W krainie węglowych rojeń

Komentarz

Cały świat odchodzi od węgla. Energia z OZE tanieje, instalacje są coraz bardziej efektywne. Tymczasem w Polsce politycy forsowali i forsują szkodliwą, nierealną i pochłaniającą gigantyczne koszty wizję mocarstwa węglowego rodem z połowy XX-go wieku, odsuwając konieczne decyzje za cenę świętego spokoju i przerzucając ciężar na barki przyszłych pokoleń.

W krainie węglowych rojeń

Czasami nie jest trudno być prorokiem we własnym kraju. Kiedy w 2009 roku rozpoczynały się prace nad blokiem C w położonej w centralnej Polsce Ostrołęce, niezależni eksperci ostrzegali, że jest to inwestycja ryzykowna. Polityka klimatyczna Unii Europejskiej była już jasno określona i stała pod znakiem dekarbonizacji. W 2012 rządząca wówczas Platforma Obywatelska zadecydowała więc, żeby budowę wstrzymać. Pomysł odżył, kiedy trzy lata później Prawo i Sprawiedliwość przejmowało władzę: zamiast stawiać na energetykę odnawialną, politycy przekonywali społeczeństwo, że potrzebne są kolejne siłownie węglowe. Miały dać miejsca pracy, miały stanowić koło zamachowe lokalnej gospodarki, i zapewnić niezależność energetyczną. Przerwanie inwestycji ówczesny kandydat na prezydenta RP Andrzej Duda nazywał w trakcie kampanii wyborczej  „zbrodnią”. W 2020 roku wznowioną budowę trzeba było raz jeszcze porzucić - ze względu na koszty. Mieszkańcy Ostrołęki są rozczarowani, politycy łagodzą klęskę klasycznym „Może kiedyś”.

W elektrowni utopiono ponad miliard, głównie publicznych, złotych. Ile dokładnie – nie wiadomo, bo rachunek się zmienia. Tylko jedna ze spółek wyliczyła swoje straty na prawie 900 mln złotych.

Historia nieudanej inwestycji i zmarnowanych gigantycznych pieniędzy jest dla Polski symboliczna. Takich błędów politycy popełnili w ostatnich latach znacznie więcej, a Ostrołęka poraża jedynie skalą marnotrawstwa. Wbrew rachunkowi ekonomicznemu władze próbują reanimować na najróżniejsze sposoby energetykę węglową i kopalnie, przekonując, że nadal są one częścią polskiej racji stanu. To na przykład zmusza polskie banki, by zgodziły się na konwersję części zadłużenia Kompanii Węglowej albo przekonuje, że receptą na niesprzedany surowiec będzie interwencyjny skup przez instytucje państwowe i założenie centralnego składu węgla. Wszystko to nie zmienia krajobrazu polskiego przemysłu węglowego, ponieważ chore są jego fundamenty: wydobywany w Polsce węgiel kamienny nadal jest zbyt drogi w stosunku do surowca z innych części świata, co  prowadzi do sytuacji absurdalnej: polskie przedsiębiorstwa spalają węgiel kupując go taniej i w lepszej jakości za granicą, na przykład w Federacji Rosyjskiej. Mimo to politycy utrzymują fikcję, przekonując, że „czarne złoto” jest polskim skarbem narodowym. Efekt – tylko w 2019 roku Polska Grupa Górnicza, ta sama, która wcześniej została wsparta przez banki, przyniosła ponad 400 mln zł straty.

Wyjścia z zaklętego kręgu węglowych fikcji, kłamstw i rojeń nie widać. Przykładem jest lipcowy plan restrukturyzacji Polskiej Grupy Górniczej, gigantycznego przedsiębiorstwa, zatrudniającego ponad 40 tys. osób z lipca tego roku. Rząd chciał zlikwidować dwie kopalnie i, zdaniem niektórych mediów, miał zadeklarować odejście od wydobycia węgla energetycznego do 2036. Wystraszył się jednak reakcji górników: ostatecznie odpowiedzialny za górnictwo minister aktywów państwowych Jacek Sasin ogłosił, że koniec gospodarki opartej na węglu nastąpi około roku 2060. Oznacza to zamrożenie obecnego kryzysu na kolejne dekady i pogłębienie dramatycznych kłopotów polskiej energetyki. Rząd nadal nie chce znaleźć recepty na szybki rozwój odnawialnych źródeł energii, a zbawienia upatruje w nierealnej i bajecznie drogiej elektrowni jądrowej, która od kilkunastu lat nie może wyjść poza sferę planów.

Cały świat odchodzi od węgla. Energia z OZE tanieje, instalacje są coraz bardziej efektywne. Tymczasem w Polsce politycy forsowali i forsują szkodliwą, nierealną i pochłaniającą gigantyczne koszty wizję mocarstwa węglowego rodem z połowy XX-go wieku. Rojenia są niezwykle kosztowne, ale polski rząd, jak widać, jest gotów za ich utrzymanie zapłacić każdą cenę. Również najwyższą: kiedy w kwietniu i maju polskie zakłady wysłały swoich pracowników do domów z powodu pandemii, kopalnie fedrowały – rząd nie chciał zadrażniać napiętych stosunków z górnikami, w związku z tym zezwolił im na normalną działalność. Okazało się to bombą z opóźnionym zapłonem: w połowie czerwca zakażonych koronawirusem było 6 tysięcy górników na Górnym Śląsku. Lęk przed trudnymi decyzjami w górnictwie był tak duży, że rząd w imię świętego spokoju zaryzykował zdrowie i życie pracowników tego sektora. Górnicy wystawiają zaś w tej chwili politykom wysoki rachunek i jasno deklarują: nie ma mowy o zamykaniu kopalń, będziemy fedrować do końca świata.

Tak też trzeba rozumieć porozumienie, jakie zawarł rząd z polskimi górnikami pod koniec września. 2049 rok jako data zamknięcia ostatniej kopalni Polskiej Grupy Górniczej to termin nazbyt odległy, by można go było traktować poważnie. Rząd odsunął konieczne decyzje o trzy dekady do przodu, za cenę świętego spokoju przerzucając ciężar na barki przyszłych pokoleń. Warto zwrócić uwagę na przedostatni punkt porozumienia. Brzmi on: „Porozumienie wchodzi w życie z dniem uzyskania zgody Komisji Europejskiej na pomoc publiczną, w tym na dopłaty do bieżącej produkcji dla sektora górnictwa węgla kamiennego”. Jeśli (co bardzo prawdopodobne) KE nie wyrazi zgody, wrócimy do punktu wyjścia. Jeśli zgodę wyrazi, będzie to oznaczało, że polskie pożegnanie z węgle zostanie rozciągnięte na najbliższe dekady, a jego koszty poniesie reszta społeczeństwa. 

W ten sposób dyskusja o głębokiej restrukturyzacji polskiego górnictwa nadal znajduje się w punkcie wyjścia.

Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.