wygórowane, są zagrożone, co może okazać się niezwykle kosztownym błędem. Poprzedni rząd rozpoczął w Ostrołęce budowę kolejnego bloku węglowego, mimo że sami politycy PiS przyznają nieoficjalnie, że jest to decyzja wyłącznie polityczna, pozbawiona sensu ekonomicznego. Oznacza ona utrwalenie na kolejne dekady zależności od węgla, który coraz częściej jest importowany z Rosji. Tak kończy się sen o energetycznej niezależności. Do tego dochodzą inne bolączki, wśród nich m.in. fatalna gospodarka odpadowa – dziurawy jak sito system sprawił, że Polska staje się wysypiskiem toksycznych odpadów dla Zachodniej Europy.
Żeby zrozumieć szerszy kontekst ekologicznej części expose Morawieckiego, trzeba zdać sobie sprawę, że wewnątrz prawicowego rządu toczy się nieustannie twarda walka o wpływy. Jeśli chodzi o stosunek do kryzysu klimatycznego, to linia podziału przebiegała przez dłuższy czas pomiędzy politykami starszego pokolenia, takimi jak były minister środowiska Henryk Kowalczyk czy ostatni minister energii Krzysztof Tchórzewski, a Jarosławem Gowinem (minister edukacji i szkolnictwa wyższego), Jadwigą Emilewicz (w nowym rządzie minister rozwoju) i samym Mateuszem Morawieckim. Ci pierwsi, podobnie jak znany z wycinania Puszczy Białowieskiej były minister środowiska Jan Szyszko, pełnili przede wszystkim rolę klimatycznych i ekologicznych hamulcowych, twardo obstając za węglową racją stanu i tradycyjną energetyką wielkoskalową. Co ważne, ich wpływ na gospodarcze decyzje rządu był bardzo istotny – cieszyli się poparciem prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego. Z kolei Gowin, Emilewicz i Morawiecki mają do ekologii stosunek bardziej zniuansowany, również z przyczyn pragmatycznych: to wśród członków klasy średniej, żywotnie zainteresowanych fotowoltaiką i mikroinstalacjami, Gowin szuka wyborców. Morawiecki, co na prawicy jest novum, zdaje również sobie sprawę, że od polityki klimatycznej nie ma odwrotu
Z tej perspektywy nowe ekologiczne otwarcie nie wypadło szczególnie okazale. Owszem, cieszy zapowiedź wprowadzenia kaucji na plastikowe opakowania. Społeczeństwo jest na to przygotowane, o czym świadczą m.in. badania ankietowe przeprowadzone przez „Wyborczą”. System kaucyjny poparło 94 proc ankietowanych, 71 proc. deklaruje chęć używania butelkomatów. W rządzie ma działać pełnomocnik ds. OZE, choć lepiej byłoby, żeby zamiast mnożenia stanowisk premier wycofał się z błędów, które postawiły część branży na krawędzi ruiny. Dobrze, że Polska ma stawiać morskie farmy wiatrowe i ułatwiać energetykę prosumencką, choć akurat drugi postulat raczej wykorzystuje samoistny i oddolny proces, który zapoczątkowali zachęceni taniejącymi mikroinstalacjami obywatele, niż kreuje nowe trendy. W sferze marzeń i lęków pozostaje budowa elektrowni atomowych – mocna deklaracja premiera, który zapowiedział inwestycje w energetykę jądrową, nie powinna nas zwieść, jest to bowiem temat, przed którym kapitulowały wszystkie rządy po 1989, nie potrafiąc podjąć jasnej decyzji o budowie siłowni bądź ostatecznym zarzuceniu projektu.
Ważne jest to, czego w expose zabrakło. Bardzo mało miejsca premier poświęcił smogowi, jednej z największych ekologicznych bolączek kraju. Nie zająknął się na temat redukcji emisji i ścieżki dojścia do gospodarki zeroemisyjnej. A przecież temat ten jest kluczowym dla gospodarki unijnej – kraje muszą opracować karkołomne na pierwszy rzut oka modele społeczno-ekonomiczne, dzięki którym uda się zredukować emisje, zachowując jednocześnie konkurencyjność poszczególnych gospodarek. Niewykluczone, że jest to dla Morawieckiego temat tak odległy, że nie bierze go serio pod uwagę. Trudno bowiem traktować serio prośbę o „poszanowanie” dla tradycyjnych źródeł energii (czytaj: węgla) i żal do instytucji europejskich, które podobno „nie uwzględniają naszego punktu wyjścia”. Albo premier nie zdaje sobie sprawy, że dzięki mechanizmowi derogacyjnemu Polska otrzymała miliardy Euro, które miały zostać przeznaczone na dekarbonizację gospodarki (a posłużyły głównie do upgrade’u instalacji węglowych), albo mówi zwyczajną nieprawdę.
Z drugiej jednak strony w expose ani razu nie pojawiło się słowo „węgiel” - premier mówił jedynie o „energetyce konwencjonalnej”. A przypomnijmy, że rok temu, podczas szczytu klimatycznego w Katowicach, prezydent Andrzej Duda chwalił się, że zasoby polskiego węgla wystarczą na 200 lat. Pominięcie sektora, który do niedawna był przedstawiany jako jeden z fundamentów polskiej polityki gospodarczej, wydaje się znaczące. Czy oznacza, że Morawiecki nie chce umierać za górnictwo? Trudno w to uwierzyć, zważywszy, że polska prawica musi spłacać u górników bardzo wysokie polityczne długi.
O ile zapowiedzi z expose są niejednoznaczne, to pierwsze decyzje premiera w kwestiach ekologicznych są głęboko rozczarowujące i pokazują, że kwestie klimatyczne i środowiskowe są dla Morawieckiego jednym z politycznych łupów. Owszem, premier wyciął z rządu ekologicznych hamulcowych – ministrów Henryka Kowalczyka i Krzysztofa Tchórzewskiego. Jedocześnie jednak podzielił ministerstwo środowiska, wyjmując z niego ministerstwo ds. klimatu. Ministrem środowiska został człowiek Zbigniewa Ziobry, Michał Woś, co jest wyraźnym ukłonem wobec koalicjanta. Ministrem klimatu mianowany został zaś Michał Kurtyka, doświadczony i dobrze znany w krajach europejskich urzędnik klimatyczny. Wróży to dwojako – Kurtyka może zdynamizować polską politykę klimatyczną, ale równie dobrze, jako obeznany w meandrach negocjacyjnych profesjonalista, może skutecznie opóźniać porozumienia w sprawie emisji. A jeśli dodać, że powstaje trzecie ministerstwo, które ma zajmować się spółkami energetycznymi i górnictwem, otrzymamy krajobraz z wysokim ryzykiem chaosu, sporów wewnętrznych, nakładających się na siebie kompetencji i trwających w nieskończoność ustaleń międzyresortowych. Do niedawna ta strategia opóźniania procesu decyzyjnego zdawała egzamin – Polska zyskała na trwałe łatkę unijnego hamulcowego, ale utrzymywała swoją quasi-ekologiczną agendę, którą można streścić jako „bussiness as usual”. Tyle że sprawy przyspieszyły: tylko rosnące ceny emisji CO2 wskazują, jak dynamiczny jest proces, w którym Polska dotychczas nie chciała brać udziału.
Ryzyko, że zostaniemy na marginesie, od czasu do czasu pokrzykując o niezależności energetycznej i poszanowaniu dla węgla, jest więc coraz większe. Deklaracje, pomijanie niewygodnych tematów milczeniem czy powoływanie nowych ministerstw tego niebezpieczeństwa w żaden sposób nie zmniejsza.