Kiedy rozmowa dotyczy wnuków, Natasza Yazepchuk zawsze ma w oczach łzy. Bo jakby to powiedzieć, do tej pory miały ciężkie życie, bardzo ciężkie. Głównie dlatego, że większość dzieciństwa wychowywane były bez specjalnej opieki. Żyły zaniedbane, często niedojadały, a gdy chorowały, nie dostawały leków. Zresztą Natasza jako od lat samodzielnie wychowująca czwórkę własnych dzieci matka, tuż przed wojną w Ukrainie musiała opiekę nad sześciorgiem wnucząt przejąć.
Ich matka Luba miała 33 lata, kiedy zaszła w szóstą ciążę. To ona utrzymywała dom, podczas gdy mąż nie bardzo miał chęć podjąć się jakiejkolwiek pracy. Wychowywanie dzieci uznawał wyłącznie za rolę żony i niespecjalnie przejmował się ich stanem. Ostatniej ciąży Luba nie znosiła najlepiej. Gdy trafiła do szpitala na rozwiązanie, lekarze musieli przeprowadzić cesarskie cięcie. Dziecko urodziło się zdrowe, ale matka zmarła miesiąc po porodzie.
Dla Nataszy stracić córkę to był szok. Wiedziała, że albo zajmie się teraz jej dziećmi, albo wszystkie trafią do domów dziecka. Szczęście w nieszczęściu było takie, że z ich ojcem Luba miała tylko tradycyjny ślub, więc dla państwa ukraińskiego nie byli małżeństwem. Dzięki temu Nataszy łatwiej było zostać ich pełnoprawną opiekunką. Po rozprawie decyzją sądu to ona mogła stworzyć im nowy dom. Od tej pory zajmowała się własnymi i dziećmi córki.
Dlatego trudno jej czasem się nie wzruszyć. W Warszawie wszystkie dzieci i wnuki, które są w wieku szkolnym, posłała do szkół. Tylko serce jej pęka, gdy podchodzą do niej po kolei, mówiąc „babciu daj mi 5 zł na cukierki”, „babciu daj 2 zł na lizaka”, „babciu, babciu”, a ona nie ma na tyle, by obdzielić wszystkich.
Gdy razem z dziećmi trafiła do Polski, nie miała wątpliwości, że będzie musiała znaleźć pracę. Szczęśliwie się złożyło, że było dla niej miejsce w Fundacji W Stronę Dialogu. Od razu mogła zabrać się za robotę, nie ma dnia, żeby nie przyjechała do biura. Oczywiście najpierw musi wyprawić po kolei każde dziecko do szkoły, spakować plecaki, zrobić kanapki. Dzień kończy z kolei dopiero wtedy, gdy każdy wnuczek po kolei wróci do ośrodka, Natasza je rozbierze, rozpakuje plecaki, poda kolację. I tak dzień w dzień. Czasem myśli, że takie było jej przeznaczenie, opiekować się innymi. W końcu po to pracuje, żeby je wszystkie wykształcić i by kiedyś było im lżej.
Sama skończyła technikum. Jak na tamte czasy, lata 70., to dla dziewczyny z romskiej społeczności całkiem porządne wykształcenie. Jej rodzice nie mieli nic przeciwko jej edukacji, a mama wręcz ją zachęcała, by uczyła się jak najdłużej. Matka Nataszy była pełna sprzeczności - otwarta, choć żyła zgodnie z tradycją, nowoczesna, choć szanowała swoją kulturę. Też skończyła szkołę, była piśmienna, każdemu ze swoich sześciorga dzieci umożliwiała naukę, pracowała na to całe życie. Razem z ojcem w gospodarstwie, mieli krowy, świnie. Była przedsiębiorczą, silną kobietą. „Była wspaniała! Myślę, że była nie z tego świata” - mówi o niej Natasza.
Mimo wykształcenia, Natasza w zachodniej Ukrainie prowadziła „życie romskie”, jak sama to określa. Co to znaczy? Pracowała tylko latem, wyjeżdżała na prace sezonowe, głównie zbieranie owoców do Polski, zarabiała ile się dało, by zimę spędzać z rodziną. I tak przez wiele lat. Mąż? Większość życia właściwie żyła sama. Dwie starsze córki ma z pierwszym mężem, ale ten zmarł. Szybko została wdową. Przez ponad 22 lat radziła sobie w pojedynkę. Potem poznała drugiego męża, urodziła dwóch synów, ale okazało się, że ten nie jest najlepszym partnerem, więc go zostawiła. „Pomyślałam sobie, że skoro to ja pracuję, utrzymuję dom, rodzę i wychowuję dzieci, to na co mi facet?” - żartuje dziś. Znajomi już wtedy nie raz jej pytali, jak daje sobie sama radę z tak liczną rodziną, szkołami i przedszkolami, pracą, a Natasza tak już miała, że żyła niezależna i zadowolona z siebie, i to ją napędzało.
Dlatego czasem jej żal na myśl o Lubie, że z ojcem jej wnuków spędziła tyle lat. To, czego ją to doświadczenie na pewno nauczyło, że życie jest jedno i takie podejście próbuje zbudować w córkach. Jeśli ktoś nie będzie ich szanował, nie pozwoli, by marnowały dla niego siebie. To już nie te czasy i w tym aspekcie można Nataszę nazwać feministką, bardzo proszę.
Wojna wkroczyła w jej życie, kiedy toczyła swoją własną o prawa do opieki nad wnukami, ledwie miesiąc po śmierci Luby. Gdyby nie stan jednego z chłopców, od razu opuściłaby Ukrainę. Ale miał zapalenie płuc, bardzo słabą odporność, nie było pewności, czy w ogóle przeżyje. A to też dziecko z niepełnosprawnością, ledwo wówczas samo się poruszało, ciągle potrzebowało specjalistycznej opieki. Natasza czekała aż jego stan się poprawi, by móc znaleźć dla rodziny nowe, bezpieczne miejsce gdzieś w Polsce. To się im udało w lipcu 2022 roku.
Jak im jest? Trochę jak u siebie, bo Natasza zna nawet całkiem dobrze język, dużo rozumie, w końcu przyjeżdżała do Warki czy Grójca latami. Praca w Fundacji otworzyła ją bardzo na ludzi, jak tylko widzi romską rodzinę gdzieś na ulicy czy w sklepie, od razu podchodzi, przedstawia się, pyta czy u nich wszystko w porządku, czy może im jakoś pomóc.
Bo nic na to nie poradzi, że jest dumną Romką na pierwszym miejscu, dopiero potem Ukrainką. Co to znaczy? Że szanuje swoje pochodzenie, tradycje, najważniejsze jest dla niej poszanowanie rodziny, szacunek dla starszych i drugiego człowieka w ogóle. To też stara się przekazać swoim dzieciom i wnukom. O sobie nie myśli, chce tylko, by im w przyszłości się wiodło. Największe szczęście dla Nataszy, byłoby wtedy, jeśli za wiele, wiele lat, kiedy jej już nie będzie na świecie, to o niej wnuki będą mówić, jak ona dzisiaj o swojej mamie. „Była wspaniała! Nie z tego świata”.