Wybory w USA z punktu widzenia Wall Street

Widok Wall Street

Jak wyniki wyborów wpłyną na decyzje inwestycyjne i stabilność gospodarczą w USA? Jak wielka finansjera ocenia wypowiedzi i zamiary Trumpa i Clinton? Kampania oczami rozgrywających amerykańską polityką.

Radosław Korzycki

W cieniu populistycznych zagrywek tej najbardziej bezideowej kampanii w dziejach Ameryki na jej wynik z nerwowością czeka grupa, która często jawiła się jako szwarccharakter, czyli Wall Street.

- Odbyło się u nas któregoś wieczora nieformalne spotkanie, z pizzą i piwem. Zeszło na wybory. Kierownictwo generalnie uważa Trumpa za wariata. Jako biznesmen się skompromitował. Ale jego absolutny brak doświadczenia politycznego może być z naszej perspektywy wielkim atutem. Jeżeli on zupełnie nie ma zaplecza, a jest nam generalnie życzliwy, to mamy duże pole do popisu by wpłynąć na niego i obsadzić resorty gospodarcze potrzebnymi nam ludźmi. A potem sterować jego polityką. Taka jest wykładnia firmy – mówi Dziennikowi Gazecie Prawnej menedżer średniego szczebla w jednym z największych banków inwestycyjnych.

Ale to może być złudna nadzieja. Donald Trump nie raz pokazał, że do niego należy ostatnie zdanie i jest na tyle porywczy, nieprzewidywalny, że może odprawić z kwitkiem swojego doradcę, którego przez lata darzył zaufaniem. Dowodzi tego choćby miniona kampania wyborcza. Kandydat republikanów jako pierwszy w historii aż trzykrotnie zmieniał jej szefa. Zresztą publiczne kłótnie z odchodzącymi menedżerami uczyniły tych ostatnich celebrytami. Corey Lewandowski dostał lukratywny kontrakt w telewizji, a obecna szefowa sztabu Kellyanne Conway jest zapraszana do wszystkich talk-show.

Kolejny z naszych rozmówców zwraca uwagę na poważniejszą sprawę niż zaplecze kadrowe prezydenta Trumpa, które byłoby skłonne forsować interesy ludzi z Wall Street. – The Donald nigdy nie pracował w strukturze, w jakiej musiałby uważać na słowa. A ta kampania jeszcze wzmocniła jego poczucie wszechwładzy, że może powiedzieć dosłownie wszystko, a i tak dobrze na tym wyjdzie. A wiemy przecież, jak rynki reagują na jedno niefortunne słowo albo prognozę. Jeśli agencja ratingowa zasugeruje tylko, że może podłubać przy ocenie rentowności spółki czy obligacji, zaczyna się wielka wyprzedaż. A Trump nie raz mówił, że szykuje się na wojnę handlową z Chinami. Nigdy jeszcze żaden prezydent w ostatnim stuleciu nie używał słowa „wojna” w kontekście ceł i regulacji. Trudno przewidzieć, jakby się to odbiło na rynkach, gdyby gospodarz Białego Domu w ten sposób zaczął się wypowiadać. Zapowiedź budowy muru nad Rio Grande, która przecież pociągnęłaby za sobą niewyobrażalne wydatki, też na pewno wywoła wpłynie na inwestorów – mówi nam analityk zajmujący się ryzykiem.

Pamiętajmy jednak, że prezydent Stanów Zjednoczonych nie rządzi sam. Jakiekolwiek przekroczenie granicy od razu może wywołać lawinową reakcję. Na ręce patrzy mu przede wszystkim Kongres, który głosami nie tylko demokratów, ale i republikanów głównego nurtu zablokuje jakąkolwiek ryzykowną bądź absurdalną legislację. Swojego szefa kontroluje też przez cały czas prokurator generalny, któremu podlega Federalne Biuro Śledcze i który jak w Polsce jest z urzędu członkiem gabinetu.

Sam Donald Trump podczas spotkania z wyborcami w Pensylwanii w ostatnim tygodniu kampanii powiedział, że nikt nie wyrządził więcej szkody amerykańskiej gospodarce niż Barack Obama. „Ustawa Franka-Dodda (red. – legislacja wprowadzająca obostrzenia w funkcjonowaniu banków inwestycyjnych po krachu 2008 r.) w zasadzie uniemożliwiła instytucjom finansowym normalne funkcjonowanie. Pożyczanie pieniędzy biznesmenom, nawet tym drobnym, żeby mogli tworzyć miejsca pracy stało się praktycznie niemożliwe”, stwierdził budząc powszechny aplauz. To oczywiście nieprawda i radykalne nadużycie. Rynek kredytów wrócił w zasadzie do płynności sprzed kryzysu, a bezrobocie w ciągu ośmiu lat rządów Obamy spadło z 11 do 4,9 procent, czyli w zasadzie do normalnego poziomu w gospodarce rynkowej.

Hillary Clinton nazwała propozycję Trumpa, by wycofać ustawę Franka-Dodda” zuchwałym i groźnym pomysłem, który zniszczy amerykańską klasę średnią. Na mocy tego prawa powstała rządowa agencja regulacyjna Consumer Financial Protection Bureau, której zadania podobne są do naszej Komisji Nadzoru Bankowego. Jej likwidacja może odtworzyć proceder udzielania zupełnie niespłacalnych kredytów hipotecznych typu subprime, które w 2007 doprowadziły do upadku rynku nieruchomości, a w konsekwencji załamania się banków inwestycyjnych, które – w pewnym uproszczeniu – handlowały ryzykiem od tych karkołomnych inwestycji. To też będzie sygnał dla rynków, że amerykański sektor bankowy wraca na krwiożercze pozycje, które grożą katastrofą. Pomna tego Europa może się z inwestowania tam wycofać.

Wall Street z kolei obawia się, że w przypadku zwycięstwa Hillary Clinton pani prezydent stanie się zakładniczką lewicy i ustawa Franka-Dodda zostanie jeszcze bardziej wzmocniona, a regulacje rynków finansowych będą dotkliwsze dla korporacji. – Chodzi przede wszystkim o ochronę pakietów ubezpieczeniowych ludzi, ich hipotek oraz oszczędności emerytalnych. Korporacje sprzedające te produkty nie będą mogły nadto ryzykownie inwestować, co w obecnej, umiarkowanej koniunkturze je nieco spowolni. Wall Street już wydaje ciężkie pieniądze na lobbing, by to zablokować. Zresztą nowojorskiej finansjerze się już to udało, bo ostateczna wersja Franka-Dodda jest dużo łagodniejsza niż oryginalny tekst – stwierdza Dante Scala, politolog z Uniwersytetu New Hampshire.

Artykuł powstał dla Dziennika Gazety Prawnej dzięki wsparciu Fundacji im. Heinricha Bölla.

Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.