Nie ma czegoś takiego jak wieś po prostu

Wyobrażenia na temat wsi biorą się z kultury popularnej, z przekazu medialnego, z badań statystycznych, które mówią, że wieś jest raczej religijna, rolnicza, konserwatywna albo że ta na wschodzie jest uboższa niż na zachodzie. To wszystko opowieści tworzone w centrum.

 

Czas czytania: 12 minut
Magazyn Kontakt

 Rozmawa Zofii Sikorskiej z Agnieszką Pajączkowską* : 

Od lat prowadzisz działania na wsi – jako animatorka, twórczyni, badaczka. Czy rzeczywistość kiedykolwiek zweryfikowała twoje wyobrażenie o wsi?

Ale o jakiej wsi rozmawiamy? Nie ma czegoś takiego jak wieś po prostu – mogę porozmawiać o konkretnej wsi na Mazowszu, o wiosce przy granicy na Podlasiu czy na Dolnym Śląsku i o wioskach wokół Warszawy. W rozmowie o wsi jest taka sama pułapka, jak w rozmowie o każdej innej dużej kategorii – jest na tyle pojemna i szeroka, że mieści w sobie bardzo wiele historii, których nie umiem i nie chcę uogólniać.

Ale uogólnienia i stereotypy jednak funkcjonują powszechnie – czy towarzyszyły ci w trakcie podróży?

Oczywiście, łapałam się na tym, że kiedy jechałam do wioski przygranicznej na wschodzie, raczej zakładałam, że będzie tam biednie w sensie ekonomicznym. Gdy na miejscu zdarzyło mi się widzieć nowe domy, zadbaną przestrzeń publiczną, dobre samochody i maszyny rolnicze – było to dla mnie zaskoczeniem. Z kolei nie wyobrażałam sobie w ogóle wsi na Dolnym Śląsku, bo to region, który mi kojarzy się bardziej industrialnie, ewentualnie małomiasteczkowo.

Skąd według ciebie biorą się te wyobrażenia?

W moim wypadku – i pewnie wiele osób ma podobnie – na pewno z zapasu doświadczeń osobistych. Ale także z kultury popularnej, literatury, przekazu medialnego. Taki przekaz budują też badania statystyczne, ilościowe, które zamieniają się w obiegowe opinie o wsi – na przykład, że wieś jest raczej religijna niż niereligijna, raczej konserwatywna niż postępowa, że jest rolnicza albo że ta na wschodzie jest uboższa od tej na zachodzie.

To wszystko opowieści tworzone w centrum.

Sposób myślenia o wsi w głównej mierze idzie z miasta. Mieszkańcy tak zwanej prowincji mają mniej narzędzi do tego, żeby oddolnie, a przy tym skutecznie tworzyć swój wizerunek w wyobrażeniach ogółu społeczeństwa i zabierać głos we własnej sprawie. To, co ja jako mieszkanka miasta wyobrażam sobie na temat wsi, jest konstruowane w dużej mierze przez uniwersytety, teksty kultury, gazety, media informacyjne. To częściej my z centrum decydujemy o tym, jaka jest prowincja.

Czy oddolne działania mają szansę budować wspólną tożsamości wsi?

Myślę, że wsi jako takiej – nie. W ogóle nie sądzę, żeby zasadnym było pytanie o to, czy wieś konstruuje jakąś wspólną tożsamość – miasta przecież też takiej nie mają. Krążąc po różnych rejonach Polski, spotkałam się z tym, że wieś sama o sobie nic nie wie – ludzie ze wsi nie mają wyobrażenia o tym, jak się żyje we wsiach w innych częściach Polski. Czasami się spotykałam z tym, że osoby na wsi na Dolnym Śląsku prosiły mnie, żebym powiedziała im, jak tam jest na tym Podlasiu. Albo na Warmii – żebym opowiedziała o tym, jak tam na Lubelszczyźnie. Gdy pracowałyśmy z Olą Zbroją nad książką, nawet w obrębie samego Mazowsza opowiadałyśmy ludziom, co zaobserwowałyśmy na północy, a co na południu – bo oni nie byli, nie wiedzą. Kręcili głowami ze zdziwienia.

Nie masz poczucia, że funkcjonują jednak, choćby w sferze wyobrażeń, jakaś ponadlokalna tożsamość czy poczucie wspólnoty, które kształtuje się choćby w opozycji do centrum, o którym już mówiłyśmy?

To by oznaczało, że wieś jest tym, co marginalne względem centrum. Pytanie czy to źle, czy to dobrze. Na wsi pojawia się przynajmniej kilka narracji na ten temat. Z jednej strony: „Całe szczęście, że jesteśmy daleko od tego wszystkiego, że nikt nam tu się nie wtrąca, że mamy tutaj swój kawałek tego przysłowiowego poletka i u nas jest cisza i spokój”. A z drugiej: „Wszyscy o nas zapomnieli. Tu nie ma drogi, nikt o nas nie pamięta, wyście o nas w tej Warszawie zapomnieli” i tak dalej. Obie te narracje wynikają ze świadomości odległości wsi od centrum, która może być postrzegana w pozytywnym lub negatywnym świetle – w zależności od indywidualnej sytuacji.

Z czego wynikają te odmienne podejścia?

Z bardzo różnych doświadczeń – tego, czy mieszka się w tym miejscu z wyboru, czy z konieczności, czy jest się tam urodzonym, czy miało się możliwość albo doświadczenie mieszkania gdzie indziej, z obecnej sytuacji życiowej, ekonomicznej.  To, że „prowincja” istnieje, pozwala mieszkańcom miast określić się względem niej. To działa w dwie strony.

Ale pozostaje w tym relacja władzy – znowu centrum definiuje postrzeganie wsi. Jak ta różnica widziana jest z drugiej strony?

Osoby, z którymi o tym rozmawiałam, wyrażały często przekonanie, że na wsi utrwalone są pewne wartości, które – ich zdaniem – w miastach nie istnieją lub są szczątkowe. Na przykład: dobre relacje sąsiedzkie, pomaganie sobie nawzajem, przywiązanie do rodziny, spokoju, natury, stawiane w opozycji do panujących w miastach: pośpiechu, anonimowości, znieczulicy. To stereotyp „miastowych”, który często spotykałam na wsi, może szczególnie jako osoba z Warszawy.

A jeżeli już przyjrzeć się bardziej codzienności, a nie stereotypom, to na czym współcześnie polegałaby różnica między życiem na wsi a w mieście?

Wydaje mi się, że na dostępie do komunikacji publicznej, a tym samym – do instytucji publicznych, codziennej infrastruktury. W mieście łatwo jest dotrzeć do przychodni, szkoły, przedszkola, stacji kolejowej, sklepu, domu kultury, biblioteki. Mamy to w zasięgu spaceru i żyjemy w przekonaniu, że to wszystko jest dostępne.

Choć niektórzy mieszkańcy wsi – dotyczy to tych zmotoryzowanych – odbierają to podobnie. Mówią – wszędzie można dojechać w piętnaście minut, wszystko, czego potrzebujemy, znajduje się w najbliższym mieście powiatowym czy wojewódzkim.

Ale nie każdy ma samochód.

No właśnie. W większości dużych miast w Polsce to nie od posiadania samochodu zależy dostęp do tej infrastruktury. Na wsi jest inaczej.

Ale to nie jest stała cecha prowincji, to zmienia się w czasie – połączenia kolejowe i autobusowe cały czas znikają. Jak o tym mówią mieszkańcy wsi?

Że w PRL-u było lepiej. To jest silna narracja, wcale niekoniecznie związana z obecnymi wyborami politycznymi czy światopoglądowymi. Chodzi o coś, co nazwałabym pamięcią o życiu codziennym. Zarówno w dawnych PGR-ach, jak i w wioskach, w których było dużo indywidualnych gospodarstw, powtarza się opowieść o tym, że w poprzednim systemie działały instytucje, których już dziś nie ma: kolej, PKS, przedszkola, sklepy, skupy, koła gospodyń, kluby rolnika, objazdowe kina. To też opowieść o tym, że w ogóle była praca – na miejscu, blisko domu, a nie za granicą – i wszystko, co się wyprodukowało, można było sprzedać, można było za to wysłać dzieci na studia do miasta, zbudować dom. I oczywiście trzeba było ciężko pracować, ale dostawało się za to pieniądze.

A teraz?

Teraz ludzie mówią, że praca nadal jest ciężka, ale przestaje się opłacać – przynajmniej w małych gospodarstwach. Poza tym kolej się rozpadła, nie ma już pekaesów, przystanek dawno zardzewiał, państwowych przedszkoli na wsiach prawie nie ma, szkoły zamykają, bo mało dzieci. Dawniej były koła gospodyń wiejskich, wycieczki zakładowe. Funkcjonuje pewnie jakoś idealizowana, ale żywa opowieść o zapleczu socjalnym, które dawał poprzedni system.

Czyli pamięć o PRL-u sprowadzana jest do kwestii polityki socjalnej?

Oczywiście wiemy, że to zaplecze socjalne miało cenę wolności, ale dla części rozmówców, których mam w pamięci, to było godniejsze życie na co dzień. Dla nich tamto wspomnienie jest punktem odniesienia przy ocenianiu obecnych warunków życia. Nie wiem, czy to opowieść statystycznie dominująca. Ale na pewno, gdy rozmawiałam w różnych częściach Polski z osobami, których młodość lub wiek średni przypadł na okres PRL-u, to większość twierdziła, że warunki życia były wtedy lepsze – odnosząc się nie do wartości politycznych, ale własnej codzienności.  

Czy istnieją takie momenty historyczne, ponadlokalne wydarzenia, które kształtują pamięć prowincji?

Ta pamięć sięga aż do dworu, czyli przedwojennej wsi zorientowanej względem bardzo silnego symbolicznie lokalnego centrum, którym był dwór i związane z nim elementy: pan, pani, folwark, praca. Potem jest wspomnienie II wojny światowej. To są inne historie niż miejskie – o przechodzeniu frontów, o tym, że żołnierzy trzeba było nakarmić, jednych, drugich, że trzeba było uciekać ze zwierzętami do lasu, zostawiać dom. Kolejny wspólny moment w pamięci to powojenna bieda, wspomnienie, że niczego nie było, że wszystko trzeba było odbudowywać i obsiewać od zera, że było ciężko, ale ludzie byli razem. Lata 50. i 60. zlewają się w powojenne odbudowywanie, staranie, niedobór. Tu być może rodzi się wspomnienie, że „wszyscy byli razem” i „każdy każdemu pomagał”. Kolejnym wyraźnym punktem są lata 70. – Gierek wprowadza emerytury i renty rolnicze. Kończy się sytuacja, w której osoby stare lub chore musiały być na łasce rodziny albo żebrać. Poza tym ruch ze wsi do miast był wtedy silny.

Wyrazista jest też opowieść o momencie transformacji. Bardzo silnym emocjonalnie wspomnieniem jest zamknięcie PGR-ów – do dziś ludzie mają żal o to, w jaki sposób przebiegały przemiany, że zostali z niczym z dnia na dzień, że odprawy były niewielkie. To opowieści powtarzane bez względu na to, czy rozmawiałam o tym na Warmii przy granicy z Obwodem Kaliningradzkim, czy na Dolnym Śląsku, czy na Mazowszu.

Czy istnieją podobne narracje o wejściu do Unii Europejskiej?

Jest taka legenda wiejska, że niektórzy się bardzo wzbogacili na dotacjach unijnych, że posiadają dużo ziemi, ale w rzeczywistości tylko markują jej uprawianie, albo twierdzą, że mają gospodarstwo ekologiczne (czego rzekomo nikt nie sprawdza), dzięki czemu są w stanie otrzymywać duże wsparcie finansowe. Z drugiej strony jest też pozytywna narracja o zwiększonej mobilności i wyjazdach do pracy, ale już nie do miast, tylko za granicę. Jednak, co też istotne, wyjazdy zagraniczne wynikają nie tyle z chęci, ile często z konieczności wynikającej z nieopłacalnego rolnictwa lub lokalnego bezrobocia.

W jaki sposób współczesna polityka jest odbierana na prowincji? Czy polityka PiS-u widziana jest jako zwrot ku wsi?

Powołam się na jedną z naszych rozmówczyń, która mówiła: „Jestem przeciwko PiS-owi, ale nigdy nie głosowałam za typowym inteligentem, bo on ma wieś w dupie. Zawsze byłam za PSL-em. To jest partia chłopska. Sąsiedzi mają mnie za głupią. Pytam jednego z drugim: co ci dał PiS? Mówią, że 500 plus. Ale to dał wszystkim, a ja się zastanawiam, co PiS dał wsi? Nic”.

Ten program bywa odbierany na wsi pozytywnie, ale obecna władza nie jest postrzegana jako „prowiejska”, nawet jeśli wieś na nią głosuje.

Mimo wszystko PiS odnosi na wsi wyższe wyniki niż dotychczasowe partie rządzące.

Tak, bo to, co robi PiS, a co w dużej mierze zaniedbały inne partie, to jeżdżenie na wieś i spotkania z jej mieszkańcami. Dla społeczności wiejskich bezpośrednie kontakty są może szczególnie ważne, bo wpisują się w tradycję spotkań gminnych, na których sołtys czy radni gminy to osoby, które zna się osobiście. Dlatego kiedy polityk z pierwszych czy nawet z drugich stron gazety przyjeżdża, żeby się z nimi spotkać i porozmawiać, to buduje zaufanie i poczucie znaczenia.

Podobna opowieść dotyczy PSL-u z lat siedemdziesiątych. Jedna z naszych rozmówczyń jest wiejską aktywistką, liderką lokalną, przez wiele lat była kierowniczką koła gospodyń wiejskich. Opowiadała nam o etosie PSL-u. Etosie, który zasadzał się na bezpośrednim wpływie mieszkańców wsi na politykę i władzę: „Od 37 lat należę do PSL-u. Dziś pchają się tam ludzie niezwiązani z gospodarzeniem. Krajowy przewodniczący mądry jest, ale to lekarz. PSL od ludzi się oderwał. Szkoda. Kto się za zwykłymi ludźmi wstawi? Kto się nimi zajmie?”

Chodzi o poczucie, że ci, którzy podejmują decyzje w naszym imieniu, to są ci, którzy u nas byli, na naszym podwórku, i nie mają wyobrażeń o tym, jak wygląda nasze życie, tylko mają wiedzę, która płynie od nas.

O czerpanie wiedzy bezpośrednio stamtąd?

W niedawnym wywiadzie Olga Tokarczuk zapytana o to, w czym tkwi siła literatury tworzonej w języku polskim, odpowiedziała: „Myślę, że w jej rozumianej, odczytywanej wyłącznie w dobrym sensie prowincjonalności. Zawsze wydaje mi się, że prowincja to te obszary ludzkiego doświadczenia, z których przychodzi do nas najwięcej istotnych rzeczy. Nieoczywistych, z dala od centrum, podających w wątpliwość to, co wydaje się naturalne, czym żyje mainstream. To, co inne i niecodzienne, ma ogromny wpływ na proces twórczy”. Ona to mówi z pozytywną intencją, ale też w ten sposób prowincja jest egzotyzowana – jako coś, co jest inne, niecodzienne, a więc wiejskie, rolnicze, dzikie, nieznane, niewykształcone.

W zależności od kontekstu ta „prowincja” może być postrzegana negatywnie albo pozytywnie?

Kiedy pracowałyśmy z Olą Zbroją nad książką, zastanawiałyśmy się, czy chcemy używać tego słowa – sięgnęłyśmy do słownika języka polskiego. Pierwsze znaczenie słowa „prowincja” jest neutralne, dopiero drugie jest pejoratywne. Jest ono wtórne. Tak samo jest różnica między wieśniaczką i wieśniarą. „Prowincja” z neutralnego pojęcia oznaczającego region, który charakteryzuje się luźną zabudową wiejską, rolnictwem, opisem geograficzno-społecznym, stała się synonimem ciemnogrodu.

Czyli wracamy do kierunku wytwarzania wiedzy i powszechnych przekonań.

Ja też nie jestem z prowincji, a o prowincji właśnie mówię. Mam przekonanie, że  ze świadomością własnej „centralnej” pozycji można próbować poznawać prowincję, spotykać się z nią i o niej opowiadać,  szukając takiego na to sposobu, aby unikać pułapki egzotyzacji. Z Olą zdecydowałyśmy, aby naszym rozmówczyniom z mazowieckich wsi oddać głos – to one opowiadają w naszej książce, my nie mówimy za nie. Nie wiem, czy to wystarczające – przecież też wybrałyśmy te historie, ułożyłyśmy je, zredagowałyśmy. Trudno powiedzieć, czy to wystarczy. Ważna jest chyba intencja i świadomość miejsca, z którego się opowiada – to my jesteśmy na prowincji gościem, to my się tam uczymy.  poszerzania własnej wyobraźni,  zmiany punktu widzenia.

To, co my jako miejskie centrum możemy próbować robić, to wychodzenie z własnej perspektywy: wyjeżdżanie z miasta, tworzenie sytuacji, w których możemy z osobami ze wsi rozmawiać. Chodzi o to, żeby swoje wyobrażenia zweryfikować w trakcie rozmowy choćby ze sklepową, z rolnikiem wracającym z pracy, z młodymi na przystanku czy z gospodynią, którą może być babcia, ciocia. Przecież wielu z nas ma na wsi korzenie. Warto się spotykać, rozmawiać, próbować poznawać i zrozumieć – żeby nie popełniać błędu wrzucania wszystkich „wsi” do jednego worka.

*Agnieszka Pajączkowska jest kulturoznawczynią, animatorką kultury, kuratorką, autorką projektów twórczych. W 2019 roku wydała dwie książki dotyczące polskiej wsi – „A co wyście myślały? Spotkania z kobietami z mazowieckich wsi” (wraz z Aleksandrą Zbroją) oraz „Wędrowny Zakład Fotograficzny”.

Tekst pochodzi z papierowego wydania magazynu Kontakt 42/2019: Prawdziwa cywilizacja śmierci. Więcej tekstów z numeru na stronie internetowej.  

Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie rozmówczyń i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.