W poszukiwaniu równowagi

Relacja

Wybory do Kongresu skończyły się w zasadzie remisem. A wobec sondaży wielce faworyzujących republikanów taki wynik trzeba uznać za porażkę prawicy.

Wyprawa R. Korzyckiego_po wyborach

Wyniki wtorkowego głosowania zaskoczyły komentatorów, Amerykę, świat i samych demokratów. Pierwszą jaskółką tego, że nie poniosą sromotnej klęski, były wyniki exit polls z godziny mniej więcej 17.00, kiedy stacja CNN podała, że dla aż 27 proc. wyborców ważnym czynnikiem przy podejmowaniu decyzji była kwestia prawa do przerywania ciąży. Zwykle ten odsetek nie przekracza dziesięciu proc., ale odkąd Sąd Najwyższy w czerwcu umożliwił stanom ograniczanie możliwości dokonania aborcji na ich terytorium temat stał się wiodącą sprawą polityczną.

Sondaż Gallupa, przeprowadzony późną wiosną, wskazuje na wyraźną zmianę nastawienia opinii publicznej w stronę pro-choice, czyli na rzecz aborcji legalnej i powszechnie dostępnej. Według tego badania odsetek osób popierających prawo do przerywania ciąży wzrósł w ciągu roku aż o sześć punktów procentowych - do 55 proc. Nastroje pro-choice są obecnie najwyższe od 1995 r., kiedy to Gallup podawał wynik na poziomie 56 proc. Pro-life, czy też jak woli ich nazywać lewica - anti-choice, jest 39 proc. Amerykanów. Kandydujący do obu izb Kongresu demokraci zrobili absolutnie wszystko, by z wyborów 8. listopada uczynić ogólnonarodowe referendum w sprawie aborcji.

Mobilizacja lewicy

Pierwszym probierzem tego, jak potoczy się noc, były wyniki z Wirginii, w jakiej republikanie liczyli na odbicie lewicy trzech mandatów w Izbie Reprezentantów. Udało im się to jednak tylko w jednym przypadku. I tak zaczęły upadać kostki domina republikańskich nadziei. Zwykle w midtermach partia urzędującego prezydenta traci w wyborach do Izby: za Clintona ponad 50 mandatów, za Busha juniora 30 (plus niemalże tyle dwa lata później), za Obamy 60, za Trumpa 40. Komentatorzy spodziewali się, że w obliczu katastrofalnych notowań Joego Bidena i szalejącej inflacji, która dla największej części głosujących była sprawą decydującą, demokraci stracą 70 miejsc. A – chociaż ostateczne rezultaty poznamy w weekend – nie stracą raczej więcej niż dziesięć. Izba Reprezentantów od stycznia będzie podzielona prawie pół na pół.

Tak samo Senat. Potencjalne scenariusze to dosłownie pół na pół albo 51 do 49 dla jednego ze stronnictw. Tu musimy poczekać dłużej. Astronauta i od dwóch lat senator demokratów Mark Kelly z Arizony najprawdopodobniej utrzyma się na stanowisku. Najwcześniej w niedzielę wyniki ogłosi Newada, bo stan niedawno przeszedł na wyłącznie korespondencyjne głosowanie, ważna jest data stempla pocztowego (8 listopada), ale lokalne władze czekają na koperty do soboty. Na razie urzędująca senatorka demokratka Catherine Cortez Masto nieznacznie przegrywa z b. newadzkim prokuratorem generalnym Adamem Laxaltem, zresztą synem i wnukiem republikańskich senatorów (jego dziadek Paul był najlepszym przyjacielem Ronalda Reagana, w polityce i w życiu). Jeżeli republikanin zwycięży, Ameryka wstrzyma oddech na miesiąc, bo dopiero 6 grudnia odbędzie się druga tura w Georgii (ten stan przewiduje, że jeżeli żaden z kandydatów nie uzyska więcej niż połowy głosów musi się odbyć druga tura; pierwsza skończyła się remisem z nieznacznym wskazaniem na demokratę, pastora Raphaela Warnocka, jednak zabrakło mu promili do przekroczenia progu 50 proc.).

Czas rozliczeń

Największym przegranym wtorkowej nocy jest Donald Trump. Trudna osobowość byłego prezydenta i arbitralne wskazywanie w prawyborach swoich faworytów, na których ludzie MAGA (od Trumpowskiego hasła Make America Great Again) ślepo głosowali. Prawica straciła szansę na nawiązanie rywalizacji z demokratami w wyborach do Senatu w New Hampshire i Pensylwanii, wystawiając radykałów. Trumpowscy kandydaci do Izby Reprezentantów oraz do urzędów stanowych rozsiani byli bo całej Ameryce.

Do przegranych należy też, o ironio, największy wygrany wyborów, czyli szef republikańskiego klubu kongresmen Kevin McCarthy z Kalifornii. Sam nie może być pewien tego, czy jego klub stanie za nim murem w głosowaniu na nowego przewodniczącego Izby Reprezentantów. Znajdzie się bowiem w nim mimo wszystko kilkanaście osób kojarzonych z Trumpem. Ci politycy są absolutnie niesterowalni. W kuluarach Kapitolu jeszcze przed głosowaniem mówiło się – nawet wśród prawicowych urzędników i doradców – że McCarthy na nowym stanowisku wytrzyma góra kwartał.

Wygranym jest oczywiście Joe Biden. Niepopularny, zmęczony, obchodzący za kilka dni 80. urodziny prezydent zdawał się być w apatii. Teraz nabrał wiatru w żagle i niewykluczone, że wkrótce ogłosi wolę kandydowania na drugą kadencję. Gdyby zwyciężył, w momencie odchodzenia z urzędu miałby 86 lat.

Koniec alienacji

Trzeba jeszcze dodać, że Amerykanie, jeśli chodzi o angażowanie się w politykę, należą do najbardziej leniwych nacji na szeroko rozumianym Zachodzie. Frekwencja w wyborach w połowie prezydenckiej kadencji rzadko przekracza 35 proc. Tym razem jednak widać nieco większe niż zwykle poruszenie w elektoracie, bo rekordowo dużo ludzi oddało już swój głos w ramach procedury wczesnego głosowania. 10-procentowy wzrost zainteresowania wyborami zanotowano w grupie wiekowej 18–39, a to jest raczej klient Partii Demokratycznej.

 

 

Tekst jest częścią cyklu reportaży i relacji Radosława Korzyckiego z wyprawy reporterskiej do Stanów Zjednoczonych we współpracy z Fundacją im. Heinricha Bölla w Warszawie.

Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.