Nie wystarczy, że będziemy kupowali jedzenie organiczne, stosowali technologie energooszczędne i używali towarów wyprodukowanych z przetworzonych odpadów. Powiedzmy sobie uczciwie: bez ograniczania konsumpcji nie da się myśleć poważnie o ograniczaniu zmian klimatycznych.
Co się stanie, jeżeli wzrost globalnej temperatury w najbliższych latach przekroczy 2 stopnie Celsjusza względem epoki przedprzemysłowej? A 4 stopnie? Wyobrażasz sobie, że budzisz się rano i nie możesz sprawdzić poczty, bo na skutek wichury, która uszkodziła przewody elektryczne, nie ma internetu? I tak się dzieje kilka razy w miesiącu? Czy możesz sobie wyobrazić obszary pustynne w Europie, 40 procent mniej gatunków zwierząt, 35 procent mniej żywności i ryzyko klęski głodu? 99 procent naukowców zajmujących się tym tematem nie ma wątpliwości, że działalność człowieka przyczynia się do zmian klimatycznych, większość uważa też, że jest jeszcze czas, aby im przeciwdziałać.
I tutaj kończy się konsensus, bo zarówno na szczeblu politycznym, jak i naukowym zaczynają się kontrowersje: jak walczyć ze zmianami klimatu? Technologiczni optymiści spierają się ze sceptykami o to, czy technologiczne rozwiązania ograniczające emisje, takie jak inwestycje w energię odnawialną, elektryfikacja transportu, zarządzanie odpadami czy wznoszenie zero-emisyjnych budynków zostaną wprowadzone na czas i czy aby nie przyniosą długofalowych skutków, które mogą paradoksalnie zwiększyć emisje dwutlenku węgla. Bo taka np. elektryfikacja transportu ma sens tylko wtedy, gdy równolegle zwiększa się inwestycje w energię odnawialną. W przeciwnym razie zamieniamy benzynę w samochodach na węgiel, który dominuje przecież w produkcji elektryczności w Polsce, w skutek czego elektryfikacja transportu nie zmniejszy emisji, mogąc je wręcz zwiększać.
Ekonomiści z kolei spierają się o to, które z rozwiązań, tj. podatek węglowy czy handel emisjami jest skuteczniejszym rozwiązaniem w ograniczaniu emisji i w jakiej formie powinny być one wprowadzone. Szczególnie wiele obecnie mówi się o podatku węglowym, który miałby być nałożony na wszystkie produkty tak, aby odzwierciedlać ich negatywny wpływ na środowisko. Powstaje jednak pytanie, jak dystrybuować wpływy z takiego podatku: przeznaczyć je na inwestycje w energię odnawialną, czy wypłacać je z powrotem konsumentom w formie ryczałtu, ewentualnie quasi-dochodu podstawowego? A może raczej stworzyć międzynarodowy fundusz, który by redystrybuował je pomiędzy różnymi krajami? Redystrybucja wpływów podatkowych z krajów bogatszych do najuboższych byłaby zresztą konieczna, bo wysokość potrzebnego podatku, którą wyliczają dziś naukowcy, znacznie przekracza możliwości siły nabywczej w krajach rozwijających się. Jednocześnie ekonomiści są raczej zgodni, że lepiej nałożyć jeden podatek globalnie niż różnicować go w zależności od zamożności krajów. Oczywiście zostaje pytanie, na ile kraje bogate byłyby skłonne zgodzić się na to rozwiązanie i oddawać swoje wpływy z podatku do wspólnego budżetu. Tak czy inaczej, obydwa rozwiązania: i podatek, i handel emisjami mają jedną wspólną cechę, a mianowicie stoi za nimi wiara, że emisje gazów cieplarnianych można ograniczyć za pomocą rynku, czego do tej pory nie udało nam się osiągnąć.
W duchu gospodarki wolnorynkowej pozostaje również rozwiązanie potocznie nazywane „zielonym kapitalizmem”. Nie jest to termin naukowy, więc dokładnie nie wiadomo, co różne używające go osoby mają na myśli, ale możemy sobie to wyobrazić. Zielone miały zatem być miejsca prace, czyli np. te wykonywane w sektorze energii odnawialnej. Zielony miałby być wzrost, czyli taki, który pozwala na oddzielenie zwiększania PKB od rosnącego zużycia energii (tzw. de-coupling), które to zjawiska do tej pory historycznie były i są ze sobą nierozerwalnie związane. Zielona miała by wreszcie być konsumpcja, tzn. taka, w której zamiast tradycyjnych produktów, kupujemy jedzenie organiczne, stosujemy technologie energooszczędne, lub używamy towarów wyprodukowanych z przetworzonych odpadów. Znowu, wszystkie te rozwiązania mają jedną wspólna cechę, tzn. nie naruszają funkcjonowania rynków obiecując, że możemy robić w zasadzie to samo, co dotychczas, nie szkodząc przy tym środowisku.
Żadne z tych „ekologicznych” rozwiązań nie okazało się doskonałe. Wynika to z dość prostych mechanizmów: kupowanie energooszczędnych produktów ma tylko wtedy sens z perspektywy ograniczania emisji CO2, jeżeli nie zaczynamy ich kupować więcej lub używać częściej niż tych „zwykłych” – nazywa się to „zjawiskiem odbicia”. To samo dotyczy się dóbr, które produkowane są z przetworzonych odpadów – o ile nie są traktowane jako substytuty dla tradycyjnych produktów, ich kupowanie nie pomoże osiągnąć celów środowiskowych. Wiąże się to z faktem, że proces odzyskiwania odpadów jest energochłonny, o czym często zapominamy.
Wszystkie te pomysły dają nam obietnicę konsumpcji, która jednocześnie ograniczyłaby emisje. A rzeczywistość? Badacze wyliczają, że wprowadzenie żarówek energooszczędnych może zwiększać zużycie energii o 3-6 procent, właśnie w wyniku zjawiska odbicia. To nie znaczy oczywiście, że należy zrezygnować z żarówek energooszczędnych (!), które mogą pomóc znacząco ograniczyć emisje, lecz że zmianom technologicznym musi towarzyszyć zmiana zachowań i sposobu myślenia. I to w tym kontekście „zielony kapitalizm” jest oksymoronem, nie da się dziś bowiem napędzać wzrostu bez zwiększania zużycia energii, a więc i wytwarzania emisji. W utopijnym świecie – jeżeli nie istniałoby zjawisko odbicia, a produkcja elektryczności byłaby czysta – byłoby to wyobrażalne, ale do wprowadzenia energii odnawialnej na masową skalę jest jeszcze daleka droga.
I tu dochodzimy do sedna problemu: bez ograniczania konsumpcji nie da się myśleć poważnie o ograniczaniu zmian klimatycznych. Tymczasem w sektorze gospodarstw domowych jest to o wiele trudniejsze niż regulowanie przemysłu, gdzie już udało nam się znacząco ograniczyć emisje w wyniku poprawy efektywności energetycznej. Dzieje się tak dlatego, że łatwiej regulować zachowania firm niż ludzi: przedsiębiorstwa reagują na bodźce finansowe bardziej racjonalnie niż konsumenci. Badania ekonomistów behawioralnych pokazują, że w swych wyborach konsumenckich często zachowujemy się nieracjonalnie i dokonujemy wyborów bardziej dla nas kosztownych. Badacze Allcott i Wozny pokazali na przykład, że wybierając samochody kupujemy te mniej wydajne, nawet jeżeli dodatkowy koszt ich eksploatacji będzie wyższy niż całkowity koszt pozornie droższego, ale bardziej paliwo-oszczędnego samochodu. Dzieje się tak dlatego, że nie doszacowujemy kosztów paliwa w długim okresie, skupiając sie krótkowzrocznie na cenie samochodu do zapłacenia w momencie zakupu.
W tym kontekście pojawia się coraz więcej prac naukowych na temat post-wzrostu (de-growth). Ruch ten nawołuje do porzucenia konsumeryzmu jako stylu życia, odejścia od paradygmatu wzrostu gospodarczego i zmniejszenia zarówno produkcji jak i konsumpcji. Jego zwolennicy przekonują, że to właśnie nadmierna konsumpcja leży u źródeł nierówności społecznych i wzrastających emisji gazów cieplarnianych. Do tego, jeżeli udałoby nam się konsumować i wyrzucać mniej, a także mniej pracować, to mielibyśmy więcej czasu na przyjemności, spędzanie czasu z rodziną i przyjaciółmi, oddawanie się kulturze, tworzenie wspólnot, chociażby sąsiedzkich.
Trudno się spierać, że to wspaniała i kusząca wizja. Pojawia się jednak pytanie czy jest osiągalna? Bo jak na przykład mielibyśmy „ograniczyć konsumpcję”? Wprowadzając reglamentację, czyli po prostu kartki na dobra konsumpcyjne, jak w państwowym socjalizmie? Bardziej realne wydaje się promowanie zmniejszania konsumpcji „brudnej” niż całkowitej, a więc zniechęcanie do korzystania z takich produktów, które wymagają dużo energii w eksploatacji, albo takich do produkcji których zużywa się dużo energii.
Rozwiązania proponowane przez środowiska promujące idee post-wzrostu są bardzo kontrowersyjne, zwłaszcza na gruncie polskim, zbyt bowiem przypominają socjalistyczną propagandę. Długofalowe skutki tych pomysłów nie były też do tej pory dobrze przebadane za pomocą modeli makroekonomicznych. I tak np. radykalna redukcja czasu pracy mogłaby tylko przyspieszyć automatyzację pracy, a tym samym zwiększyć bezrobocie. Ponadto, poprzez skupianie się na krytyce wzrostu, paradoksalnie tylko wzmacniają one pozycje tego paradygmatu, nie proponując nowej wizji porządku społeczno-gospodarczego.
Rzeczywistość jest niesłychanie złożona. Historia wielokrotnie pokazywała, że nie da się rozwiązać problemów społeczno-ekonomicznych narzucając gotowe rozwiązania od góry. Raczej należy dążyć do tworzenia elastycznych struktur i monitorowania ich funkcjonowania. Przykładowo, zamiast promować jedno rozwiązanie technologiczne np. scentralizowane inwestycje w sektorze energetycznym, wskazane jest tworzenie systemu dotacji wspierających inwestycje w różnorodne technologie. Nie wiemy bowiem, jak gospodarka będzie wyglądała za kilka lat i które z tych rozwiązań najlepiej się sprawdzi. Zamiast odgórnego ograniczania godzin pracy, lepiej jest też wspierać różnorodność form zatrudnienia oraz promować elastyczny rynek pracy. Zamiast krytykować konsumentów za ich materializm, lepiej byłoby ukrócić praktyki branży marketingowej i regulować reklamy, które w dużej mierze są odpowiedzialne za eskalowanie konsumpcji. I na koniec: należy przestać traktować wzrost jako miarę postępu i skupiać się na celach zrównoważonego rozwoju, a wobec samego wzrostu zachować natomiast postawę „agnostyczną”.
Na naszym krajowym podwórku nie powinniśmy zaś rozgrzeszać się niskim poziomem dochodów. Często bowiem słychać twierdzenia, że jak tylko dojdziemy do pewnego ich pułapu dochodów, tzn. „dogonimy Zachód”, Polska stanie się czystym krajem podobnie, jak to miało miejsce w przypadku wielu bogatych gospodarek. Bez zmiany myślenia i wartości nie będzie to jednak możliwe: Polsce dziś o wiele bliżej do amerykańskiego („brudnego”) wariantu kapitalizmu niż do Skandynawskiego modelu zrównoważonego rozwoju. Każdy z nas codziennie swoim postępowaniem głosuje, który z tych modeli bardziej mu pasuje.
Tekst ukazał się 10 lipca 2018 r. na stronie Krytyki Politycznej w ramach seminarium „Geo-polityka nad Wisłą i nie tylko – jak odzyskać Ziemię i przyszłość w czasach kryzysu ekologicznego” prowadzonego przez Edwina Bendyka i dra Adama Ostolskiego w Instytucie Studiów Zaawansowanych. przy wsparciu Fundacji im. Heinricha Bölla.
Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autorki i nie muszą odzwierciedlać stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.