Trump versus historia

Komentarz

Były prezydent ogłaszając swoją decyzję o kandydowaniu w 2024 r. mógł nie przyjrzeć się podobnym przypadkom w przeszłości.

Trump versus historia_R_Korzycki

Nadarzyła się okazja by spojrzeć na amerykańską politykę z dłuższej perspektywy. Otóż wśród entuzjastów Donalda Trumpa zapanowało przekonanie, że ich idol jako drugi w historii Stanów Zjednoczonych odzyska Biały Dom po przerwie. I rzeczywiście: w 1892 r. były demokratyczny prezydent Grover Cleveland wygrał wybory, po tym jak cztery lata wcześniej przegrał je z republikaninem Benjaminem Harrisonem. Ale było to w epoce w jakiej zupełnie inaczej wyglądał system partyjny. Demokraci i republikanie byli wówczas pojemnymi stronnictwami, każde miało swoje silne lewicowe i prawicowe skrzydło, a sympatie wyborców układały się raczej geograficznie. Clevelandowi udało się uzyskać poparcie konserwatywnych skrzydeł obu partii. Trump zachowawczych demokratów na pewno nie zdobędzie. Obu byłych prezydentów dzieli coś jeszcze: stosunek do ceł. XIX-wieczny lider był zwolennikiem ich obniżania, a ten współczesny wprowadzał zaporowe taryfy. Jednym słowem jeśli Trump chce sobie szukać jakiegoś wzorca osobowego to Cleveland, zwolennik radykalnie wolnego handlu, się do tej roli nie nadaje.

Ale zarówno The Donald jak i jego zwolennicy zapominają, że konserwatywny demokrata, który po przerwie wygrał wybory 130 lat temu nie był jedynym byłym prezydentem chcącym odzyskać Biały Dom.  

Znaleźć życzliwą partię

Pierwszym był Martin Van Buren, głowa państwa w latach 1837-41, wcześniej wiceprezydent i sekretarz stanu, a przede wszystkim założyciel Partii Demokratycznej, najdłużej ciągle istniejącego stronnictwa w świecie liberalnych demokracji (chociaż dziś ideologicznie zupełnie innego niż w 1828 r.). Z Trumpem owego polityka łączy zimna wojna, którą toczył z Europą. Na przykład zadeklarował, że USA nie są w stanie spłacić swoich długów wobec mocarstw Starego Kontynentu, co spowodowało ochłodzenie stosunków dyplomatycznych z Anglią i Francją. Van Buren przegrał w 1840 r., bo kraj pogrążał się w kryzysie po tzw. Panice roku 1837. Nieurodzaj, bankructwa farm i przedsiębiorstw oraz spora inflacja przyczyniły się do jego porażki. Próbował wrócić w cyklu wyborczym 1848 r., ale – i to go mocno od Trumpa odróżnia – jako przedstawiciel najbardziej wychylonego wówczas na lewo stronnictwa: Partii Wolnej Ziemi. Zrzeszała ona przede wszystkim radykalnych abolicjonistów, domagających się zniesienia niewolnictwa na terenie całego kraju. Dostał dziesięć proc. głosów w głosowaniu powszechnym i ani jednego w Kolegium Elektorskim. Prezydentem został wtedy człowiek pełen sprzeczności, gen. Zachary Taylor. Umiarkowanie sprzeciwiał się ekspansji niewolnictwa, jednak na jego plantacji w Mississippi pracowało kilkudziesięciu niewolników.

Głosy wszystkich rasistów

Taylor dwa lata po wyborach zmarł (dopiero pod koniec XX wieku wykluczono, że przyczyną śmierci było podanie trucizny), a zastąpił go bezbarwny wiceprezydent Millard Fillmore, którego Partia Wigów w ogóle nie wystawiła do reelekcji. Mało zdolny lecz ambitny Fillmore postanowił wystartować w 1856 r. z ramienia Partii Nic Niewiedzących. To stronnictwo do Trumpa bardzo pasuje, bowiem zrzeszało ksenofobów. Ci ówcześni protestowali przeciwko imigracji katolików z państw niemieckich, Irlandii, krajów Italii oraz będących pod zaborami ziem polskich. Warto wspomnieć dwa z ich popularnych wówczas haseł: „Ameryka musi być rządzona przez Amerykanów” oraz „wszyscy ludzie rodzą się równi, oprócz Murzynów (red. - nomenklatura z połowy XIX wieku), cudzoziemców i katolików”. Fillmore’a poparła jedna piąta elektoratu, były prezydent zdobył też osiem głosów elektorskich (wszystkie ze stanu Maryland). Gdyby Trump chciał tworzyć nacjonalistyczno-ksenofobiczną partię musi pamiętać o słowach Richarda Hofstadtera. Ten wybitny amerykański historyk powiedział kiedyś, że w systemie dwupartyjnym jaki panuje w USA partie „trzecie” żyją jak pszczoły – umierają zaraz po użądleniu. Niewykluczone, że Trump użądlił republikanów, zmienił ich tożsamość i jego epoka dobiegła końca.

Wewnętrzna opozycja

Ciekawy ze względu na plany prezydenta, który przegrał dwa lata temu z Joe Bidenem, wydaje się przypadek gen. Ulyssesa Granta. Ten były dowódca wojsk Unii z epoki wojny secesyjnej wybierany był dwukrotnie na prezydenta w 1868 i 1872 r. jako bohater narodowy.

Ale w 1873 r. wybuchł kryzys związany z pęknięciem bańki na rynkach. Wspomniana wojna domowa rozbuchała inwestycje w zbrojeniówce i infrastrukturze transportowej. Wartość akcji przedsiębiorstw była znacznie przeszacowana i giełdy się zawaliły. Dodatkowo administracja Granta była bardzo skorumpowana, chyba najbardziej w dziejach USA, ex aequo z rządem Warrena Hardinga na początku lat 20. XX wieku. W grę wchodziły wówczas koncesje, licencje i zamówienia publiczne, bo trwała ekspansja na zachód. Dlatego Grant po czteroletniej przerwie, którą wypełnił podróżą dookoła świata (sam się uważał za pierwszego Amerykanina, jaki okrążył glob, co nie było prawdą) postanowił powalczyć o nominację Partii Republikańskiej, czyli o to, o co walczy teraz Donald Trump. Generał dominował we wczesnych głosowaniach podczas partyjnej konwencji, ale się okazało, że opozycja, skupiona wokół lewego skrzydła republikanów, jest za silna. Grant przegrał i nie szukał już poparcia trzeciej partii.

Gdzie dwóch się bije

Co innego zrobił Teddy Roosevelt w 1912 r., kiedy rzucił urzędującemu prezydentowi Howardowi Taftowi. Cztery lata wcześniej miał on po siedmiu latach w Białym Domu dość polityki i wskazał Partii Republikańskiej Tafta jako kandydata na swojego następcę, ale ten wkrótce zawiódł oczekiwania dokonując ostrego zwrotu w prawo, jednocześnie kontrolując partyjną machinę. Roosevelt założył więc Partię Postępową zwaną też Partią Łosia i wystartował w wyborach prezydenckich. To samo może zrobić – wbrew teorii Richarda Hofstadtera – Donald Trump. Musi jednak pamiętać, że 110 lat temu kryzys u republikanów i pęknięcie na dwa stronnictwa spowodowało, że wybory wygrał demokrata Woodrow Wilson.

Tekst jest częścią cyklu reportaży i relacji Radosława Korzyckiego z wyprawy reporterskiej do Stanów Zjednoczonych we współpracy z Fundacją im. Heinricha Bölla w Warszawie.

Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.