Przypomnijmy historię amerykańskich doświadczeń z aborcją. W czerwcu Sąd Najwyższy USA uchylił konstytucyjne prawo do przerywania ciąży, które obowiązywało od pół wieku – tak zwane Roe vs Wade. Słynny precedens z 1973 r. obalono stosunkiem głosów pięć do czterech, otwierając poszczególnym stanom drogę do faktycznego zakazania zabiegu przerwania ciąży. To rzuca Amerykę na nieznane terytorium polityczne, prawne, społeczne i medyczne.
W tle wyborów do Kongresu rozegrała się jeszcze jedna, nie mniej ważna kampania. Wyborcy w wielu stanach obronili w lokalnych referendach prawo do przerywania ciąży. Vermont wpisał do swojej konstytucji poprawkę chroniącą tzw. „reprodukcyjną autonomię”. Aborcja była tam i tak chroniona na mocy wprowadzonych trzy lata temu przepisów, ale teraz tę ochronę wzmocniono, wpisując ją do ustawy zasadniczej. Mieszkańcy poparli ową poprawkę głosami 77 do 23 proc.
W Kalifornii podobna nowelizacja stanowej konstytucji przeszła z poparciem 66 proc. głosujących, a w Michigan 57 proc. Z kolei mieszkańcy Kentucky zrobili coś odwrotnego: głosami 53 do 47 odrzucili projekt poprawki do ustawy zasadniczej zakazującej aborcji. W Montanie, przy podobnych proporcjach, odrzucono projekt prawa na mocy którego karano by lekarzy za „nie udzielenie pomocy każdemu płodowi”.
Z badań exit polls wynika, że 60 proc. demokratów popiera pełne prawo do aborcji, ale też 40 proc. republikanów. Tymczasem działacze pro-life krytykowali tych polityków prawicy, którzy nie dość wyraźnie wypowiadali się w kampanii przeciwko przerywaniu ciąży. Szczególnie surowo potraktowali dwóch wielkich przegranych w wyborach do Senatu: Mehmeta Oza z Pensylwanii i Adama Laxalta z Newady. Mamy w amerykańskiej polityce do czynienia z dziwną sytuacją, bo Partia Republikańska stoi na znacznie surowszym stanowisku niż jej statystyczny wyborca.
Przypomnijmy, jak doszło do legalizacji aborcji w Ameryce. W czerwcu 1969 roku 21-letnia Norma L. McCorvey z Teksasu dowiedziała się, że jest w ciąży. Miała już dwoje dzieci i postanowiła, że ciążę przerwie. Teksańskie prawo aborcyjne było zbliżone do obecnej polskiej ustawy. Znajomi namówili Normę, żeby poddała się legalnemu zabiegowi, tłumacząc, że została zgwałcona. Klinika odmówiła, bo brakowało raportów policyjnych czy prokuratorskich. Normie nie udało się też udowodnić, że ciąża zagraża jej zdrowiu.
Umówiła nawet zabieg w nielegalnej klinice, ale placówka chwilę wcześniej została zamknięta przez policję. Wiosną 1970 roku prawniczki Sarah Weddington i Linda Coffe pozwały w imieniu kobiety stan Teksas. Władze reprezentował prokurator okręgowy Dallas Henry Wade, a Norma, by chronić prywatność, występowała przed sądem jako "Jane Roe". W międzyczasie urodziła już dziecko i oddała je do adopcji.
Teksański sąd uznał co prawda, że restrykcyjne stanowe prawo narusza 9. poprawkę do konstytucji USA ("Wymienienie w konstytucji określonych praw nie oznacza zniesienia lub ograniczenia innych praw"), ale odrzucił pozew. "Jane Roe" odwołała się do Sądu Najwyższego, uzasadniając, że wbrew swojej woli została zmuszona przez rodzinny stan do urodzenia dziecka. Wyrok zapadł 22 stycznia 1973 roku. Większością siedmiu głosów przy dwóch sprzeciwu, sędziowie uznali antyaborcyjne ustawodawstwo Teksasu za niezgodne z konstytucją. To oznacza uznanie, że niekonstytucyjne są także podobnie restrykcyjne ustawy w 48 z 50 stanów. Na tym właśnie polega waga orzeczeń federalnego sądu – nawet, jeśli dotyczą sprawy z jednego stanu, to mają znaczenie dla analogicznych sytuacji w innych stanach. Dlatego właśnie od 1973 roku aborcja w USA była w praktyce legalna na poziomie ogólnokrajowym.
W komentarzu do wyroku sędziowie napisali, że uchwalone na początku XX w. przepisy, na mocy których surowo karano przerywanie ciąży, opierały się na stanowych prawach (tzw. state rights) do ochrony życia ludzkiego. Sąd uznał, że każdy stan ma prawo chronić potencjalne życie, czyli płód, ale nie może to naruszać gwarantowanego przez ustawę zasadniczą prawa kobiety do podjęcia decyzji, czy chce donosić ciążę czy nie.
Decyzja ta bowiem należy do sfery prywatności. A na straży prywatności stoi uchwalona krótko po wojnie secesyjnej 14. poprawka do konstytucji: "Każdy, kto urodził się lub naturalizował w USA i podlega ich zwierzchnictwu, jest obywatelem USA i tego stanu, w którym zamieszkuje. Żaden stan nie może wydawać ani stosować ustaw, które by ograniczały prawa i wolności obywateli USA. Nie może też żaden stan pozbawić kogoś życia, wolności lub mienia bez prawidłowego wymiaru sprawiedliwości ani odmówić komukolwiek na swoim obszarze równej ochrony prawa".
Obrońcy status quo argumentowali, że ta sama poprawka chroni prawa płodu, ale sędziowie stwierdzili że nie, ponieważ koncepcja penalizowania aborcji, oparta na założeniu, że płód jest człowiekiem, narodziła się już po uchwaleniu 14. poprawki.
Ostateczna konkluzja sędziowskiej większości brzmiała tak: "Uznajemy, że konstytucyjne prawo do prywatności dotyczy także decyzji kobiety o donoszeniu ciąży lub jej przerwaniu, ale prawo to nie jest bezwarunkowe i musi być egzekwowane z uwzględnieniem ważnego interesu stanu".
W USA sprowadziło się to do tego, że: w pierwszym trymestrze ciąży panuje całkowita wolność jej przerywania, w drugim trymestrze stany dostały prawo wprowadzania regulacji, ale bez zakazywania zabiegu, w ostatnim - stany dostały prawo całkowitego zakazu aborcji. Zaskakujące w tej historii jest to, że Norma McCorvey po latach zmieniła poglądy i stała się jedną z najbardziej gorliwych przeciwniczek prawa kobiet do przerywania ciąży.
Tekst jest częścią cyklu reportaży i relacji Radosława Korzyckiego z wyprawy reporterskiej do Stanów Zjednoczonych we współpracy z Fundacją im. Heinricha Bölla w Warszawie.
Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.